środa, 18 stycznia 2017

The HOLLIES

I said be serious, no time for fun

The Hollies
The HOLLIES
1965


gatunek: pop-rock, folk-rock
najlepszy numer: So Lonely
best moment: walące się sprzęty w Too Many People




The Very Last Day * You Must Believe Me * Put Yourself In My Place * Down the Line * That’s My Desire*  Too Many People * Lawdy Miss Clawdy * When I Come Home to You * Fortune Teller * So Lonely * I’ve Been Wrong * Micky’s Monkey


*** i 3/4

Przy okazji recenzenckiego odsłuchu (o, to nie jedzie pan tego wszystkiego z pamięci, nie tego się po panu spodziewaa, panie Lostchordzie), doznałem dwóch (cyfrą 2-óch) miłych rozczarowań in minus* Po pierwsze okazało się, że niniejszy album ujrzał światło dzienne miesiąc po ukazaniu się płyty Help! A już chciałem pisać, że Hollies być może po raz jedyny – miejscami – zrównali się z Beatlesami, myślałem jednak o płycie For Sale… Po drugie zaś, obracając zwykle w głowie i uszach wybranymi kawałkami z tej płyty (oo, to nie słucha pan płyt po całości z winyla, oj kurra, chyba nasze ścieżki tutaj się rozbiegną niczym ta droga w wierszu Frosta, pan wie, panie Lostchordzie…) i zapatrzony będąc w niezaprzeczalnie znakomite momenty, zapomniało mi się jak nierówny jest to album, jaki nieżyciowy i miejscami łykowaty. Żegnajcie zatem cztery gwiazdki, poczekać musimy na lepsze czasy nisi masy…
 
Analogia do płyty Beatles For Sale wydaje mi się o tyle trafna, że z eponimicznym albumem Hollies jest taki sam problem, do kwadratu. Zespół, który dokładnie w tym czasie doczekał się upragnionego i w pełni zasłużonego przeboju numer 1 (I’m Alive), a do tego na listach singlowych święcił i insze artystyczne triumfy (Yes I Will i Look Through Any Window, no same mi się okna w kuchni otwierajo w zachwycie) nie miał czym zapełnić wydanej w pośpiechu (czytaj: „for [większy] sale”) płyty długosrającej (no wie pan co, panie Lostchordzie!), no i skończyło się tak jak się skończyć musiało przy proporcji utworów własnych do coverów 5:7 – piosenki świetne stoją bark w bark, rowek (winyla) w rowek z przedawnionymi, nikomu niepotrzebnymi gniotami typu Lawdy Miss Clawdy, w której dokładnie wszystko poszło nie tak, czy w śmiesznym do szczękościsku Micky’s Monkey.

Co zatem Mister Recenzent proponuje zgrać sobie z tej płyty na kompa, lub ewentualnie przerzucić na plejlistę na Spotifaju (nabij Spotifaję, panie Lostchord!) (no wie pan co, Lostku, lokomotywowanie produktu?) Przede wszystkim niesamowity, pre-psychodeliczny, proto-gotycki i para-lotniczy So Lonely, utwór toczący się pod względem harmonicznym zupełnie obok beatowej sztampy z roku 1965, będący potencjalnie klejnotem w repertuarze każdego zespołu, a także przyczajony, bardzo świeżo brzmiący (wiadomo, folk -  jak mówi Budzy, folk jest ponadczasowy) numer Too Many People zaskakujący w zakończeniu dźwiękową „katastrofą”. Co najważniejsze, w obu tych nowinkach stylistycznych, zespół The Hollies zupełnie nie rozwodnił swojej osobowości, tak jak to stało się dwa albumy co do przodu to do tyłu, kiedy to chłopacy zagubili się w poszukiwaniu oryginalności za wszelką cenę. Tutaj spoiwem okazały się inne udane numery „bardzo w stylu Hollies” – świetne, zrównoważone ostrzeżenie okołobiblijne przed Końcem Świata pt. The Very Last Day (jaki to świetnie sklejony numer!) i następujące po nim (szkoda tylko że oba obok siebie) „beatlesowskie” (z for sejla!) You Must Believe Me i Put Yourself In My Place. Cała powyższa trójka piosenek porywa nie tylko wspomnianą masywnością wykonania, ale też dojrzałością interpretacji i zwykłą pewnością swego – prrpaństwa, Graham Nash przestał (wyraźnie) fałszować. Niestety kolejne piosenki przekonują mniej. O ile jeszcze mało potrzebny cover Roya Orbisona Down the Line ostatecznie wygrywa ognistym wokalem Clarke’a i przejrzystością aranżacji, to już przesłodzony i wsteczny That’s My Desire prowadzi nas z powrotem do krainy niepowodzeń z poprzedniego roku. I tak dalej, rowek w rowek... No właśnie, na Beatles For Sale nawet te przestarzałe numery mogą przykuwać uwagę jeśli nie wykonaniem czy zwykłą charyzmą wykonawców, to chociaż nienaganną produkcją George’a Martina (na forum Steve’a Hoffmana Honey Don’t uchodzi za najlepiej zrealizowany numer Beatlesów). Czcigodny Ron Richards aż tak magicznych rąk, żeby zrobić coś z niczego, niestety nie miał.

Szkoda tej straconej szansy na dogonienie Beatlesów, bo nagrania tak skończone jak So Lonely pojawią się na regularnych albumach Hollies bodajże dopiero za dwa lata.

(*Niniejszy szlagwort pochodzi ze złotoust trenera Bogusława Baniaka - poproszony o skomentowanie przegranego meczu swojej drużyny zaczął właśnie tak: "no cóż, to było miłe rozczarowanie in minus..." Jak dla mnie wypowiedź ciekawsza niż cały mecz!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym