Nie zdradźcie swoich własnych
na ziemi śladów stóp
Lost Progressive Sessions
SKALDOWIE
2013
gatunek: art rock, rock progresywny, folk-rock
najlepsze piosenki: Zwariowane koło i Kolorowe szare dni
najlepsze momenty: eksperymenty z wysokością tonu Hammonda w różnych piosenkach, bas w Malowanym dymie, triolowa wstawka w Godzinie cichej i trąbka w Scarborough Fair
Zwariowane koło (wersja niemiecka) * Dwa-jeden-zero-start (wersja niemiecka) * Straszne sny naczelnika poczty w Tomaszowie (wersja czechosłowacka) * Nie ma szatana (wersja czechosłowacka) * Kolorowe szare dni (wersja niemiecka) * Łagodne światło twoich oczu (wersja niemiecka) * Dajcie mi snu godzinę cichą (wersja niemiecka) * Wolne są kwiaty na łące (wersja niemiecka) * Malowany dym (wersja niemiecka) * Juhas zmarł (wersja instrumentalna) * Nie lyj dyscu, nie lyj * Nie chcę odejść (wersja instrumentalna) * Na wirsycku (wersja instrumentalna) * Scarborough Fair * Gospel Song * Lady in Violet
* * * *
To nie tylko moje zdanie, że album Krywań Krywań zamyka ten najbardziej "złoty" okres działalności Skaldów. Przedłużmy sobie zatem godziny na wysokościach i nie schodźmy zbyt szybko do schroniska w dolinie. Wydany najpierw przez Kameleona najpierw tylko na winylu, a później też w zmienionej okładce na CD zestaw nagrań pod tytułem Lost Progressive Sessions jest znakomitym dopełnieniem poprzednich płyt. Zbiera on różne dodatkowe utwory rozrzucone wcześniej po rozszerzonych wydaniach tychże płyt w sekcjach bonusowych i przynosi jeszcze dwie czy trzy dodatkowe atrakcje. Na program płyty składają się wyłącznie nagrania, których zespół dokonał w studiach niemieckich i czechosłowackich, zatem zupełnie pominięte są tu nagrania radiowe, również obecne w bonusach Kameleonowych reedycji. Jeśli jednak ktoś już posiada wszystkie katalogowe płyty Skaldów w wersjach bazowych i nie jest zainteresowany wersjami rozszerzonymi, może rozważyć niniejszy dodatek. Wybór utworów jest tu bowiem bardzo dorzeczny, realizacja z definicji lepsza niż w przypadku polskich odpowiedników, a narracja muzyczna bardzo spójna. Nawet letni fan Skaldów na pewno się tym zestawem nie rozczaruje, tym bardziej, że przynajmniej trzy utwory wypadają tu - w moim oczywiście odczuciu - lepiej niż ich wersje z longplayów polskich.
Zdecydowana większość zebranych na niniejszej płycie utworów to pierwowzory wersji polskich. Skaldowie podchodzili do tych nagrań bez większej spinki, bo tak czy siak stanowiły one często niejaki dodatek do równolegle nagrywanych wersji niemieckojęzycznych (zebrane one zostały na kolejnych dwóch płytach, którym przyjrzymy się za parę chwil). Ma to i swoje zalety, i wady, choć tych pierwszych jest chyba więcej: większość z tych utworów zagrana została o wiele bardziej krwiście i ogniście niż ich polskie odpowiedniki, a walory produkcyjne tylko podbijają ekspresję. Z drugiej strony niezobowiązująca natura tych poczynań pozwalała przymknąć oko na nieznaczne i nieliczne uchybienia natury wykonawczej, tu (2-1-0-start) wokalista nie wyciąga jakiejś frazy, ówdzie (Nie ma szatana) perkusista nie mieści się w takcie grając swoje flagowe triole, ale tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, bo - jako się rzekło - nie chodziło o perfekcjonizm, tylko o bezbolesne przetrenowanie tego i owego. I tak naprawdę z tych nagrań bije - obok nieskrywanej radości wspólnego grania dobrej muzyki - dość zaskakująca jakość wykonań, bo czasem przy polskich produkcjach nie dało się tych wszystkich subtelności wysłyszeć.
Otwarcie jest w każdym razie niesamowite. Już o tej wersji Zwariowanego koła pisałem wcześniej, ale nigdy o niej za dużo. Tu po prostu wszystko mi zagrało na najwyższych obrotach. Mamy tu bardzo dobrą melodię podaną we wprost olśniewających trójgłosach, podbitą przez świetną, mięsistą grę sekcji i przeplataną wirtuozerskimi wstawkami Andrzeja Zielińskiego na Hammondzie (z dodatkowym smaczkiem w postaci tego słynnego wyłączania instrumentu z prądu i ponownego włączania - ten zacny efekt usłyszymy też w Ojdanadanadanadana i w prototypowej wersji Juhasa). Także Kolorowe szare sny brzmią o wiele lepiej niż w wersji z Wszystkich zakochanych, imponująca jest burza talerzy i kotłujące się werble (a być może też werblujące się kotły), choć Jan Budziaszek gna tę piosenkę aż tak do przodu, że czasami w poczynania wkrada się nie wiem czy do końca błogosławiony chaos. Wrażenie to pięknie tonuje kolejny klejnocik z tego albumu. Łagodne światło twoich oczu brzmieniowo lokuje się (podchwytujcie "lokuje"!) pomiędzy polską wersją płytową i radiową. Osobiście nadal jako moją ulubioną wybieram tę ostatnią (bardziej mnie chwytają za serce wielogłosy), ale niniejszej w sumie mało do niej brakuje i być może opowiastka zimowa z końca tego utworu najlepiej wypada właśnie tutaj (obok śpiewu Jacka Zielińskiego dobitne i ogniste trąbki). Natomiast spośród czterech utworów z płyty Wszystkim zakochanym najlepiej na Progresywnych sesjach wypada moim zdaniem utwór Dajcie mi snu godzinę cichą. Ta wersja wydaje mi się ciut mniej rozbuchana i to "ciut" ratuje ją przed wrażeniem groteskowości, dotyczy to i warstwy instrumentalnej i - przede wszystkim - śpiewanej, wokal Andrzeja Zielińskiego jest bardziej wtopiony w zespół, co działa na korzyść utworu, a poza tym całość wydaje mi się też bardziej zwarta i spójna. Nie przeszkadza to brylować i wokaliście, i sekundującym mu zykom - moment z niespodziewanymi, wirtuozerskimi triolami oddzielającymi słowa ze snu ludzkiego od każdy drwi w drugim refrenie jest absolutnie olśniewający! Z kolei utworowi Wolne są kwiaty na łące tym razem szybsze tempo chyba nie służy, tym razem bębny i tamburyn nie są już tak doskonale stopione, ale piosenka sama w sobie jest tak dobra, że nadal słucha jej się bardzo przyjemnie. To samo można rzec o znowu lecącym do przodu na łeb na szyję utworze Dwa-jeden-zero-start: tu trochę rozczarowuje przełamanie jazzowe, groove w tym miejscu nie jest aż tak doskonały jak w wersji kanonicznej, z drugiej strony jednak wielkie wrażenie robią w tej wersji backing vocals w refrenach i jako "wersja alternatywna" to wykonanie jak najbardziej się sprawdza.
Utwory na niniejszej składance ułożone są na modłę chronologiczną, co świetnie się też na szczęście sprawdziło w porządku narracyjnym: pomiędzy utwory znane z płyt Ty oraz Wszystkim zakochanym zostały bowiem sprytnie wrzucone dwie piosenki z monofonicznego singla wydanego w Czechosłowacji (tu, żeby było śmieszniej, w wersji stereo). Świetnie tu wypadają, co wynika nie tylko z ich sympatycznej natury ale też niezobowiązującego podejścia do ich rejestracji. Ja akurat po raz pierwszy natrafiłem na Straszne sny naczelnika... na kasetowej wersji albumu Od wschodu do zachodu słońca, na której piosenka ta burzyła mi zadumany nastrój całości. Tutaj jednak i jeden, i drugi (Nie ma szatana) numer ładnie komponuje się z pozostałymi, głównie przez wszechobecne Hammondy, ale też dzięki męskim chórkom (zamiast tych Alibabkowych). Jan Budziaszek po raz kolejny świetnie prowadzi kolegów w krainę wyobraźni muzycznej, nawet gdy okazjonalnie wypada z groove'u, a na dodatek dostajemy w Naczelniku - po bardzo sycącym wyciszeniu spraw - kolejny cytacik z muzyki poważnej (to tym razem Beethoven, podała mi Sztuczna In, ale nie wiem czy jej wierzyć), a w zakończeniu Nie ma... - wiadomo co. Bardzo dużo niegłupiej wesołości przynoszą mi te dwa utwory i zdecydowanie warto się natrudzić, by po nie sięgnąć.
Tak jak na płycie Wszystkim zakochanym, utwór Wolne są kwiaty na łące kończy stricte progresywną część programu, ale to na szczęście nie koniec dobrego. Spośród trzech nowych opracowań starszych piosenek zdecydowanie najciekawiej wypada tutaj Malowany dym. Tym razem "góralszczyzna" jest zdecydowanie mniej "puchata" niż w wersji oryginalnej, a dzięki Hammondowi piosenka nabiera progresywnej powagi, ale... mi trochę brakuje i tego dogadywania gitar w góralskiej skali w zwrotkach, i tamtej urzekającej partii skrzypiec z części środkowych. Takie jednak prawa odważnej re-interpretacji, że jest po prostu inaczej. Z wahaniem orzekam, że lubię też i tę wersję, mimo że wydaje mi się brzmieniowo chłodniejsza. Nie chcę odejść to największa niespodzianka, ale też i najmniej wyrazista przeróbka starszego utworu - w niniejszej, instrumentalnej wersji traci on charakter beatowy, ale aż do wejścia rockowej gitary nie nabiera w sumie żadnego innego. Z kolei niniejsze opracowanie Na wirsycku jest tak wyraziste, że może się zakręcić w głowie: melodia o góralskim charakterze jest tu nałożona na riff gitarowy bardzo podobny do tego z You Really Got Me The Kinks. Żarcik? Kpina? Ciekawe to i przyjemne, choć nie do końca jakoś wielce esencjonalne...
A to jeszcze nie koniec! Zostało nam w odwodzie jeszcze pięć utworów, co z tego że znowu raczej marginalnych. Najciekawszy z nich to chyba mimo wszystko Juhas zmarł, jeszcze w wersji instrumentalnej, choć kompozycyjnie już prawie do końca wyklutej. Melodię zwrotki gra tu Hammond, w kanonicznej wersji zupełnie przecież nieobecny, a refren - skrzypce (Jacek Zieliński nieznacznie zmienia tu harmonię). Partie solowe zaczynają się już po pierwszym refrenie i miejscami już bardzo przypominają te ostateczne solówki, ale całość utrzymana jest w zupełnie innym nastroju niż wersja Krywaniowa i dobrze się jej przyjrzeć.
Utwory Nie lyj dyscu, nie lyj i Gospel Song, mimo że utrzymane są w innych tempach i czerpią z diametralnie różnych tradycji, w praktyce sprowadzają się do niezobowiązujących improwizacyjnych wprawek o nieznacznie różniących się kolorach. Trochę inaczej jest z Skaldowym opracowaniem starej angielskiej ballady Scarborough Fair, które notabene w niczym nie przypomina przepięknej, kunsztownej wersji zaproponowanej przez duet Simon & Garfunkel. Główny temat, przepięknie grany tutaj przez trąbkę, jest stosunkowo luźną wariacją na tradycyjny temat i równocześnie odskocznią do kolejnych improwizacji, tym razem jednak o bardziej "ewokacyjnej" naturze i operujących nieco bardziej pastelowymi barwami. Program niniejszej składanki zamyka jeszcze jedna wersja utworu Fioletowa dama, znacząco krótsza od tych już opisywanych w poprzednich wejściach, także w h-moll. Poza nie wnosi ona nic szczególnego do obrazu ani tego utworu, ani całej płyty, ale też w niczym nie przeszkadza.
Składanka Lost Progressive Sessions ma oczywiście charakter dopełniający podstawową dyskografię zespołu Skaldowie i jako taka pewnie interesująca jest wyłącznie dla fanów klasycznego okresu działalności grupy. Ale dla nich jest to bardzo cenne dopełnienie. Obecność organów Hammonda we wszystkich zawartych tu nagraniach (oprócz jednego, Kwiatów oczywiście) bardzo pomaga osłodzić rozczarowanie związane z dość radykalną zmianą brzmienia na albumach post-Krywaniowych, na których Hammondów będzie już jak na lekarstwo. Wybornie też pokazuje, że zespół w pełni wykorzystał światową koniunkturę na taką a nie inną stylistykę i tak ambitne formy, która zaraz miała się skończyć. I wypada mi tu jeszcze raz podziękować Kameleon Records, Maciejowi Kabacie i innym fascynatom, którzy doprowadzili stan dyskografii Skaldów na ćwierćmetku XXI w. do dyskretnej obfitości, bo zdecydowanie mamy się teraz w czym zasłuchać i w porządku "kanonicznym" i "apokryficznym".
Link do wydania kompaktowego:

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym