Love is queen, may she soften every blow
Lila
MARKETA IRGLOVA
2022
gatunek: poezja śpiewana, mystical folk, baroque pop, pop rock
najlepszy numer: Girl From a Movie
best moments: większość piętrowych wielogłosów, zmiana metrum w The Season oraz końcowe frazy (śpiewane) w the Way
Love stayed with Me * Girl From a Movie * High and Dry * The Way * My Roots Go Deep * Remember Me * Without a Map * Remember Who You Are * The Alchemy of Love * The Season
* Love Yourself
* * * * i 1/2
Trzeci album Markéty ukazał się 19 sierpnia 2022, osiem lat po przednim. Artystka przez ten czas absolutnie nie próżnowała wydając na świat chyba jakieś paręnaście okazjonalnych singli w różnych ustawieniach. Zdążyła też dwa razy uczestniczyć w konkursie Eurowizji (reprezentując najpierw Islandię, potem Czechy) a także parę razy powrócić do artystycznej współpracy z Glenem, w czerwcu 2016 koncertowali w moim rodzinnym mieście i był to bodaj najbardziej ognisty koncert jaki widziałem... Rzecz ciemna, Markéta miała wystarczająco dużo czasu, by przygotować swoją trzecią czteroliterową płytę na bogato i to nie tylko w warstwie dźwiękowej: na jej stronie można zamówić płytę w wersji kompaktowej i winylowej a także album książkowy, który skrzętnie zapakuje Ci mama piosenkarki. W dobie tanizny klikowej już tak skrzętne przygotowanie oprawy budzi mój wielki szacunek, bo dobrze pokazuje to jak bardzo Markéta dba nie tylko o swoich fanów, ale i rangę sztukę jako takiej.
Pierwszą moją reakcją na nową płytę bądź co bądź mojego ukochanego głosu żeńskiego (sorry Winnetou oraz Moya) był rozmarzony zachwyt z nutką rozczarowania. Nie jej wina, że to wydawnictwo utknęło w morzu prywatnych moich nowych dram i obowiązków (pierwszy prawdziwy album! - może tu go kiedyś przemycę, że to niby nie ja, przyznając wszystkie możliwe gwiazdky, hehe), ale Lila musiała długo czekać na swój u mnie czas. Nie jest to bowiem album uderzający do głowy jak woda sodowa lub atakujący serce jak młode wino. Jest to dzieło na wskroś wymuskane, dojrzałe i w wielu wymiarach bliskie doskonałości, ale też i matowe i krnąbrne. Trzeba się z nim zmierzyć i zmagać. I nie dziwi nic, skoro tematem przewodnim jest...
Lila to znaczy love - i na tym kończą się oczywistości co do przekazu. W opisie albumu Markéta wypisała listę kontekstów (które nazywa tutaj przebraniami), może ją po prostu przekopiuję: False love. Vulnerable love. Imagined love. Filial love. Childlike love. Parental love. Sensual love. Young love. Past love. True love. Purest love. Confusing love. Romantic love. Unitive love. Eternal love. Ja bym tu jeszcze dodał łatkę następującą: pogmatwana love. Już pierwszy utwór na płycie, choć jak zawsze narysowany jaskrawą i anielską barwą głosu, nie bierze jeńców, ton jest zbolały (żeby nie powiedzieć: zmordowany, ale może to moja projekcja) i nieledwie żałobny. Na razie dobrze znajoma otulina nałożonych na siebie głosów jeszcze potrafi ukwiecić cierpienie (niesamowite są te pulsujące ah - ah naprzemiennie w kanałach stereo), ale jak będzie dalej?
W kolejnych utworach temat nieodwzajemnionej miłości będzie nieoczekiwanie powracał, choć nie zdominuje on całkowicie poczynań. Markéta swobodnie lawiruje między poziomami sensualnymi, emocjonalnymi, filozoficznymi i duchowymi, czasami na modłę roztańczoną, czasami zrezygnowaną, czasami nadal rozmarzoną, choć potrafi też niejako pogrozić palcem, gdy ze stalową wręcz precyzją rozprawia się z meandrami miłości fałszywej. Konkluzje pozostawię do odkrycia Drogim Czytelnikom, pozwolę sobie tylko zaspojlerować, że łatwych rozwiązań nie będzie i w sumie album jest dość pesymistyczny w wymowie, ale może to znowu moje projekcje...
Kto jednak czyta teksty, poddał, mrużąc oczko. Liczy się przecież muzyka, liczyn't się? I tutaj znowu nie jest łatwo, bo muzyka na Lili dorównuje pogmatwaniem tematowi rozważań, absolutnie nie proponując rozwiązań narkotycznych, cukierkowych, czy tylko przebojowych. No, jest na płycie jeden przebój, kapitalna Girl from a Movie, z kontrastami dynamiki, rozłożystym refrenem, zagrywkami na poziomie meta (pod koniec utworu odliczane są powiedzmy sekundy do rozpoczęcia projekcji filmu) i oczywiście genialnymi chórkami, choć i tak nie jest to przebój o c z y w i s t y. Nie, wszystko na tej płycie jest raczej uszywiste. Na szczęście Markéta dobrze wie co robi, od lat podziwiam ją za trochę zawzięte ale niemal kompletne panowanie nad swoją (sowią) twórczościa. Czteroliterowość tytułów płyt jest tu tylko igraszką, uważniejsi słuchacze łatwo dostrzegą grę z poprzednimi albumami na płaszczyźnie tytułów piosenek (np. Remember Me, skądinąd przepiękna zadumana pieśń) czy poszczególnych linijek. Muzycznie album lokuje się (podchwytujcie "lokuje"!) swobodnie między Anarem i Muną, ostatecznie lądując bliżej tego pierwszego, choć Lila sprawia wrażenie płyty mniej nierównej. Głos naszej (no, moyej na pewno) bohaterki nie jest już tak słoneczny jak na debiucie, ale nadal koi jak mało co pod słońcem, eteryczne wielogłosy są nadal wielopiętrowe i wciąż (raczej) pozbawione manieryzmów, a same kompozycje wielowątkowe, syciące i rozłożysta, a także w jakiś dziwny, nie-transowy sposób wciągające w wir... no właśnie czego? Pewną nowością są zawirowania rytmiczne, bryluje tutaj druga najlepsza dla mnie pozycja w menu: folkujący The Season, który zaskakuje roztańczonym refrenem, kontrastującym nie tylko z zapatrzoną w przeszłość i pola za oknem zwrotką, ale i z kolejnym tekstem rozprawiającym się z romantyczną ułudą. W ogóle Markéta domyka swój system rozszerzając swoje instrumentarium, poza oczywiście wszelkiej maści klawiszami dogrywa tu i na basie (we wszystkich utworach!), i na irlandzkim bębenku, i czasem nawet na instrumentach dętych...
Cóż więc sprawia, że nutka rozczarowania się (jeszcze) nie rozpłynęła? W paru utworach (nie wszystkich) mam poczucie pewnego zamglenia sonicznego, którego nie słyszałem na dwóch poprzednich płytach. Nie wiem na ile jest ono subiektywne i na ile jest to problem z aranżacją a na ile z produkcją. Może zresztą jest to zamierzone, LILA przecież jest zamglona. Chodzi mi jednak o to, jak ożywczy jest udział wokalny całej ferajny w zamykającym całość Know Yourself, wcale przecież nie najważniejszej kompozycji w zestawie. W introdukcji śpiewa zdaje się córka Markéty, a główny wokal jest podwojony (dośpiewała sama, czy to stare dobre ADT, czy może to Siostra Zuzana?), a w refrenie wreszcie przebija się jakiś ogień nie z tego świata. Takich przebitek jest też trochę wcześniej na albumie (wysilone wysokie wokale w My Roots Go Deep, mocne!), ale w niektórych piosenkach jak dla mnie chórki i kwartet smyczkowy leciutko sobie przeszkadzają i sprawy niepotrzebnie tracą na klarowności. No ale wiadomo, LILA nie jest klarowna.
Może zresztą nie jest to jakiś błąd, tylko jakieś zamglone zaproszenie, żeby rozwiązań szukać p o z a tą płytą, tak jakby Markéta mówiła, że jej nowa muzyka jest tylko początkiem opowieści, a podejmie ją w ponaddźwiękowej rzeczywistości kto inny, na przykład sekundujący nam bliscy, czy Miłość przez duże M, Która zupełnie nie wiadomo skąd przedstawia się w traktującym o cielesnych pokusach utworze The Way jako Droga, Prawda i Życie. Jak by nie było, album Lila wymaga od słuchacza wręcz heroicznego skupienia i zaangażowania. Czy będzie nas na to stać w wygodnym świecie streamingów, czy będzie nas na to tylko siedzieć w morzu przebodźców i narzekać?
Ja posłucham jeszcze raz.
P.S. Na gruncie zupełnie prywatnym chętnie przyznam, że moją ulubioną krainą pod słońcem jest Ziemia Kłodzka. Gdy poznałem muzykę Markéty i nawet zamieniłem z nią parę słów przez internet, myślałem sobie czasem spacerując po Górach Bystrzyckich, dokładnie tak hm nieklarownych jak płyta Lila, że po wprost po drugiej stronie gór jest jej rodzinne miasteczko. Na tym albumie po raz pierwszy w jej twórczości anglojęzycznej - głównie w partiach smyczków, w tych miejscach, gdzie grają swoje kontrmelodie a nie kładą rozciągnięte akordy w tle - usłyszałem owe odpryski Sudetów. Her roots go deep, indeed.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym