środa, 23 kwietnia 2014

HERMAN's HERMITS - There's a Kind of Hush All Over the World



never thought to ask you why you really came to see me

There’s a Kind of Hush All Over the World
HERMAN’S HERMITS
1967

gatunek: pop
najlepsze numery: No Milk Today i Dandy 
best moment: smyczki w Dandy

There’s a Kind of Hush All Over the World * Saturday’s Child * If You’re Thinkin’ What I’m Thinkin’ * You Won’t Be Leaving * Dandy * Jezebel * No Milk Today * Little Miss Sorrow, Child of Tomorrow * Gaslite Street * Rattler * East West

*** i ¼

Nie wiem - choć bardzo chciałbym - jak wyglądał rok 1967 w porządku synchronicznym, ale z perspektywy diachronicznej wynika niezbicie, że wtedy właśnie zadecydowało się kto wchodzi do historii muzyki pop, a kto zostaje na jej marginesie. W zdumiewający sposób na chwilę (psychodeliczna) awangarda stała się mainstreamem, a to co (beatowe), przyjemne i bezpieczne wypadło na wzgardzone obrzeża. W ten sposób zakończył się okres prosperity dla zespołu Herman’s Hermits i zaczął mu grozić nawet śmietnik historii.

Jest to być może o tyle niesprawiedliwe, że pierwszy z dwóch albumów wypuszczonych tego roku przez zespół nie jest wcale zły, nie mówiąc już o drugim, który zakrawa na (hermitsową) świetność. Cóż co biedacy mogli poradzić na to, że muzyczny świat przyspieszył, dookoła zaczęły wybuchać narkotyczne kwiaty a słowa „pop” i „art” przestały sobie wyraźnie zaprzeczać? Przecież oni mieli tylko produkować przeboje!

W tym właśnie sęk. Przebojów mamy tu całkiem sporo, na czele z No Milk Today, który to klejnocik jest przez członków zespołu, krytyków i zwolenników zgodnie uważany za najbardziej udany przebój grupy. Rzeczywiście, aranżerowi Johnowi Paulowi Jonesowi udało się w niespełna trzy minuty gładko zmieścić pod chwytliwą melodią autorstwa Grahama Gouldmana kilka różnych wątków aranżacyjnych, kwartet smyczkowy, dwie partie basu i nawet dzwony rurowe, a finalny efekt nie jest w najmniejszym stopniu przytłaczający. Ale może w tym właśnie należy dopatrywać się najważniejszej słabości albumu – te wszystkie ładne melodie są zbyt  b ł a h e  jak na rok 1967… Jedynie Jezebel próbuje osiągnąć jakieś wielkości i w tekście i w rozbuchanym aranżu a la najgorsze popisy zespołu Dave Dee, Dozy, Beaky, Mick and Tich… Efekt jest jednak tak groteskowo przesadzony, że nie ma o czym mówić, w dodatku piosenka brzmi – jak na druga połowę lat 60-tych – wyjątkowo koszmarnie…



Różnicę między Herman’s Hermits na tej płycie, a popową czołówką z tego okresu można streścić następującą konstatacją: choć mamy tu kilka utworów udanych, żadnego z nich (może poza No Milk Today) nikt chyba nie nazwałby „pięknym”. Być może było tak od początku, ale w roku 1967 ten rozziew zaczyna razić w oczy przepraszam uszy.


I to nie jest tak, że zespół się zatrzymał. W No Milk Today  Jones po raz pierwszy wykorzystał (żeby nie powiedzieć:  zastosował) w nagraniach Herman’s Hermits kwartet smyczkowy, pojawia się on niemal w połowie innych piosenek na płycie, zwykle dodając subtelnego, lekko nostalgicznego, lekko surrealistycznego posmaku. Szczególnie w kinksowym Dandy (wersja Hermits lepsza niż oryginał! Rili!) świetnie się to sprawdza na tle ironicznego tekstu. A jednak ogólne złagodzenie brzmienia wydaje się zdecydowanie krokiem w kierunku banału niż nowych krain, a co najważniejsze – ostatecznie nie sprawia, że album sprawia wrażenie jednolitej całości.

Wręcz przeciwnie – There’s a Kind of Hush… sprawia wrażenie najbardziej chaotycznego zestawu nagrań w regularnym porządku longplayów zespołu. I to jest chyba mój najważniejszy zarzut co do tej płyty, już kit z tą błahością, na wszystko jest czas, jest i czas na dobry pop. Tylko że i dobry pop można zestawić dorzecznie, a nie tak jak tutaj, kiedy skądinąd świetny numer You Must Be Leaving, wydany zresztą na singlu cały rok wcześniej, wyskakuje tu niby Filip Kolins z konopi, dobitnie przypominając, że mamy tu po prostu do czynienia z przedawnionym (po wyjściu płyty Rubber Soul) formatem do wyciągania pieniędzy z kieszeni: hits + fillers. Niektóre fillery są całkiem kaloryczne (urocza Little Miss Sorrow), innych nie da się słuchać. Dacie Państwo wiarę, że ten masywny riff Saturday’s Child z debiutewnego albumu Monkees jest tu częściowo grany przez… kwartet smyczkowy? Fuj! Co za niemrawe popłuczyny…

Na szczęście to nie jest ostatni album Hermits z 1967 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym