piątek, 7 listopada 2025

SKALDOWIE - Krywań Krywań

Płyną, lecą spod tobie potoki

Krywań Krywań
SKALDOWIE                                                             
              
1973

gatunek: rock progresywny, art rock, baroque pop
najlepsza piosenka: Juhas zmarł
najlepsze momenty: galop w Krywaniu + eksperymenty z wysokością tonu (czwarta minuta suity), spiętrzenie w Krywaniu przed wejściem w "Wilhelma Tella", solówki Jerzego Tarsińskiego, solówki na sfuzzowanych skrzypcach i wszystkie bez wyjątku momenty piosenki Juhas zmarł

Krywaniu, Krywaniu  * Juhas zmarł * Jeszcze kocham Gdzie mam cienie szukać * Fioletowa dama

* * * * i 1/2

Trudno w przypadku tej płyty pisać o samej muzyce, bo dość mocno obrosła mitologią. Z jednej strony wielu przygodnych słuchaczy Skaldów (miejmy nadzieję, że ciągle gdzieś tam tacy są) w ogóle tego albumu i flagowej suity nie zna, z drugiej strony niektórzy słuchacze bardziej wytrawni cenią ją nad życie i bronią do upadłego, uważając za może nawet największe osiągnięcie polskiego rocka w ogóle (z tego co pamiętam, na forum zespołu Skaldowie zdecydowanie wygrała ona wewnętrzny plebiscyt na najlepszy utwór kapeli). Akurat w tym wypadku niezbyt chętnie wyłamię się z aż tak entuzjastycznego stosunku do rzeczonego utworu, ale jednak...

No bo jest tak, że suitę Krywaniu, Krywaniu lubię i cenię, ale jednak to nie jest do końca moja muzyka. Jak może już dało się zauważyć, reprezentuję szkołę e w o k a c j i. To słowo ma chyba nieco inne konotacje w języku polskim niż angielskie "evocative", ale chodzi mi właśnie o umiejętność przywoływania może nie tyle duchów, co krajobrazów, dawnych uczuć, ustawień umysłu a może nawet duszy. O hibernowanie nastrojów. O wskazywanie na coś więcej od siebie samego. A tutaj suita przywołuje przed moje oczy tylko i aż sam zespół ją odgrywający, podkreślmy odgrywający ją w sposób momentami olśniewający i jestem ostatni od tego, by negować uszywistą wirtuozerię muzyków. Cenię też filuterność i słoneczność tego wykonania, ale... trochę mi się wydaje, że założenia czysto artystyczne ten wielki utwór wypełniłby równie dobrze (a może i lepiej), gdyby kończył się na pierwszym powrocie głównego tematu śpiewanego. No ale - podpowiada jakiś anioł za plecami - wtedy nie byłoby zarówno ognistego sola Jacka Zielińskiego na przesterowanym brzmieniu skrzypiec, ani wstrząsającego - istotnie wyrastającego z ciszy jak góra (!) - crescenda nabudowanego na - oczywiście! - mocno postawionych triolach Jana Budziaszka. I wtedy akurat - po samotnej pulsacji basu - wchodzi cytat z Wilhelma Tella, co dla mnie jest wstążeczką niepotrzebną, no bo bierze to wszystko w nawias żartu czy tylko zabawy. No ale - podpowiada inny anioł - przynajmniej przez to suita nie jest groteskowa w swoim napuszeniu... Sam nie wiem, jestem tylko recenzentem amatorem i mogę sam nie wiedzieć, hę? (I teraz sam biorę swoją reckę w nawias błogiej niewiedzy). 

Na pewno pierwsza część suity podoba mi się bardziej, głównie przez to co dzieje się po drugim (tym bardziej stonowanym) cytacie z "Tańców połowieckich", kiedy to sprawy niespodziewanie nabierają pędu i najpierw partie samego Hammonda, a po chwili Hammonda z towarzyszeniem basu i gitary, zaczynają się wznosić po całych i pół-tonach najpierw w układzie ósemkowym, a potem szesnastkowym, by na chwilę ugrzęznąć w znanym już nam z "niemieckiej" wersji Zwariowanego koła tricku z wysokością tonu, który polegał na odłączeniu Hammonda od prądu i szybkim ponownym go włączeniu. Ten zawrotny, równocześnie niby głupawy i niby "psychodeliczny" moment jest dla mnie rzeczywiście topowy i z chęcią zaliczam go do czołówki polskiego rocka eksperymentalnego, choć Skaldowie do tego kanonu weszli przypadkiem i z beztroskim śmiechem na twarzach. Tymczasem bas i gitara nadal galopują, a na ich tle Andrzej Zieliński wygrywa kunsztowne solo z miejscowymi triolami postawionymi jakby w poprzek groove'u, wyborne! Po chwili utwór cichnie w gąszczu delikatnych talerzy Budziaszka i z tego uspokojenia wyłania się z kolei cytat z Musorgskiego. Po nim powraca ustalony na początku temat basu i gitary (momentami trudno je od siebie odróżnić) i ponownie pojawia się podniosła część śpiewana, pozornie prosta pod względem harmonicznym, ale jednak podniosła i wykwintna, z dyskretnie wplecionym zwiększonym akordem (myś-LI me)... Mi chyba w tym miejscu byłoby już w sam raz, choć oczywiście kim ja jestem, żeby tu coś tu poprawiać i takie tam...

To co następuje dalej nadal jest fascynujące, solo Jacka Zielińskiego z nałożonym na instrument efektem frapuje zwłaszcza w niskich rejestrach, gdzie jego skrzypce brzmią jak jakieś gitary co najmniej Stonsów... Jest też ciekawy, leciutko atonalny, moment awangardowy, no i wspomniane wspaniałe spiętrzenie przed Wilhelmem Tellem i jeszcze dwa czy trzy świetne w moim odczuciu momenty, ale też parę dłużyzn (nie lubię np. tych jęczących wokaliz) i koniec końców mam lekkie wrażenie dysproporcji między rozmachem a esencją. Tym niemniej suita Skaldów jest przeprowadzona o wiele bardziej logicznie niż niektóre bliźniacze próby po lepszej stronie Żelaznej Kurtyny, gdzie wiele wysokopiennych form było po prostu dużymi zlepkami niezbyt zobowiązująco związanych ze sobą fragmentów, które równie dobrze mogły zostać osobnymi piosenkami. U Skaldów mamy za to niezbyt zobowiązujący ton i to mi się podoba niezmiernie: bardziej bawimy się niż popisujemy i bardziej zapraszamy w podróż do krainy wyobraźni niż przed ołtarz z własnymi podobiznami.

A jednak to druga strona stanowi dla mnie o geniuszu tego albumu, a zwłaszcza otwierająca ją multi-gatunkowa pieśń pt. Juhas zmarł. Pod jakimś względem jest to taki mini-Krywań: też wychodzi z góralszczyzny by wystrzelić w kosmos, też opowiada o odrzuceniu przez ukochaną, jego zwrotka rozgrywa się w tej samej tonacji (a-moll, który później w refrenie przepysznie przechodzi w dur), a jeden motyw harmoniczny się wręcz powtarza: wy-so-ki/halą-owce-gnała (F-G-a). Części śpiewane Juhasa można też potraktować jako zaproszenie/wyrzutnię do wyrafinowanych partii solowych i w obu utworach miło bije po uszach żonglowanie konwencjami. W pewnym momencie (przed ostatnią zwrotką) mamy też krótkie podejście na całych i tonach, paralelne do tego w Krywaniu, które mnie tak zachwyciło. W moim odczuciu subiektywna wyższość Juhasa nad Krywaniem polega na większej równowadze między partiami śpiewanymi i wokalnymi a przede wszystkim na większym jego nasyceniu kolorystycznym. Jak pamiętamy, cały niniejszy album został w większości nagrany przez jedną noc, co jednak nie znaczy, że na "setkę" i nakładki w Juhasie (głównie perkusjonaliów) przyjmuję tu z otwartymi ramionami, choć pewna  soniczna surowość Krywania nie jest wcale jego słabością, kwestia preferencji. No i chyba najważniejsze dla mnie, Juhas jest w całości zaśpiewany na trzy głosy i jest to harmonia w swej rozpiętości ogromnej urody. A wszystkie bez wyjątku solówki w środku utworu nic tym wokalom nie ujmują, co więcej i Andrzej Zieliński, i Jan Budziaszek nawet pomiędzy wersami dokładają frapujące partie (odważne kwintowe dogadywanie fortepianu w zwrotkach i emfatyczne uderzenia w talerz w drugim refrenie, poza tym obowiązkowe dyskretne triolowe wstawki perkusisty w całym utworze). Na Krywaniu jak rzadko kiedy dochodzi do głosu gitara Jerzego Tarsińskiego, jego solo w Juhasie jest genialnie rozplanowane pod względem i dynamiki, i pauz, a całościowo od połączenia góralszczyzny, z latynoskim rozbujaniem można dostać (ciągle kontrolowanego) zawrotu głowy. Znowu się przelewa i nareszcie dobrze to wszystko brzmi. Niech żyje Juhas zmarł!

Trochę poetycka, trochę popowa piosenka Jeszcze kocham stanowi bardzo potrzebne przełamanie i stylistyki, i ciężaru poczynań. Utwór ten ze wszech miar pasuje jednak do całości, zarówno pod względem tematyki (znowu niespełniona miłość), kolorystyki jak i świetności wykonawczej (Jan Budziaszek zadbał o to, by w tej lekkości nie stracić nerwu). Z kolei partie fortepianu przypominają momentami te z Juhasa i zapewniają ciągłość narracji, a gitara Tarsińskiego w części środkowej i zwłaszcza zakończeniu dodaje stylowego brudu do tych schludnych zwrotek przełamywanych jazzującymi quasi-refrenowymi dopełnieniami. Jacek Zieliński wspaniale tu rozgrywa z pozoru przegraną sytuację, którą opisuje piękny tekst Andrzeja Jastrzębca-Kozłowskiego, jego pewny swego śpiew jest z jednej strony pełen nadziei choć z oczywistych względów pozbawiony tryumfalizmu, ale też w kluczowych momentach wokalista znowu mruży oczko, jak bym nie się starał, w niektórych momentach nie słyszę, żeby śpiewał jak by było logicznie jeszcze kocham, jeszcze kochasz mnie czy nie, tylko zamienia kolejność słów i wychodzi coś w rodzaju "jeszcze kochasz nie czy mnie" czy coś jeszcze bardziej dziwacznego. (Tekst wersji niemieckiej niestety rozwiewa te nadzieje...)

I może największe zaskoczenie na tej przecież wielce zaskakującej płycie. Nagle górale zaczynają grać rasowego bluesa (choć nadal z rozkołysanymi dodatkowymi kongami Józefa Gawrycha). Utwór Gdzie mam ciebie szukać rozpoczyna ciężki, wręcz mosiężny riff, a niezbyt przyjemna, choć nadal bardzo satysfakcjonująca melodia zwrotek ilustruje niezbyt przyjemne zderzenie z rzeczywistością po rozstaniu. Śpiewany na trzy głosy refren znowu przynosi trochę nadziei, ale na pewno nie można nazwać go słodkim, tym bardziej że nawet gdy za drugim razem refren jest przedłużony, to następujące po nim ogniste solo gitary podbite przez trąbki przechodzi w niemal rozpaczliwą kulminację zwieńczoną wręcz wstrząsającym  krzykiem Andrzeja Zielińskiego. Trzeci i ostatni refren z niespokojnymi powtórzonymi pytaniami i nieprzyjemnymi dziabnięciami organów przypomina wręcz bicie głową w mur, choć nadal jest to bicie głową w mur na trzy głosy. Ewenement w dyskografii Skaldów i bardzo mocna rzecz.

Nie jestem za to fanem wieńczącego całość instrumentalnego kawałka pt. Fioletowa dama. Co ciekawe, co do sekundy trwa tyle samo, co jego poprzednik, co w sumie jest logiczne, bo pod względem harmonicznym jest jego dopełnieniem czy wręcz powieleniem. Pomijając wstęp i zakończenie (dla mnie zresztą najciekawsze w tej wersji tego utworu i też zresztą w jakiś sposób odnoszące się pod względem melodycznym do riffu utworu poprzedniego), na akordową progresję zwrotek z Gdzie mam ciebie szukać nałożono po prostu solówki najpierw Hammonda, potem gitary a w końcu skrzypiec. Całość rozgrywa się o ton niżej niż poprzedni utwór (co paradne, w wersji radiowej o ton wyżej!). Nie widzę w tym zresztą żadnego problemu, jest w takim układzie pewna symetria, bo dwa ostatnie utwory na płycie są ze sobą w jakiś sposób harmonicznie związane tak jak dwa pierwsze. Nie jestem po prostu fanem tego typu, jak rozumiem, improwizacji, z których mało co - jak dla mnie - wynika na dłuższą metę. Zresztą w "wersji niemieckiej" albumu, do której zaraz przejdziemy, ten akurat utwór ma o wiele większego kopa.

Na razie obowiązkowy link do wersji Kameleona:














Fioletowa dama nieco umniejsza mi rangę płyty Krywań Krywań, ale może jej niezobowiązujący ton jest adekwatnym wyprowadzeniem akcji z tych niewątpliwych wysokości, których przed chwilą zaznaliśmy. I na całe szczęście ten wspaniały album doczekał się nie tylko zasłużonych braw, ale i wersji alternatywnej:

________________________________________________________________

Und noch lieb' ich, und du liebst mich nich

Krywań Sessions 1971-1973 (Complete German Recodings)
SKALDOWIE                                                             
              
2012


Krywań, Krywań  * Der Hinterjunge ist gestorben * Noch liebe ich * Heidelbeeren * Madchen in Violet

* * * * i 1/2

Na początku lat 70-tych Skaldowie dużo nagrywali w studio w Berlinie Wschodnim powiązanym z firmą Amiga i na szczęście te nagrania się zachowały i niezastąpiony Kameleon wydał je na trzech płytach. Zdaniem wielu osób najlepsza płyta Skaldów doczekała się alternatywnych wersji wszystkich utworów w trackliście, więc logicznym było wydanie jej wersji alternatywnej. I być może jest ona - miejscami -  nawet lepsza niż ta kanoniczna!

Co ciekawe, suitę Krywaniu Krywaniu oraz utwór Gdzie mam ciebie szukać Skaldowie nagrali w Niemczech niemal równo w rok po nagraniu wersji polskich, ale pozostałe utwory mamy tutaj w wersjach wcześniejszych o jakieś pół roku. I chyba tylko w przypadku Juhasa te rozbieżności nie wychodzą utworom na dobre. Sama suita zaczyna zaczyna się właściwie identycznie jak wersja bazowa, ale od pierwszych sekund słychać, że wersja niemiecka jest o wiele lepiej zrealizowana, jak można się spodziewać o wiele większa jest dynamika, klarowność i selektywność. Wokale są o wiele bardziej dobitne (a i pomaga to, że bracia Zielińscy śpiewają tu o wiele swobodniej), a najbardziej zyskują partie basu Konrada Ratyńskiego. Mój ulubiony moment (galop + wyłączenie Hammonda z prądu itd.) wypada tu akurat mniej olśniewająco i gitara chyba niepotrzebnie dokłada swoje "beatowe" klangowanie, ale już solówka Andrzeja Zielińskiego jest jeszcze bardziej odjechana. Zresztą po co miałoby wszystko być tak samo? Na Musorgskim niespodziewane flażolety gitary i więcej jakichś chrobotów przeszkadzajek. Po wybrzmieniu partii śpiewanej wchodzi solo skrzypiec, nieco dłuższe niż w wersji bazowej i inaczej poprowadzone pod względem kolorystycznym (przesterowany sound pojawia się dopiero w drugiej części solówki). Podobnie jak w znanej nam wersji Jacek Zieliński kończy je najwyższymi możliwymi do wygrania dźwiękami i utwór wpada w czarną dziurę awangardy, tutaj pojawia się pierwsza naprawdę znacząca zmiana, Jacek dokłada do partii skrzypiec równoległą partię wokalną i na wokal też nałożony jest jakiś przester, co daje niesamowite, księżycowe wrażenie. Teraz pora na spiętrzenie. Sama forma suity nie zmieniła się zbytnio od wersji z maja 1972 (i taka miała pozostać nawet do późnych występów zespołu w drugiej dekadzie XXIw.), ale ekspresja w tym momencie jest znacząco większa! Także cytat z "Wilhelma Tella" wchodzi bardziej logicznie, z pewnym opóźnieniem i mnie już tak bardzo nie razi. Po nim kolejne novum: wykwintne, triolowe opady skrzypcowe i kolejna kulminacja, tym razem nie tak wyrazista jak w wersji bazowej. Teraz sprawy powinny już zmierzać ku końcowej partii śpiewanej, ale otrzymujemy za to kolejne wyciszenie, nie wiem czy do końca potrzebne. No i już... Łołoło, Krywaniu, Krywaniu, wy-so-ki... Dobra wersja!

Pierwotna wersja utworu Juhas zmarł jest zdecydowanie bardziej rockowa i przez to mniej wysublimowana niż ta znana z wersji kanonicznej. Mniej w niej słodyczy i obfitości, nie grają żadne kongi, a piosenka zbiega z góry na złamanie karku i brzmi trochę chropowato. Ale to nic! W części instrumentalnej zdecydowanie można dać się porwać szaleńczemu pędowi perkusyjnemu podbijanemu przez twardy bas. To co wyczynia Jan Budziaszek w przejściach jest wręcz niepojęte. Tak dobitnych triol jeszcze u niego nie słyszeliśmy (najbardziej kopią te tuż przed wejściem trąbki), a przy wejściu w ostatnią zwrotkę dodatkowo proponuje jakiś karkołomny podział na werblu. Niniejsza wersja na pewno nie przebija kanonicznej, ale jest jej bardzo interesującym, choć mocno rozhybotanym dopełnieniem.

Alternatywna wersja piosenki Jeszcze kocham śpiewana jest niestety po niemiecku, ale i tak jest warta uwagi. Przede wszystkim w tej odsłonie jest to utwór zdecydowanie rockowy, nie ma mowy o żadnych poetyckich zapatrzeniach, po prostu prosto z mostu skarżymy się na to, że - jak słyszymy - ja wciąż kocham, ty nie kochasz.. mnie! Jazzowate quasi-refreny dają trochę wytchnienia, ale bezlitosne kolejne zwrotki zadają kolejne ciosy. I teraz największe zaskoczenie: mocno postawione ćwierćnutowe dźwięki gitary są dodatkowo zdublowane dźwiękami.. dzwonów kościelnych i ozdobione - kto się domyśli - mocnymi triolami Budziaszka. To interludium robi na mnie wrażenie wstrząsające, nie wiem czy ta wersja aby czasem nie idzie na mistrza, ekspresja jest tu zupełnie inna, a dobitność przekazu przeraża nie... czy mnie.... Posunąłbym się do stwierdzenia, że to dla tej wersji najbardziej warto zdobyć to wydanie.

Gdzie mam ciebie szukać też dostajemy w wersji niemieckiej, z dobitnym, zamordystycznym frazowaniem w refrenie, ale z kolei podkład bardziej buja niż w wersji polskojęzycznej... Podoba mi się! Patrzmy, jak tam solo gitary... Zaskakująco schowane w miksie, dziwny pomysł, ale zagrane prześwietnie, składniej chyba niż w oryginale i lepiej chyba  współbrzmi z trąbką (Jacek Zieliński rezygnuje tu z ósemek wykańczających niektóre frazy). Końcowe crescendo zdecydowanie bardziej dobitne niż rok wcześniej (świetny bas), ale całość trochę rozczarowuje. Za to Mädchen in Violet, tutaj świetna! Po pierwsze, tak jak w polskiej wersji radiowej, zagrana została w h-moll a nie jak w studyjnej w g-moll i chyba trochę szybciej, co przełożyło się na większy ogień. I rzecz przedziwna, w tym wydaniu nic mi się tu nie nudzi - brzmienie jest spójne, instrumenty ze sobą świetnie współpracują, nawet taki głupi krowi dzwonek nadaje poczynaniom większej świeżości. Gitara zadziorna Ale najlepsza w tej wersji jest partia - sfuzzowanych! - skrzypiec, przebiegająca absolutnie wbrew typowym dla Skaldów gładkościom. To chyba moja ulubiona partia skrzypiec w dyskografii tego zespołu. Niech to trwa! O, już zakończenie? No nic, trzeba włączyć jeszcze raz.

Co to był za zespół, meine Damen und Heidelbeeren, co to był za zespół!

Link, stosowny link:





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym