poniedziałek, 22 stycznia 2024

BRAThANKi - Ano!

Hej matulu, matulu, gorszy Nowak od bólu.

Ano!       
BRAThANKi                                                             
              
2000

gatunek: folk pop, folk rock, pop


najlepszy numery: Gdzie ten, który powie mi i Czerwone korale
best moment: ekwilibrystyczne partie Jacka Królika i rozchwiany przytup (1'10'' oraz 2'13") w Gdzie ten, który powie mi

 Gdzie ten, który powie mi  Czerwone korale *  BRAThANKI * Heniek * Modliła się dziewczyna * Ballada o miłości, Staszku i jego bracie Marcinie * BRAThANKI w Nowym Orleanie * Siebie dam po ślubie * Jestem, jestem Nowak Rysiek * BRAThANKI na Dzikim Zachodzie * Wianek Hanki * Steffano * Poszłabym za tobą górą * BRAThANKI w dyskotece * Czyjeś ciało nocą * Wesele * BRAThANKI - epilog 

* * *

Ostatnio przypadkiem natrafiłem na dorzeczny wywiad z Halin(k)ą Mlynkową, który przypomniał mi o Brathankach. Nigdy nie byłem ich jakimś zatwardziałym fanem czy co, ale dwa razy zdarzyło mi się pójść na ich koncerty w moim mieście (raz nad jeziorem, raz na placu w centrum) i byłem bardzo zadowolony. W ogóle zawsze jakoś sprzyjałem wokalistce, dopiero później dowiedziałem się, że siedziała kilka metrów przede mną na początku roku 1998, gdy wzięła gościnny udział w koncercie czegoś na kształt Tymoteusza, krótko przed wybuchem swojej ogromnej kariery koncertowej w sferze wykonawczej i krótko przed wybuchem mojej wielkiej kariery koncertowej w sferze odbiorczej. Gdy już było długo po wszystkim, kupiłem sobie nawet ich debiutewną płytę za 9 złotych. Ach co to były za trzasy...

Serio, BRAThANKI stanowiły być może ostatnie grube doświadczenie pokoleniowe, jak bardzo cepelijnie (ale Led cepelijnie!) byśmy ich dziś nie oceniali. To był ostatni taki moment, w którym młodzi ludzie oglądali bardziej telewizję niż internet i chyba ostatni taki moment kiedy muzyka (około)rockowa była w Polsce przynajmniej tak samo popularna jak wszelkiej maści muzyka klubowa, że o innych, mniej kanonicznych odłamach nie wspomnę. To przełożyło się na ogromną rozpoznawalność o rozmiarach niemal Małyszowych, na dobre i na złe oraz ciągle groźny w tamtym czasie "Klan".

Oczywiście pomysł na wesolutki mariaż góralszczyzny i (pop) rocka nie był na polskim rynku niczym nowym. Najlepiej wyszło to pionierom czyli Skaldom, zresztą kontekst Skaldowski będzie BRAThANKOM dyskretnie towarzyszył przez cały czas, kulminując w postaci moim zdaniem chybionej płyty Brathanki grają Skaldów, która jeszcze raz udowodniła, że najlepiej te piosenki wykonują sami autorzy. Paradoksalnie jednak właśnie w omawianym czasie przełomu wieków Skaldowie grali na koncertach swoją piosenkę 26te marzenie na modłę Brathankową, czyli z łomotliwą, niemalże heavy-metalową gitarą elektryczną. Oczywiście Jerzy Tarsiński nigdy nie grał aż tak kunsztownie (a może po prostu aż tak szybko) jak Jacek Królik i to odświeżenie brzmienia było tutaj dyskusyjne, pokazywało jednak dokładnie gdzie w 2000 roku był Krywań pogrzebany. BRAThANKi odkryły zaginiony akord i niczym Majka z Gurunu powielili go w milionach egzemplarzy. I tutaj mimo wszystko szczere brawa.

Bo przed umiejętnościami technicznymi BRAThANKów, a także ich pomysłami aranżacyjnymi i wyczuciem komercyjnym chylę czoła. W niektórych utworach pędzące na złamanie karku partie gitarowe i fletowe są oszałamiające i nie ma w nich przekłamania, sam widziałem jak to swobodnie wygrywali na żywo (Królik aż raz się przy tym literalnie wywrócił, ale i tak ugrał). Do dzisiaj ujmują mnie też słoneczne wokale Halin(k)i, jednocześnie bezpretensjonalne i bardzo wyraziste a także dopasowane barwowo do różnych stylistycznych poszukiwań instrumentalistów. Świetne są też wszystkie bez wyjątku harmonie wokalne (jak czytam na okładce: Magda Steczkowska). Czasem gryzą mnie tylko wokale męskie, czasem nachalnie podhalańskie, czasem nachalnie humorystyczne, no ale ja się nigdy za bardzo w polskim humorze nie odnajdywałem. Halin(k)a za to zawsze śpiewa bez góralskiej maniery i zawsze jest tu zwycięska.

Po 24 latach od czarownego momentu wydania albumu Ano!, dobitnie słychać gdzie leży największa słabość płyty - nie w ryzykownej stylistyce na granicy kiczu i nie w tekstach Zbigniewa Książka (owemu najlepiej udał się chyba Poszłabym za tobą górą, z nienachalnymi nawiązaniami Breakoutowymi), ale w tym, że ci wszyscy bez ironii zacni muzycy okazali się takimi sobie songwriterami. Dwa utwory otwierające album bezsprzecznie się im udały (im jak im, pamiętam że były jakieś pomniejsze utarczki na kanwie tego kto był autorem Czerwonych Korali, ale mniejsza już z tym, na okładce pokornie czyta się, że piosenki skomponowane zostały "na bazie muzyki ludowej różnych grup etnicznych"), ale po nich bywa już bardzo różnie. Generalnie zawsze dobrze jest gdy Jacek Królik odpala "armijne" przestery, jest to muzyk tak wdzięczny, że pozwala zdzierżyć wiele. (A w ogóle to Krzyś Zalewski ładnych parę lat temu wspominał mi, że Królik zna na pamięć (ponoć fotograficzną) wszystkie piosenki Beatlesów (ponoć fonograficzną ma też tę pamięć). No i dobrze, Paf, bierzemy go do Triangelsów!) Im bliżej czystego popu, tym niestety człowiek czuje się brudniej.

Nie do końca pomagają albumowi pastiszowe mini-utworki, które niby rozszerzają paletę stylistyczną. Na dłuższą metę mnie przynajmniej męczą i tylko utwierdzają w przeświadczeniu, że może lepiej byłoby gdy Ano! była EPką a nie pełnoprawną płytą, no ale może coś mi tu umyka. Z drugiej strony utwory na pierwszy rzut ucha takie sobie, jak Ballada o miłości (i tak dalej) albo poniekąd irytujący Nowak Rysiek potrafią nagle zachwycić, czy to rzewną acz nadal z kopyta kulig rwącą kodą, czy to ryzykownym temacikiem na flet i akordeon na obrzeżach skal góralskich. Co za zespół, jednak! Podoba mi się też instrumentalny utwór Steffano jawnie zahaczający o Jethro Tull, i bardzo dobrze. Pamiętam z jakichś przebitek telewizyjnych z epoki, że to właśnie Stefan Błaszczyński pełnił rolę lidera zespołu, no to ten utwór bardzo mu się udał, choć ja pewnie bardziej rozpłynąłbym się w bardziej szorstkim soundzie... Im dalej jednak w lazł, tym bardziej rozmywają się w oczach te świerki na wzgórzach, utwór Wesele wieńczący całość jest już trudny do zniesienia na czeźwo, a chyba na krapiano bałbym się ryzykować. No i jeszcze ten niezbyt szczęsny Epilog... (Skaldowie też mają utwór o takim tytule, o dziesińć nieb lepszy).

...dlatego też dobrze się stało, że dwa najlepsze utwory znalazły się na samym początku albumu i można po nich wyłączyć czytam płytę czytam plik digitalowistyczny, nie czytam nie śpię z tą. (A raz na dziesięć razy można przesłuchać całość, żeby był i Kansas City, i owca cała, Heniek jest też całkiem niezły, no i Steffano, i inne gostky...). No dobrze, Gdzie ten, który powie mi, pytanie. Pytanie jak oni to zrobili, że utwór jest równocześnie ciężki jak i taneczny, brawo, choć kroki się mogą pomylić, gdy po refrenach rytm w zamierzony sposób przez sekundę kuleje. Pomijając nietrafione wejście męskich wokali (po co?), piosenka stanowi mistrzostwo wykonawcze i aranżacyjne, od skrzypków niemal wyjętych z Malowanego dymu przez dyskretne cymbałki w prawej słuchawce do równie dyskretnej acz trafionej w dziesiątkę sekcji dętej. Jednak od pierwszej do ostatniej minuty największym bohaterem utworu jest gitarzysta. Gęba mi się uśmiecha - od ucha do odiridi! Klasyk? Jasne! Evergreen? Tym bardziej! Everending story? Oh dear!

Czerwone kolare (łoo) trochę bardziej mi przez te lata zrzedły, może ów dżins i bluzki biel trochę przez te lata wypłowiały... Wejście gitary elektrycznej ciągle jednak robi na mnie wrażenie, a tym bardziej przełamanie rytmu i kolejny, nieparzysty, przytup. Jedyny w swoim rodzaju nastrój zbudowany został tutaj przez kontrast dość zwiewnej partii fletu i dosadnego umpa-umpa dęciaków, ale też i przez perkusję grającą tu równocześnie "na raz" (hi-hat) i "na i"(stopa) - może to banał i może to apeluje do najniższych odbiorczych instynktów, ale mnie to rusza i niech to trwa. I jeszcze zaraz wchodzą przyjemne harmonie Halin(k)i i Magdy - niech to tym bardziej trwa!

Dobrze raz na jakiś czas wrócić do tych piosenek. Led Cepelia górą!


środa, 29 listopada 2023

The SEARCHERS - The Pye Anthology 1963-1967

...and I know I'm the one you really lo-o-o-o-ove...

The Pye Anthology 1963-1967         
THE SEARCHERS                                                                   
              
2000

gatunek: folk rock, Merseybeat, pop, baroque pop, psychedelic pop 


najlepsze numery: Goodbye My Love, Take Me For What I'm Worth i pełno innych
best moment: dwugłosy w Goodbye My Love 


Sweets for My Sweet * It's Been a Dream * Ain't Gonna Kiss Ya * Alright * Farmer John * Love Potion no. 9 *Where Have All the Flowers Gone * Since You Broke My Heart * Sugar and Spice * Saints & Searchers * Don't You Know * Listen to Me * Hungry for Love * All My Sorrows * Hungry for Love  * Needles and Pins * Saturday Night Out * Don't Throw Your Love Away * I Pretend I'm With You * This Empty Place * I Count the Tears * Sho' Know a Lot About Love * Can't Help Forgiving You * Where Have You Been * Someday We're Gonna Love Again * No One Else Could Love Me * The System * When You Walk In the Room* I'll Be Missing You * What Have They Done to the Rain * This Feeling Inside * Goodbye My Love * Till I Met You 

Everybody Come and Clap Your Hands * If I Could Find Someone * Magic Potion * I Don't Want to Go On Without You * Till You Say You'll Be Mine * Goodnight Baby * Bumble Bee * He's Got No Love * So Far Away * I'm Never Coming Back * Too Many Miles  * Take Me For What I'm Worth * Don't You Know Why  * Each Time * Be My Baby * Does She Really Care For Me  * I'm Your Loving Man * Take It Or Leave It * Don't Hide it Away * Have You Ever Loved Somebody * It's Just the Way (That Love Will Come and Go) * Popcorn Double Feature * Lovers * Western Union * I'll Cry Tomorrow * Second Hand Dealer *Crazy Dreams

* * * * *

The Searchers byli zdecydowanie zespołem bardziej singlowym niż długogrającym i samo zestawienie albumowe nie oddaje - na szczęście - sprawiedliwości mimo wszystko wszechstronnym talentom chłopaków. Najlepszym uzupełnieniem dla dużych płyt mogłaby być wydana dwa lata temu składanka A & B Sides, problem (dla niektórych) w tym, że nie ma jej na Spotifajach. Opiszemy tu zatem - my rifle, my pony & me - dwupłytowe wydawnictwo z przełomu wieków obejmujące wszystkie single Searchersów dla wytwórni Pye i bogaty (choć nie idealny) wybór "album tracks".

Do pewnego momentu przebojowe single naszych drogich Liverpoolczyków wchodziły na tracklisty katalogowych albumów, choć i tutaj znaleźć można irytujący wyłom - na drugiej stronie debiutanckiego singla znalazła się dość przyjemna piosneczka autorstwa perkusisty Curtisa pt. It's Been a Dream, która jednak na Meet the Searchers się nie znalazła. Wielka szkoda, bo choć numer nie jest jakoś wiekopomny, to w ujmujacy sposób bez wysiłku trafia w autentyczny, melodyjny acz nieco mięczacki ton, przez co jest o wiele bardziej przekonujący niż wiele z tych nieszczęsnych wczesnych przeróbek. Mniej więcej na wysokości albumu It's the Searchers single i albumy zaczęły się już mocno rozjeżdżać zarówno jeśli chodzi o wybór materiału jak i jego jakość artystyczną. Pół roku po wydaniu albumu Take me For What I'm Worth w okolicznościach równocześnie dramatycznych i groteskowych z zespołem pożegnał się Chris Curtis i do końca roku 1967 Searchersi wydawali już wyłącznie single i to coraz chętniej z autorskim materiałem, po czym zmienili wytwórnię kończąc "złoty" czy tam "klasyczny" okres działalności. 

Niniejsza składanka zawiera aż 60 utworów z tych czterech-pięciu lat, w przeważającej większości - świetnych. Wiadomo, że to nie jest poziom Beatlesów czy choćby Simona i Garfunkela, choć nawet tutaj można by się zastanowić na ile "wsteczność" Searchersów jest kwestią mitologii, która z definicji dotyka spraw pozamuzycznych. Może chłopaki nie miały po prostu szczęścia do powiedzmy jakiegoś sławnego reżysera, który wykorzystałby któryś z ich szlagierów i dał mu drugie życie? Może takie Robbie Williams powinien był coś skowerować? A może to sami muzycy przyczynili się do rozwodnienia własnego mitu plując nierzadko w swoje własne gniazdo i sabotując wzajemnie swoje poczynania w dwóch równoległych odłamach zespołu? A może właśnie jest tak jak być powinno - piosenkę Needles and Pins mniej więcej każdy zna i to wystarczy?

No jednak nie... Na dwóch omawianych płytkach jest co najmniej 10 piosenek przynajmniej dorównujących poziomem artystycznym wspomnianemu utworowi. Pomijając te znane już z dużych płyt, należy przede wszystkim wymienić utwór Goodbye My Love. Ten akurat doczekał się kilku coverów, ale mało znaczących, może to i lepiej? Choć napisany przez zewnętrznych songwriterów (i to amerykańskich!), wydaje się wręcz stworzony dla The Searchers, którzy uczynili z niego rzec na wskroś europejską i... kosmiczną. Niejaki Brian Epstein postawił nań duże pieniądze wieszcząc mu pierwsze miejsce na listach i mocno się przejechał, gdyż utwór doszedł "tylko" do miejsca czwartego. Teraz to już nieważne. Piosenka jest niesiona przez dwugłos Mike'a Pendera i Chrisa Curtisa, którzy wyśpiewują zbolałe melizmaty jako żywo przypominające chorał gregoriański, potem łączą się w unisono by znowu się rozdzielić, wszystko w imię załatwienia niby trywialnej sytuacji damsko-męskiej, ale jak słychać jest ona nadspodziewanie wielkiego kalibru. W dziwnej pod względem harmonicznym części środkowej główny wokal należy do Curtisa, któremu zdaje się ni stąd ni zowąd zaczyna towarzyszyć Frank Allen (ten trzeci?) - i melodia, i progresja tej części faluje i finalnie opada, niemalże w jakąś otchłań. I wtedy utwór zatrzymuje się na jakieś dwie sekundy (w 1965 to musiało brzmieć jak wieczność!)... i powraca, już w bardziej zdeterminowanym tonie, choć jeszcze pod koniec, po słowach it hurts me so inside to say goodbye melodia zatacza niespodziewanie jeszcze jedno koło wybuchając w kolejnym goodbye... No i już po wszystkim, do wyciszenia (i literalnego, i psychologicznego)... Nie wyobrażam sobie lepszego tandemu do wyśpiewania tak katarktycznego utworu niż Pender i Curtis, których flagowe bary(tenory) zabrzmiały tu naprawdę rozdzierająco.

Uff. Cóż tam poza tym? Jest tu i kolejna piosenka w nastroju Needles and Pins, kompozycji Jackie deShannon. Nazywa się When You Walk In the Room i srebrzy się podobnej jakości motywem gitarowym (nareszcie 12-strunowa gitara!), śpiewają ją wyjątkowo zgodnie i wyjątkowo ogniście (choć nadal w nieskazitelnych mundurkach) Pender i Allen, szkoda że ta zgoda przetrwała tylko 20 lat. (A może AŻ 20 lat?) Jest też kolejny utwór napisan kobiecą ręką - Someday We're Gonna Love Again, ze świetnym tekstem pełnym nadziei i ryzykownym, acz na szczęście trafnym trickiem aranżacyjnym, polegającym na tym, że melodia na tytułowej linijce jest zamarkowana "mentalnie", a tak naprawdę wyśpiewywana jest w tym momencie tylko dolna i górna harmonia. Zrobili tak i Stonesi w studyjnej wersji The Last Time, a Searchersi chcieli mieć własne Last Time i Chris z Mike'em napisali na jego kanwie utwór He's Got No Love, który niestety położył bardzo niezgrabny tekst, co nie umniejsza ani pełnego kunsztu motywu gitarowego, ani dostojnej i nienagannie zharmonizowanej melodii... Z kolei nadal folk-rockowy, ale już niemal zupełnie pozbawiony beatu (Chris gra tu tylko na bongosach) szlagier What Have They Done to the Rain rozwija się niby szablonowo bez refrenów nabierając coraz to nowych warstw... tylko na sam koniec utworu orkiestra niespodziewanie wygrywa cudną jednotaktową melodię, która nie ma nic wspólnego z wyśpiewanymi właśnie zwrotkami, a nie sposób sobie tego utworu bez tego zwieńczenia wyobrazić! Jest jeszcze w zanadrzu kolejny sequel Needles and Pins pt. When I Get Home znowu z ryzykownymi rozłożystymi melodycznymi kulminacjami, ale też z zupełnie nieoczekiwaną modulacją i ostatnim akordem zupełnie od czapy. Jest się w czym zasłuchać. 

Nie zapominajmy o stronach B tych piękności, coraz chętniej i śmielej podpisywanych przez samych członków zespołu. Takie Till I Met You pożycza aranżację z Beatlesowej And I Love Her, ale szlachetna melodia Johna McNally'ego jest oryginalna i przykuwająca uwagę, a wykonanie jeszcze bardziej szlachetne niż zazwyczaj (tylko - znowu - ten tekst: I used to read about the world's great poets... and the artists too... Brrr... O czym nam to przypomina? Aaa już wiem: o swoich kłopotach... i zmartwieniach te-e-eż... Na szczęście po angielsku wszystko ujdzie i nie ma sprawy.

(I problemu też.)

Pierwszym singlem Searchers bez Chrisem Curtisem za bębnami była niezbyt porywająca przeróbka niezbyt porywającego numerów Stonesów Take It Or Leave It. Ale na drugiej stronie tego singla znalazła się zaskakująco dojrzała kompozycja Don't Hide It Away (Pender/Allen/McNally) w rytmie walca, z odważnie wyeksponowaną partią fortepianu, kolejna gorzka medytacja na temat rozstań. Dobrze wróżyła na przyszłość, tym bardziej, że zamiennik Curtisa, niejaki John Blunt, miał bardziej osadzone uderzenie ale paradoksalnie też rwał się do wręcz barokowych spiętrzeń a la Keith Moon, co niby dobrze wróżyło na majaczącą na horyzoncie psychodelię. Rzeczywiście, kolejny singiel Have You Ever Loved Somebody (tym razem autorstwa The Hollies) ponownie należy do najbardziej udanych utworów w dorobku Searchersów, mimo że Curtis mocno sarkastycznie wypowiadał się o grze jego następcy. Tym razem oprócz jak zawsze nieskazitelnych harmonii wokalnych zalśniła nadspodziewanie ostra gitara McNally'ego, która przyprawiła piosenkę o trafną (w kontekście tekstu) szczyptę dziegdziu. I tutaj wykwintna autorska strona B (It's Just the Way...) trzymała poziom, niestety kolejne single, już z roku 1967, nie przyniosły zespołowi spodziewanych sukcesów ani artystycznych, ani komercyjnych, mimo że nie można ich nazwać nieudanymi. Chyba były po prostu zbyt zachowawcze pod względem brzmieniowym w tych narkotycznych czasach. Może to i dobrze.

Sześćdziesiąt utworów to absolutnie nie jest mało, ale może trochę zabrakło w tym wyborze choćby jednego rarytasu. Mogłaby być nim np. natchniona wersja alternatywna I'll Be Doggone z wokalem Curtisa, albo może jakieś żywiołowe wykonanie radiowe lub koncertowe. Ale nie ma co zbytnio narzekać, jedynym rażącym przeoczeniem jest tu brak utworu Ain't That Just Like Me. Mimo wszystko The Pye Anthology 1963-67  wydaje się najlepszym wprowadzeniem w Searchersów świat.



A jeśli ktoś preferowałby jeszcze większe formaty, można tu polecić box pt. Hearts in Their Eyes. Tym razem na 4 płytach CD zebrano aż 120 utworów i rzeczywiście jedynym problemem tego wydawnictwa jest poczucie przesytu. Wybór singli i "album tracks" jest bezbłędny (yeah, I'll Be Doggone w wersji "prawidłowej"), a obok nich mamy tutaj wczesne wersje koncertowe, solowe wyczyny Jacksona i Curtisa po odejściu z zespołu, jeden istotnie rarytasik (alternatywne podejście do Someday We're Gonna Love Again) a nawet fragmenty wywiadów z epoki. Co więcej, historia zespołu nie kończy się na tym wydawnictwie na odejściu The Searchers z wytwórni Pye, co sprawia, że wreszcie można oficjalnie posłuchać/ściągnąć sobie niesamowity utwór Umbrella Man, w którym zespół próbował jakoś zahaczyć o psychodelię (no, raczej wytwórnia niż zespół, bo w podkładzie zagrali tym razem muzycy studyjni). Niestety spośród 23 utworów na płycie nr 4 mogę polecić niestety tylko dwa - niespodziewanie rockowy Don't Shut Me Out oraz Love's Gonna Be Strong, być może jedyny zacny utwór z okresu próby powrotu zespołu do łask publiczności na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

Nie polecam za to składanki The Farewell Album / The Greatest Hits & More, wydanej w roku 2019, gdy zespół oficjalnie zakończył działalność (jak się okazało - nie do końca). Z tym razem pięćdziesięcioma utworami ze złotego okresu wybranymi lekko stronniczo (Hi-Heel Sneakers? Rili?) przemieszano tutaj kilka produkcji obecnego składu ze Spencerem Jamesem jako głównym wokalistą, o których dyplomatycznie zamilczę, choć samym muzykom życzę jak najlepiej.

Na rok następny The Searchers zapowiedzieli kolejną "ostatnią" mini-trasę pod nazwą Thank You Tour 2024.



wtorek, 28 listopada 2023

The SEARCHERS - Take me For What I'm Worth

(Pye Records)
No matter what you do, I keep forgiving you
each time 

Take Me For What I'm Worth         
THE SEARCHERS                                                                   
              
1965

gatunek: folk rock, folk, pop, baroque pop, Merseybeat 


najlepsze numery: tytułowy i Does She Really Care For Me
best moment: falsetowe kulminacje w Each Time


I'm Ready I'll Be Doggone * Does She Really Care For Me  It's Time * Too Many Miles * You Can't Lie to a Liar * Don't You Know Why *  I'm Your Loving Man * Each Time * Be My Baby * Four Strong Winds * Take Me For What I'm Worth  

* * * * i 1/4

Żaden z członków zespołu The Searchers w momencie nagrywania tego - drugiego już przecież w 1965 roku - longa nie mógł przypuszczać, ze to będzie ostatni album grupy na całe siedem lat. (Po Take me For What I'm Worth miały się jeszcze ukazać cztery płyty długogrające, ostatnia w roku 1989, ale niestety żadna nie spełnia podstawowych kryteriów artystycznych niniejszego bloga)* Cóż, The Searchers jest dla mnie najważniejszym zespołem z tych, które zmiotła psychodelia. A może nawet nie o psychodelię chodziło, tylko o własne kompozycje przekraczające swoją epokę?

* (A Sur la Mer to pan jednak ocenił, Lostchordzie?)
Yyy, noo... tego...

No nic, cieszmy się tym co mamy, przed nami najlepszy katalogowy album The Searchers!

To chyba nie przypadek, że znalazły się na nim aż cztery propozycje autorskie. Żadna nie jest może nie wiadomo jak pomnikowa, ale też żadna nie przynosi zespołowi ujmy. Wręcz przeciwnie, aż trudno uwierzyć, że Too Many Miles nie jest jakąś kompozycją tradycyjną (podpisała go cała nasza czwórka czytaj EP, hihi), została opracowana jak na rasowy folk przystało, z towarzyszeniem sekcji fletowej i obowiązkowymi piętrowymi wielogłosami, choć tym razem bardziej zachrypniętymi niż zazwyczaj. Jeszcze chyba lepszy jest dramatyczny numer I'm Your Loving Man z niezwykle rozłożystą melodią zwrotek i niespodziewanym niby-jazzowym przełamaniem. Bardzo ujmujący pod względem językowym jest tu kuplet there's a change in me/'cos I'm love with you - z nawiązką wynagradza wszelkie pozostałe niezgrabności tekstowe, ponieważ... upodobuję tę pieśń. Z kolei dwie propozycje podpisane przez Johna McNally'ego, choć dość odległe od siebie stylistycznie, ujmują bezpretensjonalną aurą i świadczą o solidnym warsztacie i songwriterskim, i gitarowym autora, zwłaszcza przyczajona śpiewanka pt. It's Time, którą Starostin porównał nawet do numerów Moody Blues śpiewanych przez Raya Thomasa, nie wiem czy słusznie, ale miło się to przeczytało.

Nie wiem który z gitarzystów gra solowe partie w utworze You Can't Lie to a Liar, ale czapki z głów, bo w tak dziwaczne gitarowe zakątki pod koniec roku 1965 nikt się chyba nie zaplątał. Sam utwór jest taki se, ale te niezobowiązująco awangardowe wstawki zdecydowanie przykuwają uwagę (sprawdziłem właśnie, że w oryginalnej wersji niejakiej Ketty Lester owe partie grane są przez skrzypce i to też dość nieszablonowo, przynajmniej jak na rok 1965). Takich nowinek stylistycznych i technicznych jest na szczęście na tej płycie dużo więcej, przywołany przed chwilą Starostin zwrócił uwagę na nowatorski, klasycyzujący wstęp do Too Many Miles, ja dorzucę skąpaną w efekcie tremolo gitarę w It's Time, no i to co tam się dzieje w tle absolutnie niesamowitego utworu Each Time, który wprawdzie podpisała - znowu! - Jackie de Shannon, ale który pasuje to Searchers jak ulał. Cóż to jest za niepokojący dron w tle, orkiestra czy (tylko? aż?) mocno potraktowany echem fortepian? Nareszcie! Nareszcie zespół Searchers brzmi szeroko i ponadczasowo, a nie wtórnie i jak pod (Beatlesowską? rock and kordła rokendrolową?) miotłą. Wieńczący całość utwór, ba protest-opus Take Me For What I'm Worth (autorstwa P. F. Sloana) jest wspaniały i zupełnie nie "szeździesionowaty", od niesamowitego wprowadzenia gitarowego przez niezwykle dobitny wokal Pendera aż po ostatnie zakrzyknięcie (i znowu w tle jest coś niepokojącego!) wszystko jest tu poruszające do dziś.  Aż dziw, że nie nagrał go porządnie żaden nadwrażliwy punkowiec, uu żarcik. 

A na tym bogactwa albumu Take Me For What I'm Worth wcale się nie kończą. W odwodzie jest jeszcze świetny, "Byrdsowy" utwór I'll Be Doggone, choć po prawdzie akurat niniejsza wersja została przez Franka Allena zaśpiewana tylko nieźle, za to wersja alternatywna - cudownie (jest w bonusach (!) i śpiewa ją Chris Curtis, zwłaszcza część środkowa porywa wyjątkowo anielskimi wielogłosami). Co znamienne i podnoszące na duchu, Searchersi nigdy nie mieli Byrdsom za złe tego, że ci ostatni niejako skradli im pomysł na folk rockowe brzmienia oparte na szklanych gitarach i z tego powodu weszli do annałów. Riff I'll Be Doggone jest w gruncie rzeczy taki sam jak w I'll Feel a Whole Lot Better i prawie taki sam jak w Needles and Pins - i nikt od razu nie poleciał z tym do sądu. To były pod wieloma względami zdrowsze czasy.

Chris Curtis jest bohaterem jeszcze jednego przecudnego utworu na tej płycie. Chodzi o dość ponurą medytację pt. Does She Really Care For Me (Weiss - Anisfield). Utwór niemal przez cały czas obraca się wokół akordu A i tytułowego pytania, ale nie o harmoniczne bogactwo tym razem tutaj chodzi ino o ornamenta, zwłaszcza - jak łatwo przewidzieć - wokalne: pełno tutaj kontrmelodii, dopowiedzi, drugich i zgoła dziesiątych głosów, że naprawdę można dać się oczarować, a może nawet... przekonać?

Tak jest, na ostatnim ważnym albumie w dyskografii Searchers jest trochę takiej muzyki, która może n i e m a l coś zmienić. Dzięki, boys.


poniedziałek, 27 listopada 2023

Sounds Like SEARCHERS

(Pye Records)
Tell her that you love her, say you won't deceive her. 

Sounds Like Searchers         

THE SEARCHERS                                                                   
              
1965

gatunek: folk-rock, pop rock, Merseybeat

najlepszy numer: może If I Could Find Someone
best moment: emfatyczne trójgłosy z dwoma falsetami w Till You Say You'll Be Mine


Everybody Come and Clap Your Hands * If I Could Find Someone * Magic Potion * I Don't Want to Go On Without You * Bumble Bee *  Something You Got Baby * Let the Good Times Roll * A Tear Fell Till You Say You'll Be Mine * You Wanna Make Her Happy * Everything You Do * Goodnight Baby 

* * * i 1/4

Na trzwartej płycie Searchersów nie ma już Tony'ego Jacksona i nie ma żadnego evergreena a nawet everblue'a. Na szczęście chłopaki w końcu okiełznały swoją stylistykę i zaczęli ogrywać swoje wrodzone mięczactwo  yyy znaczy chciałem powiedzieć szlachetność w sposób, który ostatecznie pogrążył ich marzenia o dogonieniu Beatlesów, ale który też - co przecież najważniejsze - przekonał Waszego Niegodnego Slugę Recenzenta. Nareszcie albumu Searchers można - raz na pruski rock - posłuchać w c a ł o ś c i, choć bez fajerwerków.

W końcu na regularnym longplayu zespołu znalazły się trzy kompozycje oryginalne. Obytrzy podpisał wprawdzie Chris Curtis, ale przytomnie dopuścił w nich do śpiewania także Mike'a i Johna. Są to piosenki bardzo przyjemne choć bez absolutnie żadnych walorów ponadczasowych, co znaczy, że powinny spodobać się wszystkim fanom melodyjnej, słonecznej szeździesiony. I chyba nikomu więcej.

Pozostałe piosenki pochodzą m.in. z EP-ki Bumble Bee, która miała zaszczyt byc ostatnim wydawnictwem w karierze grupy, które weszło na szczyt list przebojów w Wielkiej Brytanii. Na otarcie łez, bonusowe piosenki na Sounds Like Searchers pokazują, że zespół był wtedy w fenomenalnej formie, tworząc piosenki tak ważne (i - istotnie - ponadczasowe) jak When You Walk In the Room czy Goodbye My Love, ale o nich, dostojni Państwo, przeczytacie w recenzji składanki pt. The Pye Anthology. Tutaj nagrania dodatkowe nie mają wpływu na końcowy wynik meczu. A jeśli chodzi o piosenkę Bumble Bee, to nie uwierzo Państwo czym różnią się jej wersje mono i stereo. Otóż na końcu pierwszej z nich można usłyszeć krótkie bzyknięcie paszczowo w wykonaniu Johna McNally'ego. A w stereo trzmiela nie usłyszysz - and that has made all the difference, jak mawiał dziadek Frost. (Robert, żeby nie było).

Tak naprawdę najważniejsza różnica między tym i poprzednim albumem tkwi nie tyle w obecności kawałków autorskich (choć to gremialnie przyczynia się do a u t e n t y c z n o ś c i przekazu, czyż nie?), ale w tym, że żaden z coverów na Sounds Like Searchers nie jest tak upiornie wsteczny jak ostatnio. Tak jest, dobry tytuł nadali ludzie w wytwórni: one wszystkie w końcu brzmią jak Searchers. I to jest piękne, nawet jeśli w końcu okazało się niezbicie, że Searchers brzmią drugoligowo. Mniejsza z rankingami, dokładnie we wszystkich piosenkach na płycie można usłyszeć harmonie wokalne - od stereotypowych dwugłosów po wyrafinowane falsetowe spiętrzenia. Którykolwiek by w nich nie występował, zawsze brzmi to kunsztownie i niepowtarzalnie. Niektórzy krytycy punktują, że takie opracowania zmiękczają, czy osłabiają siłę oryginałów. No i bardzo dobrze, po to są przeróbki by zagrać je po swojemu.

Nie znaczy to, że wszystkie wybrane na płytę piosenki są równie przekonujące. Najgorzej wypada na wskroś rzewny walc A Tear Fell, na szczęście nawet w nim "pierwiastek Searchers" jest na tyle mocny, że daje się ten utwór wytrzymać. No prawie, bo solówki na staroświeckich organach nawet nie chce mi się w jakikolwiek sposób tłumaczyć. Organy (tym razem "rockowe". Animalsowskie) równie kontrowersyjnie wypadają w Let the Good Times Roll, ale tym razem dwugłosy Mike Pendera i beniaminka Franka Allena nie pozwalają na wytracenie pędu. Tak się złożyło, że dwa utwory z niniejszej płyty znalazły się także w repertuarze pierwszego składu The Moody Blues. To, że rywalom z Birmingham udawały się one lepiej wynika chyba bardziej nie ze słabości Liverpoolczyków, ale z potencjału Denny'ego Laine'a i jego ferajny. Tutaj w I Don't Want to Go On Without You mamy nawet smyczki (a nawet - przede wszystkim smyczki) i numer jest na granicy sacharyny, ale znowu - przy pewnej dozie sympatii dla Searchersów - można go nawet z przyjemnością zdzierżyć. Gorzej, że w opinii niniejszego Skryby (co powie skryyyba...) Searchersi przegrali też derby Liverpoolu z The Foremost jeśli chodzi o świetną piosenkę Till You say You'll Be Mine autorstwa zasłużonej nie tylko dla tego miasta Amerykanki Jackie deShannon. Ale to tylko dlatego, że Fourmost przy okazji tej piosenki wykręcili życiówkę, a u "naszych" to po prostu dorzeczna średnia, a może coś więcej. I tutaj smyczki Searchersom nie przeszkadzają. A tym drugim utworem granym też przez Moody Blues jest Something You Got Baby, tam zadziorny, tu słodziutki. Lubimy przecież i jednych, i drugich, westchnoł dyplomatycznie Lostchord. 

I przełożył płytę na stronę B. 

No i tak sobie płynie ten album, jako się rzekło, niezobowiązująco i gładko. Czy Państwo poń zechcą sięgnąć? Dostaniesz od poczty list.

Tu kończą się medytacje kiepskiego Searchonosza.




niedziela, 26 listopada 2023

It's THE SEARCHERS

(Pye Records)
Don't throw your love away-ay  

It's         
THE SEARCHERS                                                                   
              
1964

gatunek: Merseybeat, folk, pop, rock'n'roll

najlepsze numery: This Empty Place, Needles and Pins
best moment: wielogłosy w Don't Throw Your Love Away 


It's In Her Kiss * Glad All Over * Sea of Heartbreak * Livin' Lovin' Wreck * Where Have You Been * Shimmy Shimmy * Needles and Pins-a * This Empty PlaceGonna Send You Back to Georgia  * I Count the Tears * Hi-Heel Snickers * Can't Help Forgiving You * Sho' Know a Lot About Love  * Don't Throw Your Love Away  

* * * 

W tagzwanych "internetach" mówi się czasem o tej płycie jako o "najlepszym" albumie The Searchers. No yyyy, hm, jagby to rzec... Dla mnie - trochę niespodziewanie - okazało się, że jest bodaj najgorszy. (Niech mi tu pan nie hmyka - powiedział dyrektor Marczak). Tak, to tutaj można znaleźć najbardziej rozpoznawalny po latach utwór tego zespołu. Ale też jest tu parę takich klunkrów, których po prostu nie mogę dosłuchać do końca. To znaczy... oczywiście mógłbym, bo nie ma w nich czegoś znowu nie wiadomo jak szpetnego, ale... po co? Po co? 

(Niech mi się tu pan nie po ci - dorzucił pan Samochodzik).

To rzeczywiście mogła być płyta nawet pięciogwiazdkowa. Zespół jeszcze bardziej urozmaicił i uszlachetnił brzmienie: w niemal połowie kawałków pojawiło się pianino (i to nie jakoś debilnie rokendrolowe, ale głębokie, czasem niemal posępne i czasem niemal intymne), a także słychać kastaniety i odważniejsze gitary akustyczne, nawet w partiach solowych. Jeszcze mniej przewidywalnie zrobiło się w partiach wokalnych, choć tutaj akurat to słodko-gorzka nowinka: z jednej strony zadziwił Chris Curtis, który do swojej chrapliwej, gardłowej stylistyki dorzucił barwy zaskakująco aksamitne i kojące (Where Have You Been, This Empty Place); z drugiej strony ten sam Chris Curtis okazał się wyjątkowo toksyczny wobec Tony'ego Jacksona, którego dobrze słychać tylko w paru utworach (główny wokal tylko w Sho Know... oraz chórki w Shimmy i I Count the Tears)... No ale jak miało go być słychać skoro "zapominano" powiadomić go o terminach sesji nagraniowych?

Istotnie, zasłużony przebój Needles and Pins jest standardem niezwykłej urody, udanym tak bardzo, że nawet niedociągnięcia wykonawcze typu piszczący pedał od stopy i niechlujny overdubbing (just how to say pleaze/z and get down on my kneez/z) dodają mu smaku. Niezapomniany jest oczywiście i główny motyw gitarowy (ponownie brzmi jakby był grany na 12-strunowcu, ale ponoć jednak nie!), i to słynne pinz-a (Mike Pender wspominał kilka lat temu, że nadal ludzie krzyczą do niego na ulicach czy na backstage'u "Hey Mike! Pinza!" - tak się wszystkim wryło), no i niebywale dobitna melodia. Bardzo szkoda, że zespół nie wykorzystał tego utworu jako podstawy do jakiegoś bardziej konsekwentnego ataku stylistycznego - Needles and Pins na tej płycie wyglądają trochę jak wypadek przy pracy.

Nie znaczy to, że w innych klimatach The Searchers wypadają gorzej, o nie. Wprawdzie cały album wygląda trochę tak jakby chłopaki przez cały czas szukali po omacku swojego brzmienia, ale folk-rockowy jangle z Needles and Pins nie jest jedyną ciekawą nowinką. Bardziej charakterystyczny w całościowym oglądzie poczynań zespołu wydaje się utwór I Count the Tears, bardzo urocza i bezpretensjonalna pop-rockową śpiewanka, która wydaje mi się najbardziej autentycznym fragmentem płyty, może dlatego, że najbardziej przypomina oryginalne popisy Curtisa i spółki, które to coraz śmielej umieszczali na drugich stronach singli i czwartych stronach czwórek (tutaj niestety wszystkie 14 utworów nadal pochodzi z cudzych katalogów). Jeszcze ciekawszy jest otwierający drugą stronę płyty utwór This Empty Place - zaskakuje on nieco kanciatą ale fascynującą melodią świetnie wygraną przez Curtisa, ten nagły skok w dół całą oktawę w otwierającej linijce jest wręcz... awangardowy, a dalej nie jest wcale gorzej. Świetna kompozycja, która jakoś przypomina mi także wyprzedzające swój czas What You're Doing, tylko album Searchersów był nagrywany niemal rok wcześniej!

Niestety po tak sycącym początku, strona B albumu miarowo utyka w mieliznach odgrzewanych rock'n'rollowych kotletów, z których zdecydowanie najgorsza wydaje mi się śpiewana przez Johna McNally'ego Hi-Heel Sneakers. Niezbyt mu się trafił szczęśliwy debiut wokalny (no, wcześniej zaśpiewał tylko piorunującą linijkę now looka here w Farmer John). Jak to się mogło stać, że zespół tak energetyczny i rozbrajający na scenie dał się zaprowadzić w tak wsteczne i szarobure koleiny? Zupełnie bez dystansu to jest śpiewane niestety... Po piosence Johna następuje rzewne Can't Help Forgiving You i niewiele lepsze Sho' Know a Lot About Love i człowiek naprawdę zaczyna tracić ochotę do życia.

Ten ostatni numer dodatkowo straszy wyjątkowo głupim tekstem i niestety nie jest to na tej płycie przypadek odosobniony. "Jeśli chcesz się przekonać czy naprawdę kocha, sprawdź jak się całuje"... "Tylko twoje objęcia mogą wypełnić tę pustkę"... To tylko wierzchołek góry zażenowej... Zapewne płyta It's the Searchers nie różni się pod tym względem znacząco od wielu rówieśniczek, ale to akurat tutaj zwróciłem uwagę na to ile się tu w tekstach nagromadziło banału i zwykłych głupot. Szkoda, bo The Searchers zawsze wydawali mi się mądrzejsi od takiej sztampy.

Na szczęście na Sho' Know a Lot About Love album się nie kończy i Tony Jackson dostał szansę, żeby ukłonić się swoim fanom w bardziej godny sposób. Mam nadzieję, że słychać go w chórkach wieńczącego płytę utworu Don't Throw Your Love Away, który okazał się być trzecim i ostatnim singlowym numerem 1 zespołu The Searchers (Jackson zaśpiewał potem jeszcze na singlu Someday We're Gonna Love Again i opuścił nadąsany grupę w lecie 1964 roku). Na moje ucho wokale w tym utworze zostały rozmieszczone w sposób następujący: w lewej słuchawce Mike i nad nim górna harmonia Chrisa, w prawej słuchawce inny Mike i nad nim górna harmonia Tony'ego (w przedostatniej zwrotce linijkę don't throw your love away falsety/tenory śpiewają nieco inaczej). Dodatkowo w kulminacyjnym momencie zwrotki jeden z Mike'ów przechodzi na dolną harmonię, co przynosi niesamowite nasycenie soniczne, a przecież jest jeszcze część środkowa z niezapomnianą "orientalną" wstaweczką gitarową. No, przynajmniej nie ma wstydu na koniec.

Co tu by napisać na koniec na pocieszenie?

Miej Serczers i patrzaj w Serczers!


środa, 22 listopada 2023

THE SEARCHERS - Sugar and Spice

(Pye Records)
What's the use of worrying? 

Sugar and Spice         
THE SEARCHERS                                                                   
              
1963

gatunek: Merseybeat, folk

najlepszy numer: może Hungry For Love?
best moment: wokal wspomagający w Ain't That Just Like Me 


Sugar and Spice * Don't Cha Know  * Some Other Guy * Farmer John  * One of These Days * Listen To Me * Unhappy Girls *  Ain't That Just Like Me * Oh My Lover * Saints and Searchers  * Cherry Stones * All My Sorrows * Hungry For Love  

* * * i 1/2

Nie minęły nawet trzy miesiące i już na rynku znalazł się kolejny album Searchersów. Tym razem nagrano go w trzy dni, ale generalnie formuła się nie zmieniła: do kolejnego numeru numer... yym tym razem 2, doklejono dwanaście wydawałoby się pomniejszych utworów z różnych katalogów głównie amerykańskich. Chłopaki wprawdzie w międzyczasie dostarczyli jakieś utwory na B-side'y i inne takie, ale już na pewno było wiadomo, że na polu songwritingu Einsteinami (przepraszam - Rodgersami & Hammersteinami) się nie staną. A może po prostu nie znalazl się w pobliżu ktoś, kto by im przystawił do skroni przysłowiowy pistolet? A nawet prawdziwy? Jak by nie było, piosenkę Sugar and Spice napisał im producent, choć ukrył się pod pseudonimem z uwagi ilość sugaru w cukrze.

To nie jest zła piosenka, choć rzeczywiście może odcina kupony (lub raczej paragony) od poprzednich Cukiereczków dla mej Słodziuni (hihi). Ja nawet ją lubię bardziej z uwagi na trójgłos w refrenie - pierwszy głos śpiewa Tony, górną harmonię zdobywa Mike, a który to delikatnie podbija od spodu? Chris? Jeszcze ciekawsza wydaje się - o dziwo - wersja niemiecka. Długo nie mogłem znaleźć w necie oficjalnego czy pół tłumaczenia i nawet pytałem native speakerów i nauczycieli języka o te süß and nakazoni, okazało się wszak, że to süßer noch als Honig! Yeah! Słowa w wersji niemieckiej układają się wszakże nieco inaczej niż w angielskiej pod względem rytmicznym i mimo że refren jest śpiewany tylko na dwa głosy i z drewnianym akcentem, ma w sobie coś bardzo wzruszającego, warto sprawdzić, np. na wydaniu rozszerzonym albumu firmy Castle: wersja mono + dodatki + wersja stereo.

Jak na debiucie, także tutaj teoretycznie mniej ważne utwory przewyższają swoją lokomotywę. Choć to oczywiście na wskroś subiektywne odczucie, chyba udanych utworów jest tu więcej niż na Meet the Searchers a i kiksów mniej. Chociaż trzeba też przyznać, że przez te dwa trzy trzy miesiące co do zasady zmieniło się niewiele: chłopaki nadal jeszcze pchają się w niepotrzebne udawanie amerykańskich rockersów i wyścigi z Beatlesami, podtrzask gdy ich największym walorem pozostaje klarowność brzmienia i garniturkość w podejściu. Do tego słychać chyba trochę większe roztrzepanie niż podczas sesji do płyty poprzedniej - Tony Jackson czasem śpiewa genialnie, ale czasem też chwiejnie, a nawet raz zapomina tekstu w Cherry Stones, czego producent - zapewne napawiony sukcesem swego słodkiego hitu - nie zauważył. Do tego wokaliści uparli się śpiewać częściej główne partie unisono - czasem wychodzi to swingująco i nonszalancko (Ain't That Just Like Me) a czasem niestety niechlujnie (Some Other Guy).

Na szczęście są też bardziej pozytywne nowinki. Przede wszystkim Sugar and Spice bardzo dobrze brzmi i to nawet w wersji stereo, co jak na rok 1963 jest sporym osiągnięciem, bo przypomnijmy, że Beatlesi nawet w 1965 potrafili wepchnąć wokale do jednej słuchawki a instrumenty do drugiej. Tutaj pomysł na rozstaw stereo jest realizowany konsekwentnie od pierwszego numeru do ostatniego: w prawym kanale bębny i bardziej zadziorna gitara McNally'ego, w środku wokale i bas, a po lewo nieco samotna gitara Pendera, co w tej układance było pomysłem najbardziej ryzykownym. Mike był dosyć szablonowym solistą a jego funkcje rytmiczne w niektórych utworach ograniczone zostały do dość zachowawczego pykania na strunach basowych. Mimo wszystko jednak nawet tak niedoskonała realizacja raczej się sprawdza, bo podział obowiązków między gitarzystów został dokonany i przeprowadzony bardzo dorzecznie i obaj zawsze trafiają w punkt, choć to John pozostaje w tym tandemie bardziej ognisty i nieprzewidywalny. O jego flagowym nieszablonowym "biciu' wspominałem już wcześniej, tutaj kontynuuje tę linię z powodzeniem, ale warto też zwrócić uwagę na oryginalne "schodzenie i wchodzenie" po półtonach w refrenie Cherry Stones. Szkoda tylko, że w dwóch folkujących utworach panowie nastroili się niespecjalnie precyzyjnie.

Tak, bardzo rzadko mi się zdarza podczas słuchania muzyki przenosić - świadomie - uwagę z miejscami nieciekawych kompozycji i całościowego oglądu na partie poszczególnych muzyków czy wokalistów. W przypadku zespołu Searchers bogato pomyślane aranżacje wręcz do tego zapraszają, tym bardziej, że na niniejszej płycie rozdzielenie wokali głównych i wspomagających między czterech śpiewaków jest już zupełnie nieprzewidywalne. Cieszy coraz śmielsze wykorzystanie wszechstronnych talentów Mike'a Pendera, nawet gdy jego partie hm recytowane (żeby nie powiedzieć: wzdychane) w Listen to Me brzmią nieco groteskowo i zagłuszają przyjemną solówkę.  Jednak już w takim One of These Days Pender brzmi równocześnie zadziornie i kojąco. Dziwny to zresztą utwór, z nieczytelnymi dośpiewami (tutaj pytałem z kolei o nie nauczycieli francuskiego, ale po sprawdzeniu oryginału okazuje się, że to po prostu turu-tu-tuła) i zupełnie bezsensownym wtrąceniem do refrenu słowa "Lord". Może niepotrzebnie dwie piosenki dalej odbywa się bardzo podobny w wyrazie utwór Unhappy Girls, zaśpiewany wprawdzie też świetnie, ale bardziej jednostronnie i chyba mniej autentycznie.

Doskonale brzmią za to dwugłosy Pendera i Jacksona, zarówno gdy to Ny śpiewa górną harmonię (Listen to Me, Cherry Stones, Hungry For Love) jak i gdy robi to Mike (Sugar and Spice). Najbardziej z tych czterech skądinąd bardzo udanych utworów lubię wieńczący album Hungry For Love, bo w nim po prostu wszystko najlepiej zagrało: i rozległy ambitus melodii, i harmonie, i nerwowy rytm gitary McNally'ego, i swingujace talerze Chrisa Curtisa. Dodatkowo dość prosty główny motyw gitary solowej Pendera brzmi zaskakująco nowocześnie, tak jakby był grany na gitarze dwunastostrunowej, choć zapewne mamy tu do czynienia ze "zwykłą" techniką oktawową. Ale 12-stringi nie będziemy musieli w dyskografii Searchers czekać specjalnie długo.

Być może najciekawszym utworem na płycie jest wzięty z repertuaru The Coasters (i znany też z debiutewnego singla The Hollies) utwór Ain't That Just Like Me. Aranżacja partii wokalnych jest tutaj już zupełnie kosmiczna - zwrotki śpiewają w trójkę unisono Chris na pierwszym planie, schowany za nim Tony i schowany za nim Mike. W refrenie wokaliści rozdzielają się na główny zaśpiew Chrisa i sekundujące mu chórki pozostałych chłopaków. Ale to nie chrapliwy i gardłowy wokal Curtisa najbardziej tu olśniewa tylko górujące nad nim dogadywanie Tony'ego. Jego partie każdorazowo zapierają mi dech w piersi, bo są niesamowicie trafione i brzmieniowo, i intonacyjnie. Jackson wyśpiewuje tu życiówkę i aż się dziwię, że po odśpiewaniu tego utworu w Ed Sullivan Show jakieś miljony słuchaczek nie odpowiedziały na jego zaklynanie don't you want to love me too gromkim acz amerykańskim: Oh yeah, Tońko! Pojedziemy z Tobą do Liverpoolu słuchać twój nastympny albjum!

Chris i Mike robili chór.
- To kot w butach - mówili. - I Tomcio Paluch.

Śmiem twierdzić, że to najlepsza partia wokalna nie tylko na tej płycie, ale może i w całym roku 1963.


wtorek, 21 listopada 2023

THE SEARCHERS - Meet the Searchers

(Pye Records)
 When will they ever learn?

Meet the Searchers          
THE SEARCHERS                                                                   
              
1963

gatunek: Merseybeat

najlepszy numer: Ain't Gonna Kiss Ya
best moments: trójgłosy w Ain't Gonna Kiss Ya oraz uderzenie Chrisa Curtisa w talerz pod koniec tego utworu



Sweets for My Sweet  * Alright  * Love Potion no. 9 * Farmer John * Stand By MeMoney * Da Doo Ron Ron * Ain't Gonna Kiss Ya * Since You Broke My Heart * Tricky Dicky * Where Have All the Flowers Gone * Twist and Shout

* * * 

Recenzje płyt zespołu The Searchers zostaną pewnie najmniej uczęszczanym zakątkiem niniejszego bloga, co jak najbardziej zrozumiałe, bo zespół jest bardzo leciwy i nieżyciowy i jego brzmienie dawno się zestarzało. O dziwo jednak jakieś tam jego przeboje typu Needles and Pins są nadal rozpoznawalne, choć trudno orzec czy w takich przypadkach to wersja Searchers jest tą definitywną. Ja mam do tych chłopaków jakąś wielką słabość... Choć rozum wie, że jest to zespół najwyżej z trzeciej ligi, serce przypomina, że te dźwięki niejeden raz potrafiły mnie ukoić czy rozrzewnić. No i dobrze, muzyka to nie rozgrywki, zresztą czasem na meczach trzeciej ligi są większe emocje niż wyżej, a przecież to o nie w dużej mierze chodzi, hę?

Także to nie statystyki stanowią o wartości muzyki, ale może warto wspomnieć, że The Searchers istnieli w sumie nieprzerwanie przez 60 lat (1959-2019), choć z klasycznego składu ostał się na koniec tylko dość nietypowy gitarzysta (i okazjonalnie wokalista) John McNally. W połowie lat 80-tych grupa rozpadła się na dwie równolegle formacje, ta "antypapiewska" nazywała się Mike Pender's Searchers. Jej założyciel jest aktywny do dziś, choć wspomagający go muzycy dobierani są na zasadach zdaje się dość przypadkowych. Także "kanoniczni" Searchers wrócili w tym roku (2023) na pogrobową trasę. Rozłam w zespole miał charakter ambicjonalny, a wzajemne pretensje stawiają tych nieskazitelnych pod względem stylistycznym muzyków w mocno wątpliwym świetle.

Po tych wszystkich kwasach i przetasowaniach łatwo zapomnieć o tym, że u początków swojej kariery The Searchers przez krótki czas byli drugą po Beatlesach siłą reprezentującą muzykę nie tylko z nad rzeki Mersey, ale w ogóle całej młodzieżowej Brytanii. John Lennon nazwał pierwszy singiel kolegów "najlepszą płytą jaka wyszła z Liverpoolu". Także Harrison wyrażał uznanie dla Searchersów, a przecież w tamtym okresie trudno było w Anglii o większych gburów/pyszałków. Rzeczona piosenka Sweets For My Sweet (oczywiście numer 1 w Anglii) okazała się na tyle nośna, że obudowano ją innymi jedenastoma coverami/fillerami (wszystkie nagrano jednego dnia) i całość wydano na płycie długogrającej. Dokładnie taka była polityka wydawnicza w połowie roku 1963 i dzisiaj, równo po 60 latach, trudno spodziewać się, że płyta Meet the Searchers okaże się jakimś arcydziełem.

No i nie okaże się. 

Obok wyżej wymienionych muzyków klasyczny skład The Searchers dopełnili rozwichrzony perkusista Chris Curtis i wokalista/basista Tony Jackson. To właśnie ten ostatni śpiewa głównym głosem w większości utworów na płycie i jego dobitny tenor (bardziej stabilny i nie tak świdrujący jak ten należący do Grahama Nasha z The Hollies, który to zespół z Manchesteru miał się stać głównym rywalem/odnośnikiem dla chłopaków z Liverpoolu) stanowi jeden z głównych walorów zarówno tego jak i następnego longplaya Searchersów. Ale także Mike Pender i Chris Curtis śpiewali bardzo dobrze i niewiele niżej i już od najwcześniejszych nagrań słychać było, że do aranżowania tych wokali, czy to razem czy osobno, zespół podchodzi z wielką pieczołowitością. Tak zostanie już na wiele wiele lat - harmonie wokalne zespołu The Searchers zawsze tchną jakąś s z l a c h e t n o ś c i ą, wielogłosy budowane są z rozwagą i bez manieryzmu, nierzadko emfatycznie i zawsze bez efekciarstwa. Także w warstwie instrumentalnej słychać jakąś niespodziewaną schludność - podobnie jak Beatlesi, także i Searchers mieli swój epizod hamburski, ale w zachowanych z tego czasu nagraniach Searchersów w ogóle nie ma tego brudu i protopunkowego sznytu co u kolegów zza płota, śmiesznie się tego słucha.

Dodatkowo - zwłaszcza w tych wczesnych piosenkach - John McNally prezentował dość nieszablonowe frazowanie (żeby nie powiedzieć: "bicie") jako gitarzysta rytmiczny, co najlepiej słychać w szybszych numerach typu Farmer John. To z kolei wymuszało nieco inne podejście do zagospodarowania rytmu u Chrisa Curtisa, który zresztą miał rękę bardzo swingującą lecz nie do końca przysadzistą. To wszystko sprawiało, że nawet jak na standardy Merseybeatu The Searchers brzmieli nadspodziewanie "czysto", "biało" i "rollowo" a nie "rockowo", co z kolei stawiało pewne wymagania słuchaczom, którzy zamiast dać się zmiażdżyć beatowi lub porwać biglowi, musieli podjąć w y s i ł e k, żeby w stylistyce Searchers się zanurzyć i odnaleźć. A nie wszystkim chciało się nadstawiać ucho.

Nie ma chyba sensu szczegółowo omawiać wszystkich utworów z debiutanckiego longplaya. Generalnie problemem nie jest to, że nie ma na nim żadnej kompozycji własnej. Braki w tym aspekcie miały ostatecznie pogrążyć zespół około roku 1967, ale na razie - ujdzie. Problemem nie jest nawet to, że Searchersi byli zawsze zespołem z d e c y d o w a n i e bardziej singlowym a nie długogrającym (choć ostatecznie, jako się rzekło - długo grali). Spośród tych jedenastu wypełniaczy udało się nawet wylansować pomniejszy hit (Love Potion no. 9) a także wysmażyć niejedną kaloryczną potrawę (patrz utwory zaznaczone na czerwono, a zwłaszcza Ain't Gonna Kiss Ya, który - zwłaszcza w refrenie - pokazuje wszystkie wymienione wyżej mocne i oryginalne strony Searchersów jako wokalistów, instrumentalistów i aranżerów). Największym mankamentem tego wydawnictwa jest to, że wybór piosenek w dużej mierze niedostosowany jest do potencjału zespołu, a w najgorszych momentach bezlitośnie obnaża jego słabość. W najgorszych momentach, czyli w takich, w których zespół tych bądź co bądź beatowych ministrantów próbuje grać "rocka" a nie "rolla", przywalić a nie rozbujać. Czasami to niczyja wina (kto mógł przewidzieć, że Beatlesi za chwilę nagrają piosenkę Money tak, że wersja Searchers od razu zrobi się zbyteczna), czasami czyjaś (chcieli się ścigać z Lennonem na Twist and Shout? Pogięło ich?). Są na tej płycie dwie piosenki o proweniencji folkowej - o! To dobry kierunek! W jednej z nich - przeróbce Pete'a Seegera - po raz pierwszy w dyskografii główną partię śpiewa Mike Pender i jest to dla mnie moment dość wzruszający, bo choć nikt o zdrowych zmysłach nie włączy tego głosu do dziesiątki najlepszych, ja osobiście temu głosu zawdzięczam bardzo dużo.

No już nie bądźmy tacy surowi, panie recenzencie. Po to są debiutanckie longplaye, żeby na nich szukać swojej stylistyki. Kto w roku 1963 mógł przypuszczać, że to ALBUM stanie się przyczynkiem do beatowego panteonu? Tylko geniusze, a umówmy się, że Searchersi geniuszami nie byli.

Ale... Jak to było z tym meczem trzeciej ligi?