piątek, 21 października 2016

Stay With THE HOLLIES



Twiddley dee, Twiddley diddley dee, Twiddley dee, Twiddley diddley dee
Twiddley dee, Twiddley diddley dee
, tweet, tweet, twiddley dee                            

Stay With The Hollies
The HOLLIES
1963

gatunek: pop-rock, pop
najlepsze numery: Stay
best moment: przeszywające uderzenie trebli Hicksa w Stay

Talkin’ Bout You * Mr Moonlight * You Better Move On * Lucille * Baby Don’t Cry * Memphis *  Stay * Rockin’ Robin * Whatcha Gonna Do ‘Bout It * Do You Love Me? * It’s Only Make Believe * What Kind of Girl Are You * Little Lover * Candy Man

*** (mono) ** i 1/2 (stereo)


Wszyscy zgadzają się, że debiutancki album grzecznego zespołu The Hollies nie jest zbyt udany. I mimo moich inklinacji do robienia wszystkiego na opak, nie poważę się tej opinii podważyć. Dodam jedynie, że nie jest znowu taki okropny, bardziej niewydarzony, dotarł przecież do drugiego miejsca na listach w Wielkiej Brytanii (choć w sumie to niewiele znaczy, skoro jeszcze bardziej niewydarzony debiut Kinks zajął miejsce trzecie…) I co ważniejsze, następny album nie będzie aż takim wielkim przełomem jak to się zwykłuje przedstawiać w necie. Obawiam się, że gdzieś tam w głębi swoich grzecznych serc, Hollisi (tak się kiedyś mówiło?) do końca pozostali zespołem singlowym. Genialnym zresztą.

Wypada mi się za to całkowicie zgodzić z jeszcze jedną przeważającą opinią na temat niniejszej płyty – zespół po prostu nie zdążył na niej wypracować swojej własnej nuty. Niby mamy tutaj zajawki wszystkich mocnych stron stylistycznych i warsztatowych – słychać, że Allan Clarke ma głos jak dzwon i w harmoniach z Grahamem Nashem ten dzwon czuje się jak ryba w wodzie (uff uff, chyba moje recenzje nie dostaną Nobla z TAKIMI metaforami…). Słychać, że perkusista Elliott ma nietuzinkowy strzał w werbel, a w rwanych solówkach Tony’ego Hicksa pobłyskują przebiśniegi prawdziwego geniuszu. Niestety na każdy z tych przykładów znajdzie się tutaj kontrargument: przede wszystkim obaj główni wokaliści nierzadko śpiewają tak bardzo „obok”, że jest to zdumiewające nawet na bardzo pobłażliwe standardy tamtej epoki. No właśnie, tamtej epoki… W roku 1963 w muzyce „beatowej” (bo to przecież wspólny mianownik i Merseybeatu i reprezentowanego tutaj „Manchester Soundu” czy czegoś takiego) nie było miejsca ani na subtelności, ani tym bardziej na popisy perkusyjne, więc za dużo kalorii z tego strzału nie uświadczymy. Także w grze Hicksa więcej jest jednak przewidywalności niż innowacji, szczawik (naprawdę! na wczesnych teledyskach wygląda jak jeden mój kolega z szóstej klasy) po prostu nie dokopał się jeszcze do swojego srebrzystego tonu, a co bardziej zawrotne zagrywki zostawiał – a jakże – na single.

To wszystko jednak jeszcze dałoby się jakoś przestąpić, nie jesteśmy przecież jury jakiegoś talent showu, chcieliśmy po prostu posłuchać jakichś ładnych piosenek, przecież to grzeczni Hollisi! No i tutaj leży pogrzebany największy pies debiutu Hollies (patrzmy jak rozkręcam się! jim!) – poza jednym jedynym utworem własnym mamy tutaj przegląd dość sztampowych coverów topowych wykonawców amerykańskich. Owszem, trzeba zespołowi oddać, że na niektórych (Mr Moonlight) nie wyłożyli się tak jak ich bardziej genialni koledzy, a holliesowa przeróbka przeboju Lucille (mniej biegnąca, bardziej osadzona) jest chyba moją ulubioną. Nie zmienia to jednak faktu, że przez całą tracklistę zespołowi nie udaje się ani przez chwilę ukryć, że to wszystko jest grane i śpiewane z drugiej ręki i pod koniec album zaczyna zwyczajnie męczyć. Najgorsza jest pod tym względem wersja piosenki Do You Love Me – wcześniej myślałem, że oparty w „teledysku” o jakąś „framugę” Brian Poole r e c y t u j ą c y: you broke my heart/’cos I couldn’t dance… jest szczytem groteski, ale to przynajmniej było śmieszne, za to w wersji Hollies nawet naliczenie one two three four Nasha tchnie obrzydliwą sztucznością, którą Allan Clarke próbuje pokryć czymś w rodzaju GROWLINGU! Zabrać mi to sprzed uszu. Ale już!

Z tej całej drugorzędowości na pewno na plus wyróżnia się singlowy numer Stay, wypożyczony na trzeciego singla The Hollies. Trochę brzmi jakby był z jakiejś innej płyty – do harmonii wokalnych nareszcie włącza się Tony Hicks wprawiając w ruch błogosławiony trójgłos, Bobby Elliott zaczyna zagęszczać podziały, no i gitara zaczyna się srebrzyć! To tylko dopowiem, że dla mnie to i tak jeden z najsłabszych singli The Hollies. (W tym miejscu obietnica recenzenta: trzeba będzie do dyskografii dołożyć jakąś składankę singli, te perły nie mogą przepaść [jaka dzieli je od albumowych fillerów <o, to było nawet dobre!>]) 

No!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym