piątek, 25 kwietnia 2014

HERMAN's HERMITS - Blaze



come and sit here by the fire for a  spell                               



Blaze

HERMAN’S HERMITS

1967


gatunek: psychedelic pop, pop-rock, pop

najlepsze numery: Don’t Go Out Into the Rain, Museum

best moment: dwugłos + kwartet smyczkowy w Don’t Go Out Into the Rain



Museum * Upstairs, Downstairs * Busy Line * Moonshine Man * Green Street Green * Don’t Go Out Into the Rain *  I Call Out Her Name * One Little Packet of Cigarettes * Last Bus Home * Ace, King, Queen, Jack

**** i ¼

Drugi album Hermits z roku 1967 nie został nawet wydany w rodzimej Anglii. Paradoksalnie ta potwarz oznaczała niejakie zwycięstwo artystyczne zespołu – na płycie musiało zajść coś tak niekomercyjnego, że nie rokowało to natychmiastowych profitów. No i świetnie! Album Blaze w najbardziej surowym „obiektywistycznym” osądzie okazał się płytą co najmniej solidną (4 gwiazdki na Allmusic), a gdy nieco rozmyjemy ostrość (jak na okładce) i weźmiemy pod uwagę wyłącznie perspektywę dyskografii Herman’s Hermits, wyjdzie nam wręcz arcydzieło.

Momentami, yes, momentami, album wydaje się wręcz dorównywać Sierżantowi Pepperowi. Uuu… Oczywiście, za chwilę przypomina się nam, że wśród marnych dziesięciu* (niestety, tylko!) nagrań nie znajdziemy nic nawet odlegle przypominającego geniusz utworu A Day in the Life… No właśnie, nie znajdziemy tu żadnego UTWORU, same jeno pio-sen-ki, ale w tej kategorii mamy tu do czynienia z wyśmienitym… produktem? Nawet ciut ponad to… W jednym aspekcie na pewno Blaze Peppera przewyższa: nikt nawet nie pomyśli czy nie krzyknąć „król jest nagi”, bo przecież mamy do czynienia z paziem (nie wiadomo czy nie ma on nawet na imię „Jimmy”) Jak już, to można krzyknąć coś odwrotnego: PAŹ JEST UBRANY! W lekką koszulę z psychodelicznymi wzorkami. Bez kaftanów, żabotów i korali. I do twarzy mu w tym.

Album zaczyna się od niewątpliwego highlightu, napisanej przez Donovana piosenki Museum, z niesamowicie nośną melodią w tonacji C, podkreśloną przez smakowite dęciaki i wręcz natchnione przejścia na werblu. Elementy „psychodeliczne” w tej piosence ograniczają się do lekko odjechanych chórków i dyskretnych tabli. I tak już zostanie do końca. Może kolejne piosenki nie są aż tak porywające, ale w większości trzymają solidny poziom, a co najważniejsze – przy większej różnorodności niż ostatnio (wróciły elementy jednoznacznie rockowe) – układają się w przekonującą całość, w odróżnieniu od rozpadającej się w uszach płyty There’s a Kind of Hush

Łatwo na płycie wyróżnić można dwa elementy spajające. Po pierwsze trademark Johna Paula Jonesa, czyli kwartet smyczkowy. Tym razem nie dość, że dostał wyraźnie lepsze piosenki do zaaranżowania (w tym aż trzy autorskie), to zdecydowanie okrzepła mu ręka trzymająca wła… chciałem powiedzieć batutę (czy też tylko partyturę). Partie w smyczkowe w Upstairs..., …Cigarettes i zwłaszcza Don’t Go Out Into the Rain (jak dla mnie doskonała piosenka pop) są równocześnie „krajobrazowe” i wyraziste. Właśnie… o płycie Blaze zupełnie nie można powiedzieć, że jest mdła (najbliżej przeciętności lokuje się chyba countrująca I Call Out Her Name) jak poprzedniczka. Drugim spoiwem albumu są nieoczekiwanie udane teksty. Mętne dywagacje o sprawach sercowych zastąpiły, zgodnie z zaleceniami epoki, fantazyjnie (a czasem nawet krwiście) nakreślone obrazki dnia codziennego. Tutaj ginie opakowanie od papierosów na którym narrator zapisał adres pięknej dziewczyny poznanej na imprezce, tam omówił się z inną „pod wielorybem”, za chwilę spaceruje ulicą Zieloną opanowaną przez słoneczne dziwolągi niczym z filmu „Magical Mystery Tour”, by w końcu wrócić ostatnim autobusem tym razem z dziwolągami spod ciemnej gwiazdy  i chwiejnym krokiem wrócić do domu . W międzyczasie pojawia się pan Światło Księżyca (niebywałe, hermiccy pariasi poważyli się na  k p i n ę  z psychodelii!), dziewczyna daje się uprosić by została na noc i nagle sytuacji i postaci robi się niemal tyle ile na brit-popowych płytach Blur! I co ciekawe, w tych narkotycznych trzasach, namalowane przez Hermits obraski są zaskakująco... trzeźwe. 

I w dodatku podane w absolutnie bezpretensjonalny sposób. Niektóre aranżacje na płycie Blaze stanowią wręcz podręcznikowy przykład wstrzemięźliwości. Hermits nie popełnili nigdy błędu, który zdarzył się w tym samym czasie tu i ówdzie bardziej wyrobionym artystycznie kolegom z The Hollies czy Blossom Toes – nigdy nie pozwolili się tak podjarać/otumanić psychodelią, żeby zatracić się w nieistniejących obłokach sztuczek studyjnych (Lullaby for Tim tych pierwszych) czy zabłądzić na manowcach stylistycznych (The Intrepid Balloonist's Handbook tych drugich). Na pierwszym miejscu jest tu zawsze piosenka jako taka, reszta może najwyżej uderzyć/olśnić z drugiej strefy, jak organy na granicy słyszalności w Busy Line lub misterne chórki w Last Bus Home.
Z drugiej strony wiadomo z kim mamy do czynienia i owszem, zdarzają się na tej płycie numery mniej udane, jak wspomniany I Call Out Her Name, czy też zepsuty natarczywym słowem mówionym numer karciany. W każdej jednak piosence na tej płycie można znaleźć coś co przykuje uwagę i mimo miejscami wręcz antypsychodelicznych podprądów świetnie nadaje się ona na soundtrack dla wiosennych przebudzeń lub mdlących letnich popołudni.

Kto by się spodziewał?

*Smakowita reedycja CD, przygotowana przez niezawodne Repertoire Records, przynosi drugie tyle bonusów. Nie wszystkie trzymają równy poziom, ale do kanonicznych tracków warto sobie „doprogramować” niesamowicie klimatyczny London Look (kolejny obrazek do płyty Blur) i być może, trochę z innej, sentymentalnej beczki, tęskne acz nie przesadzone Most Beautiful Girl In My Life oraz superdelikatne Nobody Needs to Know. Co za zespół, jednak!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym