czwartek, 13 marca 2014

HERMAN'S HERMITS - Hold On!



…and look, look who’s coming round!



Hold On!
HERMAN’S HERMITS
1966

gatunek: pop, British Invasion
najlepszy numer: A Must to Avoid
best moments: gitary w numerach autorstwa P.F. Sloana

Hold On! * The George and Dragon * Got a Feeling * Wild Love * Leaning On a Lamp Post * Where Were You When I Needed You * All the Things I Do For You Baby * Gotta Get Away * Make Me Happy * A Must to Avoid

*** i ¼

Nie do końca mamy tu do czynienia z “drugim longiem” Hermansów (czy raczej bardziej logicznie: Hermitsów). Wydawnictwo jest amerykańskim odpowiednikiem brytyjskiej EP-ki z piosenkami z (oł noł!) FILMU z udziałem zespołu, i to w dodatku nawet drugiego (w poprzednim featurowały tylko dwie ich piosenki, na chyba szczęście). Firma MGM Records nie patyczkowała się w ogóle i nie próbowano nawet dociągnąć do szacownej, standaryzowanej liczby 14 kawałków na płycie; z oczywistych powodów nie ma co mówić o jakiejkolwiek „autorskiej wizji artystycznej” z tym wydawnictwem związanej (choć w Anglii zespół coś tam do powiedzenia jednak miał, nie przystał na przykład na pierwotny pomysł tytułu i tytułowej piosenki, podobno okropnej). W sumie nie znam kogokolwiek poza mną, kto by chciał sięgnąć po tę płytę, a nie na przykład po przekrojowy wzdłuż i wszerz box I’m Into Something Good*, czy też – people in the cheaper seats – jedną z wielu składanek typu „greatest hits”. No ale powyższa uwaga dotyczy wszystkich regularnych albumów Hermits, a przecież cuda się zdarzają… 

Orajt, płyta została wydana na CD i niewątpliwie na to zasługiwała… jedziemy…

Hold On! jest o tyle interesującym wydawnictwem, że niejako wyjaśnia skąd za chwilę weźmie się album następny, zdecydowanie „album z konceptem” choć jeszcze nie „concept-album” pt. Both Sides of… O ile bowiem listy przebojów zespół zawojował do tej pory dzięki beatowym przeróbkom głupawych piosenek retro, to Hermits równie…hm… nieźle czuli się w bardziej generycznych, żeby nie powiedzieć (oł noł!) „ostrzejszych” piosenkach spod jasnej merseybeatowej gwiazdy, o czym przekonywały udane utwory singlowe: Silhouettes, Wonderful World i Just a Little Bit Better. I jeśli na płytach debiutanckich (US i UK) przeważały wygłupy i rzeczy stylistycznie miałkie, to na Hold Onie (żeby nie powiedzieć ostrzej – na Holdońcu) mamy na szczęście tylko po jednym przedstawicielu powyższych (Lamp Post i Dragon), które oczywiście stanowią najsłabsze punkty programu. Reszta to porządne beatowe granie, które oscyluje w rejonach czwórkowych a nawet plus, kto by się spodziewał.

Przede wszystkim zespół i towarzyszący mu zycy sesyjni dobrze (lepiej np. niż bardziej uznani koledzy zza miedzy, Hollies) uzupełnili stylistykę o najnowsze nowinki brzmieniowe: fuzz i byrdsowy clang. Użycie pierwszego sprawiło, że taki Got a Feeling jest odległy od Rolling Stonesów (wtedy na etapie Out of Their Heads) nie o lata świetlne, ale powiedzmy tylko o 14 rzutów kamieniem, jak na przyzwoitej płycie. W Make Me Happy (śpiewanym wyjątkowo – i też wyjątkowo uroczo - przez aktorkę Shelley Fabares) wreszcie dorzecznie użyty jest efekt volume pedal. W Wild Love, poza ciekawą, narracyjną melodią można zachwycić się „poszukującym” solem gitary, wychylającym głowę (główkę) poza obowiązujące konwencje. Najsmaczniejsze są jednak dwa numery autorstwa niejakiego P.F. Sloana (pierwsze słyszę? o nie, to on zagrał gitarowy wstęp do California Dreamin’). Oba, Where Were You… i Must to Avoid oparte są na soczystym i przestrzennym brzmieniu gitar i piętrowych harmoniach wokalnych i sprawiają wrażenie najmniej „sfabrykowanych” na płycie.  Ponieważ oba zostały zarejestrowane w Ameryce, kompozytor mógł wspomóc zespół przy nagrywaniu. Wokalista Peter Noone z rozrzewnieniem wspomina (oł wery noł!) osobne mikrofony dla każdego z muzyków i gości, niestety różnice w realizacji poszczególnych numerów na płycie słychać aż za dobrze, zwłaszcza mix tytułowego daje w ucha środkowego kość…

Nie tylko za to jednak trzeba przyciąć gwiazdki. Przy całej swojej urokliwości, różnorodności i przebłyskach artyzmu, piosenki - zunifikowane przez lekkie, miłe i niezobowiązujące wokale Noone’a - nieustannie przypominają o nadrzędnie komercyjnym aspekcie poczynań. Tak się po prostu złożyło, że w tamtych pięknych czasach w modzie był fuzz i clang i najmniejsze przejawy talentu przekładały się na miłe classic-rockowemu uchu brzmienia. Przy sprzyjających warunkach pogodowych, losowych i zdrowotnych niektóre z tych utworów mogą zostać na dłużej, a to na pewno więcej niż P.F. Sloan i koledzy mogli przypuszczać siedząc - każdy przy swoim mikrofonie – w amerykańskim studiu na przełomie lat 65/66. Ot co.



*Jeśli już mówimy o przekrojowym boksie I’m Into Something Good (The Mickie Most Years 1964-1972) to potencjalnym nabywcom należą się słowa ostrzeżenia. Teoretycznie powinno być to spełnienie marzeń fanów Herman’s Hermits (oczywiście jeśli takowi istnieją), gdyż na czterech płytach znaleźć można bez wyjątków wszystkie zarejestrowane przez zespół utwory i nawet na deser kilka solowych dzieł(ek) Petera Noone’a. Niestety strona realizacyjna wydawnictwa woła o pomstę do nieba: mastering jest obrzydliwy (przegłośniony, rzężący dźwięk starszych i środkowych nagrań), tracki źle przycięte, a nawet jeden czy drugi numer ma obcięte intro. W porównaniu do jak zawsze starannych wydań Repertoire Records, spaprana robota aż kłuje w uszy. Wstyd, panie EMI!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym