wtorek, 25 lutego 2014

HERMAN'S HERMITS - (Introducing) Herman's Hermits



things have changed
she doesn’t love me now

Herman’s Hermits
HERMAN’S HERMITS
1965

gatunek: pop, British Invasion
najlepszy numer: I’m Henry VIII, I Am oraz Thinking of  You
best moment: Solo gitary w Henry’m

(wersja UK):
Heartbeat  * Travellin’ Light * I’ll Never Dance Again * Walkin’ with My Angel * Dream On * I Wonder * For Your Love * Don’t Try to Hurt Me * Tell Me Baby * I’m Henry VIII, I Am * The End of the World * Mrs Brown, You’ve Got a Lovely Daughter
 ** i ½

(wersja US):
I’m Into Something Good * Mrs Brown, You’ve Got a Lovely Daughter * Kansas City Loving * I Wonder * Sea Cruise * Walkin’ with My Angel * Show Me Girl * I Understand * Mother-in-Law * Your Hand In Mine * I Know Why * Thinking of You
 ** i ¾

Zespół, mimo wszystko raczej zespół niż projekt Herman’s Hermits jest ciekawym przyczynkiem dla wielu posępnych spostrzeżeń dotyczących spuścizny lat 60-tych. Nie wiadomo dokładnie jak to się stało, że wykonawca który przez sześć lat istnienia wprowadził blisko TRZYDZIEŚCI utworów na listy przebojów w Anglii (jeden No.1 i jeden No.2) i w Stanach (dwa No.1 i jeden No.2) a w roku 1965 sprzedał więcej płyt niż POŁĄCZONE siły Beatlesów i Stonesów (!!!) jest dzisiaj raczej pośmiewiskiem krytyków a i pasjonaci British Invasion wzdrygają na nich ramionami. Oczywiście trochę racji w tym jest: zespół z Manchesteru funkcjonował w dużej mierze jako marionetka w ręku producenta Micky’ego Mosta, kiepsko brzmiał na wczesnych płytach, rzadko udzielał się kompozycyjnie, a nierzadko w studiu Hermansów zastępowali muzycy sesyjni. Ale od razu dopowiedzmy, że byli to muzycy nie byle jacy (Jimmy Page i John Paul Jones), a liczne nagrania autorskie (i studyjne i koncertowe) dowodzą, że podstawowemu składowi umiejętności nie brakowało. Ponadto Herman’s Hermits byli pionierami w przynajmniej dwóch kwestiach stylistycznych: to oni odamerykanizowali akcent British Invasion i to oni pierwsi na większą skalę wprowadzili do muzyki beatowej elementy wodewilowe, tak charakterystyczne później dla brytyjskiej psychodelii. Wszystko to jednak robili z głupkowatymi uśmiechami i to chyba głównie ten pajacowaty image skazał ich na potępienie na kartach wszystkowiedzących Przewodników po Krainie Szeździesiony, specjalizujących się w przesadzonych peanach na cześć hippiesowskich kapłanów. Oh yeah. 

Tego bloga, poza obalaniem mitów, mimo wszystko obchodzi jednak głównie muzyka i od razu muszę napisać, że bogaty dorobek nagraniowy Hermansów obfituje zarówno w utwory świetne (miejscami), jak i przeciętne (najczęściej) lub też nierzadko całkowicie denne, co sprawia, że razem z pokrewnymi „filozoficznie” błaznami Freddie & the Dreamers, the Hermits dobitnie pokazują, że nie wszystko złoto co się (staro)świeci patynowym soundem lat 60-tych. Gdyby działali w latach późniejszych, z pewnością zahaczyliby stylistycznie o disco-polo. Na szczęście przyszło im śpiewać w latach 1964-1970 i pozostały po nich krocie singli i kilka longów, z czego jeden jawi mi się jako niemal wybitny i dlatego zarezerwował im miejsce na niniejszym, olimpijskim, równoramiennym blogu.

Zanim jednak dojdziemy do niejakich wysokości, trzeba przełknąć albuma debiutanckiego i nie jest to bynajmniej rzecz łatwa. Jak to z tymi drugo- i trzeciorzędnymi bandami bywało, wczesne longi dostarczały fanom wepchniętych na siłę na cierpliwy winyl fillerów, które miały zdyskontować sukces przebojowych singli lub EP-ek. W tym przypadku dodatkowo różnice między wydaniem brytyjskim i amerykańskim są tak duże, że biało na czarnym widać, że wartość artystyczna była jednym z mniej ważnych elementów Wielkiego Planu Producenta. Szczególnie cierpi na tym wersja brytyjska. Zawarte na niej utwory można z grubsza podzielić na dwie grupy, kto zgadnie: otóż szybkie i wolne. Żadna nie przynosi wybitności, ale o ile numery szybkie są co najmniej solidne, to niektórych pościelówek wprost nie da się słuchać. Antyprzoduje w tym okraszona melodeklamacją I’ll Never Dance Again, nieudana siostra nieco lepszej The End of the World z drugiej połowy płyty, z nadużywaną w obu przez gitarzystę kostką volume. Z kolei cały problem z płytą dobrze pokazuje piosenka For Your Love – niby nuta w nutę powtórzona aranżacja z wersji Yardbirds, ale tam była energia, a tutaj są tylko popłuczyny. I pomyśleć, że Eric Clapton odszedł z tamtego zespołu, bo ich wersja była za bardzo popowa, dobrze że nie grał w Hermansach, bo by się pewnie pociął. Jedynie prawdziwych fascynatów sześćdziesionowych brzmień zachęcić można do skosztowania merseyowatych piosenek Don’t Try to Hurt Me (zwłaszcza) i Tell Me Baby (też ujdzie), które nawet mogą urzec bezpretensjonalnością, nawet jeśli bije od nich wątpliwe światełko niekonieczności.

A jednak, gdy już prawie postawiliśmy krzyżyk na wesolutkim Peterze i jego kolegach jako drugorzędnych beatowcach z tendencjami do ballad, które wpędziłyby do grobu Monty Pythona, pod koniec płyty dostajemy dwa utwory, które na dobre i na złe zmieniły bieg kariery zespołu Herman’s Hermits, wbrew nawet najśmielszym oczekiwaniom producenta. Zgodnie z chronologią należy zacząć od Mrs Brown, jak chce wewnętrzna mitologia, utworu wrzuconego na album z braku laku, by dopełnić wyznaczoną liczbę utworów. Nagrywając niejako na odwal, zespół pozwolił sobie na zupełny luz, drugi gitarzysta Hopwood zaskoczył zduszonym soundem gitary, a Peter Noone zaśpiewał całość z przesadzonym angielskim akcentem – zarówno porażająca północnym zaśpiewem głoska /ʌ/ w lovely jak i przesunięty dyftong w słowie changed musiały stanowić niesłychanie jaskrawy kontrast do zapatrzonych w amerykańskiego rock’n’rolla szczęk Beatlesów i innych. Oczywiście szalejąca (dzięki Beatlesom) na punkcie wszystkiego co brytyjskie publika amerykańska została przez podrasowanego chłopca z Manchesteru kompletnie podbita. A na dokładkę dostała jeszcze jednego głupawego hita, piosenkę pochodzącą z roku 1911, nieprawdopodobne połączenie ultrabrytyjskiego humoru z (tym razem naprawdę) ognistą łupaniną a la Chuck Berry. Second verse, same as the first – obwieścił z rozbrajającym uśmiechem młodociany król Henryk VIII w programie Eda Sullivana i Ameryka, na chwilkę padła mu do stóp. To nic, że w Anglii żadnego z tych numerów nie wydano na singlu, z obawy przed ośmieszeniem się chłopców przed rodzimą widownią. Klamka właśnie zapadła, zespół Herman’s Hermits przeszedł na margines historii muzyki lat 60-tych jako banda idiotów wesoło wymachująca rękami. Szkoda, bo ten zespół czekało jeszcze kilka prawdziwych artystycznych wzlotów.

Wersja amerykańska debiutanckiej płyty, właściwie oryginalna, bo wcześniejsza o kilka miesięcy, broni się ociupinkę lepiej niż brytyjska, mimo że brakuje na niej Henry’ego. Jest za to uroczy przebój numer jeden z Wielkiej Brytanii – I’m Into Something Good, a także pełen repertuar debiutanckiej brytyjskiej EP-ki pt. Hermania. To nie do końca dobrze, bo obok solidnego rockera Sea Cruise, który po raz pierwszy nadaje zespołowi rockowej wiarygodności bez żadnych wygłupów i jeszcze lepszej skocznej i bardzo oryginalnej pioseneczki Thinking of You , dostajemy bardzo słaby numer Mother In Law i wręcz potworną balladę I Understand z prawdziwie ohydnym parlandem. Generalnie jednak tu jest o dwa wolne numery mniej, więc można ostatecznie przytwierdzić te ćwierć gwiazdki wiecej. Większego znaczenia to nie ma, bo przecież nikt tej płyty nie będzie słuchał, prawdaż? 

Są przecież składanki.

(no, na żadnej nie znajdziemy fajnego numeru Don’t Try to Hurt Me, ale…)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym