poniedziałek, 3 listopada 2025

SKALDOWIE - Od wschodu do zachodu słońca

Cień pochylony bólem

Od wschodu do zachodu słońca
SKALDOWIE                                                             
              
1970

gatunek: baroque pop,  art rock, rock, fusion
najlepsze piosenki: co tytuł, to klasyk (ale moja ulubiona w bonusach!)
najlepsze momenty: refren Nadejdziesz od strony mórz, zakończenie Nadejdziesz...,  fortepian i wokale w Zawiei i wiele innych

Sarabanda (intrada)Od wschodu do zachodu słońca *  Katastrofa * Czasem kochać chcesz * Mateusz IV * Prawo Izaaka Newtona * Nadejdziesz od strony mórz * Cisza krzyczy * Sarabanda (finał) [+ ważne bonusy]

* * * * *

Pomiędzy tym i poprzednim (a przecież absolutnie niegłupim) longplayem Skaldów dokonuje się chyba największy skok jakościowy w całej dyskografii. Wpłynęło na to wiele czynników, ale chyba najważniejszym była wizyta Skaldów w Stanach, na jakieś pół roku przed nagrywaniem niniejszego materiału. Nie chodzi nawet o to, że osłuchali się tam z najnowszymi nowinkami w rockowym światku, ale głównie o to, że przywieźli sobie stamtąd nowe instrumenty na czele z organami Hammonda. I nie da się nie zauważyć tej różnicy w brzmieniu (a także, szczęśliwie, w realizacji). Ja akurat jestem zdania, że nawet z instrumentów średniej jakości można swobodnie wytworzyć tzw. magię i wcześniejsze albumy Skaldów są tego dobitnym przykładem. Nie da się jednak zaprzeczyć, że brzmią one wysoce staroświecko, a nie dla wszystkich jest to komplement. Tutaj zaś mamy do czynienia, hehe, z brzmieniem w i n t y d ż o w y m. I to jak!

Jasne, jakość kompozycji też poszła w górę, to już naprawdę przestają być tylko (i aż) zwykłe piosenki, choć na szczęście Andrzej Zieliński absolutnie nie stracił swojego zmysłu melodycznego i nawet w najbardziej rozbuchanych formalnie fragmentach tej płyty nadal jest dużo przebojowości i to w najbardziej szlachetnym znaczeniu tego słowa. Co ważne, po raz pierwszy w historii Skaldów utwory  wyraźnie układają się tu w przekonującą całość i nie wynika to bynajmniej tylko z nieco łopatologicznie założonej przez zespół klamry w postaci dwóch Saraband. Nie nie, Skaldowie utrafili tu w ze wszech miar satysfakcjonujący i sycący kolor, elegijny i jesienny, niepozbawiony akcentów złowrogich. Tak, trochę wbrew tytułowi, odmalowany z rozmachem świat (dziś powiedziałoby się: "uniwersum") tego albumu wyraźnie bardziej chyli się ku zachodowi słońca, niż pozostaje w blasku wschodu. I niestety to nasza, ludzi, wina.

Tak, bardzo dobre - w większości - są na tej płycie teksty, wszystkie bez wyjątku przydają kompozycjom Andrzeja dodatkowej wyrazistości, choć nie zawsze może wychodzi to tym kompozycjom na dobre. Miejmy to już z głowy: Mateusz IV po latach może jawić się jako utwór nierozmyślnie groteskowy - szkoda, że Skaldowie wyraźnie nauczyli się tylu rzeczy od Moody Blues, a tej jednej nie: melodeklamacje w muzyce rockowej są wysoce ryzykowne! (Chodzi mi tu o egzaltowane parlando Andrzeja Zielińskiego to ja na odpustach, WAM sprzedaję gwiazdy..., bo z kolei początkowa, przechodząca od lewego do prawego kanału, tytułowa aklamacja robi na mnie wielkie wrażenie). Długo musiałem przyzwyczajać się do tego tekstu, ale było warto, bo pod względem muzycznym jest to utwór wyśmienity (ponoć ulubiony utwór Skaldów w rankingu Jana Budziaszka). Poza wyrafinowanymi partiami Hammondów, zwraca uwagę niezwykłe stopienie się wokali braci (w lewej słuchawce Jacek, w prawej Andrzej) w najbardziej ekspresyjnym fragmencie utworu (od ja pomagam... do... jaaaaa!). Także w Zawiei współbrzmienie ich głosów w unisonie (dodatkowo podbitych chórkami w trójgłosowej harmonii) jest wprost doskonałe. Wracając do tekstów, trochę miejscami zbyt zawiły jest chyba protest song Prawo Izaaka Newtona. A tarcze z narysowanym człowiekiem/nie umierają, nie, od kul/kul, które nie zabijają... No mam pewne wątpliwości, czy nie mogło być trochę klarowniej, no ale może taka uroda tego podgatunku. Za to do pozostałych tekstów nie mam uwag, chyba że entuzjastyczne. Katastrofa (Młynarski) - mistrzostwo, poważny przekaz w leciutkiej i podnoszącej na duchu formie; Nadejdziesz... (Moczulski) - piękne, choć budzące grozę obrazowanie, świetnie wyzyskane przez zespół... Podobnie utwór tytułowy (znowu Moczulski) - bardzo zgrabne połączenie wielkiego kalibru poruszanych spraw z pewną płochością i... "Koheletowością"... Najlepszy jest jednak tekst mistrza Tuwima (Zawieja), bolesna tęsknota się wręcz z niego wylewa i bardzo dobrze, że zespół akurat ten utwór wykonał najlżej ze wszystkich tu zebranych (plastyczna partia fortepianu - cudo!), bo można się jakoś łudzić, że on ją jednak dogoni...

No właśnie, wykonania, kolejny siedmiomilowy krok. Jakże oni się tu rozegrali! Hammondy brata Andrzeja to klasa sama w sobie, absolutne mistrzostwo panowania nad instrumentem. Gitara nadal mocno treblowata, ale na tej płycie już to nie razi, a Jerzy Tarsiński potrafi czasem zaskoczyć całkiem kąśliwą frazą (np. w utworze Cisza krzyczy, w którym najwięcej jest wykonawczego nieskrępowania) albo - w dwóch utworach - Hendriksowskimi przebiegami. Jan Budziaszek, od zawsze finezyjny w swoich zagrywkach, teraz wyraźnie dociążył brzmienie i nikt nie ma już wątpliwości, że Skaldowie grają rocka a nie "muzykę festiwalową". Największą przemianę przeszedł jednak basista Konrad Ratyński, który jak kameleon zmienia sposób gry, żeby jak najlepiej wygrać zmieniające się stylistyki, ale przez cały czas zapewnia solidną podstawę harmoniczną, często jednak wybierając się na niespodziewane przechadzki. Najlepiej słychać to w utworze Nadejdziesz od strony mórz, moim ulubionym na płycie, gdzie i w zwrotkach, i w refrenach właściwie wygrywa sążniste kontrmelodie. W tym utworze zwraca uwagę jeszcze większe - jak dla mnie - niż w innych nasycenie kolorystyczne, istne Moody Blues (and more!). Niezwykle frapująco są tu zaaranżowane wokale, zwłaszcza w refrenie (najpierw olśniewający trójgłos z wprawnym choć ryzykownym falsetem na górze, potem świetny backing zespołu wokalnego Partita), ale też i w codzie. Po rozbudowanym ostatnim refrenie i dopowiedzeniu a jeśli przyjdziesz... na placu boju (tak tak) zostają tylko Hammond i Partita i malowany jest tu niezwykle sugestywny krajobraz po bitwie, krajobraz pięknej krainy rozoranej przez wojskowe buciory.

Co najważniejsze, nadal nikt się tutaj nie popisuje: wszyscy grają na dany utwór, a nie dla wiwatu. Najlepiej słychać to nie tylko we wspomnianym rozbuchanym zakończeniu Cisza krzyczy, ale nawet bardziej w niespodziewanym zakończeniu Czasem kochać chcesz. Swoją drogą dużo na tej płycie niespodziewanych i wyrazistych zakończeń (np. to rozszerzenie stereo na słowie "czule" w Zawiei), ale tutaj - po wyrzuceniu z siebie wątpliwości co do sensu miłości - Jacek (z dochodzącym Andrzejem, napierw dublującym jego partię, potem wchodzącym w kanonie) powtarza linię refrenu oscylując między "aaa" i "lajalalaj", ale zespół za nimi przyspiesza tempo i zagęszcza metrum przechodząc w niesamowicie sycące crescendo z rozbuchany Hammondem, ale też nerwowo rozbieganym wzdłuż gryfu basem. Muszę powtórzyć to słowo, cóż zrobić: mistrzostwo!

To chyba całościowo najlepszy album Skaldów i najlepsza brama do ich świata, gdyby ktoś jakimś cudem nigdy o nich nie słyszał. Wszystko tutaj świetnie zagrało, nawet na okładce: oto ustalił się "klasyczny skład" i nawet tajemnicza dama pokazuje na rozcapierzonych palcach ilu jest teraz muzyków w yyy ansamblu. Dobre mają tu też emploi, nareszcie wyglądają tu (i na zdjęciach w tzw. książeczce) jak prawdziwy zespół z prawdziwego zdarzenia.















Jak zwykle polecam wydanie Kameleonowe, tym razem z bardzo osobistych względów. Mamy tu w bonusach niesamowicie zagraną i zaśpiewaną wersję (ze studia w NRD) utworu Zwariowane koło, który później - w wersji polskiej - będzie ozdobą mojego ukochanego albumu Ty. Niniejsza wersja jest nieco bardziej rozhuśtana, ale to absolutnie nie nie zarzut, wręcz przeciwnie, bardziej rozlane po taktach trójgłosy (no, frazy są po prostu wydłużone, hehe) zbliżają się tu najbardziej w historii do kolorytu harmonii Moody Blues, a w dodatku Andrzej Zieliński po raz pierwszy podjął tu eksperymenty ze sztucznym ingerowaniem w wysokość tonu swojego instrumentu, po prostu wyłączając go z prądu i ponownie włączając - patent rozsławiony niedługo potem na Krywaniu, ale tutaj może i bardziej olśniewający, bo świetnie wpisuje się w doskonały tekst Leszka Aleksandra Moczulskiego o niestabilności spraw. (Gdyby ktoś chciał się wsłuchać, ta partia następuje po kuplecie co dobre w południe/wieczorem już nie). Wiemy co? W tej właśnie wersji to jest chyba mój ulubiony utwór Skaldów, z całym bez ironii szacunkiem do materiału bazowego, któremu bez żadnej wątpliwości przyznaję maksymalną ocenę.

Prrroszsz:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym