piątek, 14 listopada 2025

SKALDOWIE - Szanujmy wspomnienia

To co było, co już przeszło, gdzieś w balladzie jeszcze mieszka...

Szanujmy wspomnienia
SKALDOWIE                                                             
              
1977

gatunek: pop, baroque pop, art rock
najlepsza piosenka: Słowa do matki, Szukam cię od rana oraz Dziej się nam ballado (najlepiej w wersji radiowej)
najlepsze momenty: fortepian w Życzeniach i wokale w Street 2000

Wszystko kwitnie w koło * Życzenia z całego serca * Zgadzam się na ten świat * Słowa do matki * Szanujmy wspomnienia * Szukam cię od rana * Dziej się nam ballado * Srebrny maszt * Na granicy dnia * Zagubieni w ulicach miasta * Z przymrużeniem oka * Street 2000 [+bonusy]

* * *  i 1/2

Aż cztery lata dzielą niniejszą parę albumów (lekkie Wspomnienia + cięższe Stworzenie...) od poprzedniej i w światku okołorockowym to bardzo bardzo dużo. Oczywiście Skaldowie przez te cztery lata nie próżnowali, nadal nagrywali dla radia i w studiach niemieckich (i nie tylko) i dużo koncertowali, więc w jakiś sposób trzymali rękę na pulsie. Sytuacja na polskim rynku wydawniczym też nie była taka dramatyczna jak na Zachodzie, gdzie art rock i rock progresywny wyraźnie się już opatrzyły i właściwie wszyscy najbardziej znamienici przedstawiciele tych gatunków, może z wyjątkiem Pink Floyd, zaczynali padać jak muchy (lub obrastać w plastik) w ataku przypuszczonym przez disco i punk. U nas cięższa i progresywna odmiana rocka właściwie rozkwitała, ale to nie do końca sprzyjało Skaldom, bo pierwiastek bluesowy zawsze był dla Andrzeja Zielińskiego dość marginalny i nigdy nie był on "prawdziwym rockersem", zawsze skłonny do mieszania gatunków i mimo wszystko ciążący ku popowi. Może dlatego lider Skaldów przeczekał lata tych sejsmicznych wstrząsów i w końcu zaproponował nieco wygładzoną repryzę poprzedniego "dwupaku". I pewnie wtedy był to ruch jak najbardziej dorzeczny. Album Szanujmy wspomnienia przyniósł wreszcie - po kilku latach od piosenki W żółtych płomieniach liści (z EP-ki pod tym samym tytułem) - kolejne żelazne evergreeny w postaci dwóch utworów go otwierających. I bardzo dobrze. Ale osobiście mam z tym materiałem dość spory problem. Bardzo nie lubię określenia "płyta/piosenka źle się zestarzała", ale w tym przypadku dokładnie mam takie odczucia. Oczywiście - jak zawsze w takich sytuacjach - sprawa jest wysoce subiektywna, ale też niestety dla mnie bardzo znamienna i niestety długofalowa. Mógłbym jeszcze próbować zrzucić winę na producenta, bo nie mam wątpliwości, że album nie brzmi tak jak by mógł. Ale też po raz pierwszy rozmijam się tu gruntownie z Andrzejem Zielińskim w rozeznaniu, które brzmienia są plastikowe (czy wręcz tandetne), a które nie. Mówiąc wprost - tej Yamasze, na której w dużym stopniu oparte jest brzmienie niniejszego wydawnictwa i która właściwie zastąpiła organy Hammonda, ja mówię "nie".

Już pierwsze takty mówią wszystko o nowym obliczu Skaldów i każdy może sobie na ten temat łatwo wyrobić własne zdanie. Andrzej Zieliński nie stracił ani krztyny ze swojego geniuszu kompozytorskiego - Wiosna jest ultraprzebojowa, ale melodia jest niegłupia, rozłożysta i stylowa (ach, powróciły zawieszone kwarty!) Co więcej, piosenka jest oparta na fajnym, beatlesowskim riffie, nieco przypominającym Day Tripper (byłem na kilkunastu koncertach Skaldów w latach 2003-2013 i na jednym z nich Konrad Ratyński c h y b a je ze sobą przez chwilę pozamieniał). No ale co z tego, kiedy jest to grane taką a nie inną barwą i jeszcze zepsute płaską realizacją. Na pocieszenie mamy bardziej zachowawczą wersję radiową (to zdanie dotyczyć może większości zawartych tutaj piosenek), choć akurat w tym przypadku wstępny riff zagrany jest jeszcze bardziej agresywną barwą synthu i dopiero później wszystko robi się w miarę tak przyjemne sonicznie jak wcześniej.

Nie mam większych zastrzeżeń do brzmienia utworu Życzenia z całego serca, bardzo mądrego przeboju utkanego z bardzo wielu wątków wzdłuż i wszerz i ozdobionego wytworną i wyrafinowaną partią fortepianu. Tutaj jednak znowu wyraźnie zawodzi produkcja - mam wrażenie, że wszystkie te niezwykle misterne plany aranżacyjne są... na pierwszym planie (najgorsza jest ta cieniutko bzycząca orkiestra). Wielka szkoda, ten utwór najlepiej brzmiał mi na wspomnianych koncertach, choć bez orkiestry. O dziwo, mimo znowu bardziej inwazyjnego brzmienia syntezatora, wersja radiowa jest "głębsza", "ciemniejsza" i niejako pełniejsza, mimo że też bez orkiestry (to pasmo zagospodarowały tu same skrzypce), ale tutaj z kolei Andrzej nie gra aż tak wirtuozersko. Bardzo dobrze robią miejscowe przesterowane dźwięki sam nawet nie wiem czego, które wnoszą posmak jakiejś tajemnicy, bardzo pasujące do tego pięknego tekstu Andrzeja Jastrzębca-Kozłowskiego). Niestety, produkcja nie uniosła tego ciężaru kompozycji, wielka szkoda.

Kolejny utwór, pod optymistycznym tytułem Zgadzam się na ten świat, jest najbardziej chyba "popową" propozycją w dotychczasowym dorobku Skaldów, ale rozbraja mnie swoją bezpretensjonalnością i p r a w i e wszystkie rozwiązania bardzo mi się podobają: świetne są te skontrastowane ze sobą części prowadzone przez głosy obu braci, świetne jest to punktowe "u - u - u" Alibabek, no i świetne są te smyczki w refrenie, w niepojęty sposób przepowiadające brzmienie płyty Discovery ELO dwa lata później. I wtedy - jaka ulga - wreszcie wchodzi wytęskniony Hammond i w końcu można się naprawdę rozmarzyć i rozsmakować w przepięknych Słowach do matki. Poznałem tę przepiękną piosenkę na kasecie Ballady, którą wytwornie zamykała po wybrzmieniu cudownych dźwięków innego absolutnie topowego utworu i pasowała tam idealnie. Tutaj za to otwiera najlepszy moment albumu, też dobrze, nie rozumiem tylko dlaczego Mama (tekst jest tak dobrze napisany, że może być to i ta, i Ta!) ma mnie bronić przed "zgodą codzienną", może po prostu chodzi o zgodę na kompromisy albo nawet na zło. Jak by nie było ten utwór jest dla mnie tak klasyczny, jak dla innych pewnie evergreenowa jest Wiosna. 

Utwór tytułowy podtrzymuje wysoki poziom. Znowu brzmi ponadczasowo, a sama piosenka jest po mistrzowsku i napisana, i wykonana. Wszystko tu znowu świetnie ze sobą zagrało, od solówek skrzypiec i trąbki po klaskanie do rytmu, ale najbardziej olśniewający jest dla mnie ten dialog wokalistów: jampatampa - japapapampa, wyborne! No i jaki świetny tekst! Znowu Jastrzębiec-Kozłowski, a przysiągłbym, że to Młynarski... O dziwo, wersja radiowa tego akurat utworu nie jest aż tak dobitna, choć też jest niczego sobie (Andrzej też śpiewa tu jampaPampa, a nie jampaTampa, no na ten strzegół na pewno wszyscy Państwo czekali). I tak właśnie, na wysokim lalla-lalla-lalla-laj-mi-ra, au!, kończy się strona A.

Strona B przynosi diametralną zmianę nastroju w postaci przepięknej, przyczajonej piosenki Szukam cię od rana. I nie wiem, czy nie jest to mój ulubiony utwór na tej mimo wszystko obfitej w dobro płycie, bo jest to właściwie pewnego rodzaju antyprzebój, przynajmniej jak na rozbuchane standardy Skaldowskie. Melodia w zwrotce jest rwana i jakaś taka cienka, sekcja gra wyjątkowo zachowawczo (tak po prostu tamburyn jako główny bohater perkusyjny?) i gdy wydaje się, że wszystko wybuchnie w jakimś fikuśnym refrenie, dostajemy ładnie zharmonizowaną rzecz w wyraźnie minorowym sznycie, bez jakiegoś wyraźnego melodycznego rozwiązania. A po drugiej zwrotce refrenu już w ogóle nie dostajemy. Można by to wszystko podsumować tak: jakby czegoś w tym utworze zabrakło... I wtedy przypominamy sobie, że dokładnie takie jest jego przesłanie, przecież on jej bez powodzenia szuka od rana! Cudownie! Pod koniec piosenki nie wiadomo po co znowu odzywa się mój ulubiony syntezator i płynnie przechodzi ona w kolejną, tworząc czteroczęściową wiązankę. Ewę Lipską godnie zastępuje Leszek Długosz, dostajemy tu jeden z najbardziej malowniczych Skaldowski tekstów, może tylko niepotrzebnie skręcający w rejony "gotyckie" (po co ten czort?). W tym przypadku prymat radiowej wersji piosenki Dziej się nam ballado nad wersją płytową jest dla mnie zarówno oczywisty jak i uszywisty: nie dość, że w tej pierwszej piękne krajobrazy dyskretnie maluje poczciwy Hammond i jest ona dłuższa o jedną zwrotkę i rozbudowane zakończenie, to jeszcze fortepian nie brzmi tak płasko jak na płycie. Ciekawostką aranżacyjną jest to, że całą piosenkę solo śpiewa Andrzej Zieliński i dopiero zupełnie końcowy zaśpiew przynosi niebanalny trójgłos, super. I jeszcze jedno, utwór ten operuje - i to doskonale - dość sztampową melodyką opartą na sprawdzonej popowej progresji, a jednak Andrzej Zieliński potrafił w ten szablon tchnąć jakiegoś bardzo oryginalnego, wykwintnego ducha bardzo w swoim stylu. Teraz Ballada powiedzmy przechodzi gładko (nie jestem fanem tej tutaj koncepcji medleya...) w kolejną niemal perełkę pt. Srebrny maszt, debiut kompozytorski Jacka Zielińskiego. Ten utwór poznałem najpierw we wcześniejszej, rozbudowanej, progresywnej wersji radiowej pt. Aż do gwiazd i niestety tak okaleczona i spłaszczona brzmieniowa wersja z płyty niniejszej się do niej nie umywa, mimo wspaniale postawionych trójgłosów. (Akurat Kameleon, chyba słusznie, przesunął radiowe wersje tego utworu i Street 2000 do sekcji bonusowej swojego wydania albumu Stworzenia świata część druga i tam się nimi zajmę jak Kuklinowski Kmicicem). Akurat przejście Srebrnego masztu w kolejny skrawek Na granicy dnia jest zaskakująco udany, bo te dwie piosenki rozgrywają się w bardzo różnych tempach i są od siebie bardzo różne pod właściwie każdym względem. Nie lubię zbytnio utworu Na granicy dnia, choć doceniam świetne partie wokalne Jacka Zielińskiego (miejscami w dwugłosowych nakładkach). Z kolei debiut kompozytorski Konrada Ratyńskiego, Zagubieni w ulicach miasta, jawi mi się jako bardzo obiecujący, choć nie na tyle, żeby przebić się przez znowu dość miałką produkcję. Może też lepiej by tej piosence było w innym miejscu na płycie, bo i poprzedni, i kolejny utwór jest utrzymany w podobnym nieco marszowym rytmie (choć w piosence "Radka" nie ma akcentów "na i", które obecne są w tych dwóch piosenkach autorstwa Andrzeja Zielińskiego, zwłaszcza w Na granicy dnia). Ten drugi z nich, Z przymrużeniem oka, wydaje mi się najciekawszy z całej trójki pod względem kompozycyjnym, znowu świetnie wypadają tu dialogi wokalne braci i zdecydowanie służy mu lekko awangardowy tekst Ewy Lipskiej (czasem świat jeździ pociągami). Organowe przełamanie po pierwszym refrenie przypomina nieco podobny patent z utworu Słowa do matki, co sprawia, że cały album nagle nabiera większego kalibru. I słusznie, bo ostatni utwór, słynnawa Street 2000, jest właściwie pełną gębą progresywny, kompozycja jest tak dobra (zadziorna, "krzywa" melodia zwrotki wybucha w sycącym trójgłosowym refrenie, w którym już cały zespół a nie tylko perkusista wygrywa zacne triole), że nie zdołała jej zniszczyć płaska realizacja (jak tu znowu źle brzmi fortepian, choć z kolei zaskakująco dobitnie dogaduje bas...). W tej wersji, zdecydowanie za szybko wyciszonej, utwór ten jest jednak tylko przystawką do prawdziwej uczty muzycznej, którą stanowi jego wersja radiowa do znalezienia w bonusach płyty kolejnej.

To nie jest zła płyta! Po wysłuchaniu każdej z poprzednich, tych z "najbardziej złotego" okresu działalności Skaldów, miałem odczucie wielkiego nasycenia i wielkiej dumy wynikającej z tego, że w naszym kraju znalazł się wykonawca, który w tak udatny sposób potrafił odesłać mnie w przeszłe (a może i wieczne) krajobrazy i bardziej uporządkowane światy niż ten, w którym przyszło nam tu walczyć. Po wybrzmieniu ostatniego utworu na albumie Szanujmy wspomnienia to świetlane wrażenie też się we mnie wzbudziło, choć może w trochę mniejszym stopniu. A przecież w tym samym 1977 roku pojawiła się na rynku także druga, bardziej ambitna część dyptyku...

Kameleon:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym