wtorek, 4 listopada 2025

SKALDOWIE - Ty

Tłam, tłi, tabudibudi

Ty
SKALDOWIE                                                             
              
1970

gatunek: baroque pop, art rock, rock progresywny
najlepsze piosenki: Coraz większe oczekiwanie, Na wszystkich dworcach świata, Zwariowane koło
najlepsze momenty: harmonie w refrenie tytułowego, jazzowe przełamanie w 2-1-0, sekcja i wielogłosy w Dworcach i wiele innych

Zwariowane koło *  Dwa - jeden - zero - start * Póki ludzie się kochają * Coraz większe oczekiwanie * Hymn kolejarzy wąskotorowych * Narodził się człowiek * Ty * Na wszystkich dworcach świata * Ostatnia scena * Epilog

* * * * i 1/2

Zwykłem opowiadać, że to mój ulubiony album Skaldów, ale dziś tego zdania nie podtrzymam. Chodziło mi głównie o to, że dwie-trzy (jeden-zero, hehe) piosenki z Ty stawiam wyżej niż cokolwiek z Wschodu do zachodu, ale to w sumie moje prywatne sprawy i co Państwu z tego. Patrząc bardziej całościowo, albo bardziej z oddali (co nie ma zresztą nic wspólnego z tzw. "obiektywizmem") muszę przyznać, że poprzedni album jest o wiele bardziej spójny zarówno pod względem stylistycznym jak i pod względem (subiektywnej) wartości artystycznej poszczególnych utworów. Prywatnie (nie posłowi!), dwóch utworów z tej płyty nie słucham w ogóle i trochę drżałem, czy któryś z nich nie objawi się mi dziś jako niebieski. Tak źle na szczęście się nie stało, ale różnica między kawałkami niebosiężnymi a tylko ziemskimi jest tu dla mnie mimo wszystko zbyt duża bym ją pominął. I nie chodzi tu absolutnie o wyraźne wahnięcie spraw w kierunku popu. Na Wschodzie stricte popowa była w zasadzie tylko Zawieja, ale jakiż to był pop! Tutaj zaś... no, czasami to tylko wikary.

Przede wszystkim jednak na... (jak to odmienić , na Tym? na Tobie???) ...albumie niniejszym mamy do czynienia z trzema utworami bliskimi dość konałości, przynajmniej w moich osobistych rozstawach osi. Sprawy dziarsko rozpoczyna Zwariowane koło. Poświęciłem mu kilka zdań w poprzednim wejściu, nie pamiętając że wersja "niemiecka" rozpoczyna też bardzo zacny album (wyd. Kameleon oczywiście) pt. Lost Progressive Sessions, też trzeba będzie go pokrótce opisać. Przez wiele lat nie mogłem się zdecydować, którą wersję Koła wolę (wołam... dołem... polem...), teraz wyraźnie bliżej mi do tej nagranej w NRD - jest ona po prostu nieco bardziej... zwariowana, zwichrowana czy rozbuchana, zwłaszcza jeśli chodzi o pełne rozmachu i trochę może efekciarskie ale w dobrej sprawie partie Hammondów. Tutaj wszystko jest bardziej zwarte, wokale kończą swoje trójgłosowe frazy szybciej i wszystko wybucha dopiero w rozpędzonej i szaleńczej końcówce... To też dobrze! Ale też mówi mi to coś o całej płycie. Niewątpliwie, jak dla mnie, Andrzej Zieliński pozostaje na Ty geniuszem, ale może trochę gorzej tym razem rozmieścił proporcje składników w swoich czarownych miksturach. A może tylko "inaczej" a nie "gorzej"? Nie disputandujemy przecież tu o żadnych The Gustibus, hę?

Co ciekawe, "polska" wersja utworu 2-1-0-start (zawsze mnie to zastanawiało dlaczego nie ma tej trójki w tytule, dobry patent, może też tak będę przez chwilę pisał, z przednimi niedopowiedzeniami...) się mi lepsza niż "niemiecka". Prostu Jacek tu swoją niezwykle trudną i wymagającą partię zaśpiewał bardziej precyzyjnie, większe - jak byśmy dziś powiedzieli - sfokusowanie zespołu bardziej służy poczynaniom, a gresywna interpretacja bardziej uwypukla ciekawy przekaz. Trzecim utworze (no, już starczy tego...) pojawia się pierwszy skok jakościowy, no ale nie można przecież przez cały czas szastać utworami na pięć gwiazdek... No tak, Póki ludzie się kochają zdecydowanie pięciu gwiazdek nie sięga, melodia nie jest jakoś niezmiernie wyrazista, a chyba za głośne gdzieniegdzie trąbki (powracający mój - i chyba nie tylko mój - problem ze Skaldami) dodatkowo rozpraszają moją uwagę. Ale mimo wszystko nie skreślałbym zupełnie tej piosenki, orkiestra w tle zawieszona jest trochę jak melotron, no i przede wszystkim w refrenach powraca momentami to nieuchwytne poczucie niebywale trafionego tonu, zwłaszcza gdy do głosu Andrzeja dochodzi - w jakimś rozwidleniu melodii - harmonia Jacka Zielińskiego.

Absolutnie nic mi nie przeszkadza i nie rozprasza podczas obcowania z kolejną na płycie piosenką (przechodzącą w nieledwy opus!) pt. Coraz większe oczekiwanie, która - na przemian z paroma innymi - bywa moim ulubionym utworem zespołu Skaldowie. Mamy tu do czynienia z kolejnym majstersztykiem i melodyki, i - zwłaszcza - aranżacji, orkiestracje są tu bowiem niezwykle rozbuchane, a mimo wszystko jakimś cudem (to dobre słowo) nie przytłaczają aksamitnego śpiewu najpierw braci unisono w zwrotkach (czasem mi się wręcz wydaje, że to podwojony wokal Jacka, tak są stopione) a potem efektownych trójgłosów w refrenach. Gdy cichną wielogłosy, do głosu w refrenie dochodzą przepiękne waltornie, nieco "westernowe" w tym do tej pory do cna polskim krajobrazie sonicznym wręcz pachnącym rozkwitającymi jabłoniami, a w następnych sekundach Andrzej dubluje głos Jacka tym razem w oktawie, falsetem, dodając do tego już dotąd zapierającego dech pejzażu jeszcze więcej słońca. Po drugim refrenie widnokrąg jeszcze bardziej rozszerza się, kołysze się i pęcznieje za sprawą partii chóru męskiego, która zdaje się przesądzać o tym, że tytułowe oczekiwanie spełni się w kolejnych dniach tej wiosny. Ostatnia zwrotka i ostatni refren stawiają kropkę nad i: coraz bardziej błękitne jest niebo, wśród podmuchów ciepłego wiatru przytarganego przez leciutkie rwane frazy smyczków. Jakże czujnie gra tu Jan Budziaszek, który dokłada swoje trzy grosze do czułości. I choć w ostatnim refrenie echo nadal nie chce uwierzyć, że wołasz, krótka ale niezwykle wyrafinowana partia fortepianu w wyciszeniu zapewnia, że płocha tęsknota się wypełniła i można szukać głębi i znosić ciosy od życia, o których będzie mowa w utworach kolejnych (odpowiednio w ty(tułowym) i Na wszystkich dworcach świata). Wiele razy już zdołało mi się napisać, że Skaldowie osiągnęli jakąś niebywałą jedność w połączeniu kompozycji, tekstu, stylistyki i wykonania, ale w tym utworze przeszli samych siebie. O ile przy okazji poprzedniej płyty cisnęło mi się na palce klawiatury słowo: "mistrzostwo", to tutaj napiszę: "arcydzieło".

Kolejny utwór mądrze wyrywa nas z błogiego patosu. O, jest bardzo "kolejny", bo w sposób wiotki i niezobowiązujący traktuje o kolejkach wąskoto, wąskoto, wąskotorowych. Autorem świetnego tekstu jest oczywiście Wojciech Młynarski, który powtarza tu zwycięski trop językowy z piosenki o prześlicznej wio, wiolo... mruży oczko i szczerzy zęby w zupełnie nieironicznym uśmiechu. Andrzej Zieliński idzie mu w sukurs proponując wyjątkowo pogodną melodię z niespodziewanymi przełamaniami w metrum (Jan Budziaszek znowu - jak w 2-1-0 - może tu przez chwilę pograć jazz i wydaje się być tym niezwykle uszczęśliwiony) i ciekawym łącznikiem gitarowym. Wojciech Młynarski jest też autorem przepięknej piosenki Ty-tułowej (tak, wiem, jedną przeskoczyliśmy), zupełnie innej w nastroju i traktującej, jak to często bywa u tego autora, o sprawach najważniejszych bez przygniatania słowem, już bardziej przy słowem czarowaniu. Gdy po raz pierwszy usłyszałem ten tekst, miałem lat 21 i nie mogłem się zgodzić na jego, nie wiem, domowość? Może nawet "kontrolowaną przaśność"? A może tylko przeszkadzała mi deklamowana (po co? pytam nawet dziś) ostatnia zwrotka. Dziś, w wieku lat 49, sprawy mi się nad głową i w głowie zasklepiły i kupuję ten tekst bez większych problemów, napisane to jest niezwykle kunsztownie, a do tego spotęgowane to jest poczuciem, że tak niby prosto i domowo namalowany świat jest już niestety w głębokim odwrocie. Pod względem muzycznym też jest obficie, progresja w zwrotce jest absolutnie nieintuicyjna, a przecież cala piosenka jest niezwykle śpiewna, no a dwugłosy w refrenie są naprawdę pierwszorzędne (rzadka to sytuacja, gdy głos Jacka góruje nad Andrzejowym). No i to wyciszenie... Poznałem ten utwór w wersji radiowej (jest na Antologii), gdzie Andrzejowi zdarzało się śpiewać byłaś, jeste[ź] i będziesz, w kontraście do krystalicznie warszawskiego Jackowego jeste[ś], zresztą w wersji płytowej też to trochę słychać. No ale przede wszystkim w tej kodzie występuje zawadiacki zaśpiew Jacka Zielińskiego TŁAM TŁI TABUDIBUDI! Co to w ogóle ma być pytam, parskając pod nosem śmiechem, niesłychanie to wyraziste i niezapomniane, super.

Ale kolejny (też w podwójnym tego słowa znaczeniu, bo tym razem o poważniejszym pociągu) utwór Na wszystkich dworcach świata jest jeszcze lepszy i też bywa tym jednym u mnie z najlepszych w ogóle. O, tu już nie ma żadnego popu, jest wręcz bezlitosny rockowy łomot, choć łomot kontrolowany, krajobrazowy i oczywiście ścierający się z "ładnością" melodyczną i harmoniczną. Chyba sam nie wpadłem na to, że sekcja Budziaszek-Ratyński imituje tu z wydatną pomocą gitarzysty Tarsińskiego stukot pociągu, pod każdym kołem żelazna belka, teraz tego nie mogę nie usłyszeć i się nie zachwycić, za każdym razem. Ale na ten rytmiczny kontur nałożone jest uporczywe ostinato drugiej gitary (i to granej przez nie kogo innego jak Jacka Zielińskiego), rozległe i zbolałe, obłożone jakimś stylowym przesterem. Jacek gra ten motyw - z przerwami na refreny, czy czym to jest - przez całe sześć minut i tylko w paru miejscach zmienia jego melodię, paradne! (O, lećmy zobaczyć, w których to sekundach, powie pan, panie Lostkordzie? Nie ma mowy, drodzy pasażerowie tego bloga!). A na to wszystko nałożona jest kolejna cudowna melodia Andrzeja Zielińskiego, tęskna i dobitna w zwrotkach, z podhalańskimi powiewami, wchodząca w przepiękne dwugłosy (znowu głos Jacka w górze!) i okraszona trójgłosową wokalizą tym razem pożyczoną z partii organów w zacnej piosence Gimme Some Lovin' groupy Spencer Davis Group. Część refrenowa/środkowa jest - z kolei - dziwnie zagmatwana i niemal bezradna, dopóki nie przychodzi z ulgą z pozoru idiotyczne rozwiązanie: na wszystkich czekam dworcach świa-aata-aaa-aaa... (cudowne są te sharmonizowane melizmaty!) Uff, można głębiej odetchnąć razem ze stukoczącymi złączeniami torów i wsłuchać się w wirtuozerskie sola najpierw Hammondów a potem gitary basowej. Teraz już wiemy na pewno, że na którymś z tych dworców się spotkamy! I znowu, jaki przepiękny jest ten tekst Leszka Aleksandra - tym razem zdawkowy, choć nadal malowniczy, świetnie osadzony w meandrach melodii, dokładający drew do parowego pieca emocji w lokomotywie. Jak wielokrotnie wspominałem, nie jestem absolutnie osobą "wizyjną", ale w tym przypadku bez najmniejszego trudu potrafię wyobrazić sobie wszystkie opisywane tu miejsca, i te "prawdziwe" z tego świata, i te "nierealne" z porządku uczuć czy nawet z porządku zaświatów. No i znowu muszę z przykrością napisać, że po dokładnie 55 latach od wydania tego utworu jest dla mnie absolutnie jasne, że tym pociągiem tak daleko odjechała nie tylko mityczna ONA, ale też świat dawnych dworców, przekopów, wiaduktów i zachwyceń. Nie doceniałem kiedyś roli muzyki, a teraz jestem bardzo wdzięczny, że ma ona nośność i przynajmniej przejściową moc przywracania tamtych obrazów, stanów ducha, tęsknot i nadziei. I to nie chodzi o wsteczność, analogowość, "wintydżowość" i inne sprawky - gdzie są nowi artyści, którzy potrafią tak doskonale opowiadać o miejscach na pograniczu światów? Gdzie?

Utwór Ostatnia scena jest utworem "kolejnym" na sposób upiorny, bo - choć słowo "pociąg" się ani razu nie pojawia w tekście - opowiada o śmierci Zbigniewa Cybulskiego na dworcu we Wrocławia. Jakiż dziwny ten tekst Śliwiaka - w powietrzu wisiał kwaśny dym/ i świt się dźwigał z mokrej pleśni... Mocne i mało Skaldowskie. Wiele osób ma problem z tym utworem, ja chyba też, choć trudno mi określić co jest nie tak, oprócz na pewno zbyt natarczywych trąbek. Może proporcje między rozmachem i esencją się tu nie zgadzają? Trudno mi tu ostatecznie zdecydować, bo utwór niewątpliwie trafia w pożądany i nakreślony przez tekst ton emocjonalny i wszystkie ostre jak brzytwa kontrasty i "nieładności" są tu zamierzone i chyba potrzebne. Jak by nie było, dźwięk przejeżdżającego pociągu, który łączy niniejszy utwór z Epilogiem jest tu absolutnie wstrząsający - a za nim cała miniaturka. O tak, tutaj Andrzej Zieliński nie powtórzył patentu z poprzedniej płyty, gdzie trzeba było dobrze się wsłuchać w obie brzegówki, żeby dostrzec niewielkie różnice między (inradą) a (finałem). Tutaj klamra założona została w sposób o wiele bardziej dojrzały - mimo że pod względem stricte muzycznym crescendo Koła jest do crescenda Epilogu bardzo podobne, to jednak w kontekście Ostatniej sceny nietrudno dostrzec ogromną zmianę nastroju. Koło było rzeczywiście zwariowane, radosne, zachwycone tymi zmianami między południem a wieczorem, gotowe stawić czoła temu rozgardiaszowi bytu i nad nim zapanować. Po Epilogu wiemy już, że to niemożliwe, choć na szczęście w tej kakofonii nadal można usłyszeć śmiechy, może już nie beztroskie, ale całkiem budujące.

No i jest jeszcze w zestawie utwór mnie najmniej przekonujący, Narodził się człowiek. Wiem, że jest on generalnie lubiany, ale mi on bardzo w sumie przypomina Dwadzieścia minut po północy, taki trochę patos bez pokrycia, mimo niewątpliwie pięknego tekstu. Nie siedzi mi też ten utwór w całości, parę szczegółów mnie drażni (no, dziecko za głośne w miksie), ale z drugiej strony nie jest na pewno okropny, więc większego problemu nie stanowi.

Zastanawiałem się czy na pewno uzasadnione będą tu aż cztery i pół gwiazdki, ale wysokości na tej płycie są tak wielkie, że niskości się zacierają. Piękna też  jest ta wiosenno-leśna okładka, ze zdjęciem przedstawiającym zespół w drodze powrotnej po koncercie w Olszynie, jak opowiedział mi osobiście Maestro przez koncertem Skaldów na festynie w Budzyniu, gdzie to po raz jedyny w życie nakładano mi frytki na tackę gołymi rękami. Warto posłuchać, Wisło posłuchać i Dunajo posłuchać!

Jak zwykle link do wydania Kameleona:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym