środa, 22 października 2025

SKALDOWIE - Skaldowie

Słoneczko na niebie, jak blisko do ciebie...

Skaldowie
SKALDOWIE                                                             
              
1967

gatunek: big beat, piosenka poetycka, pop, baroque pop, art rock (?)
najlepsza piosenka: Między nami morze
najlepsze momenty (bardzo ich wiele): wstęp do Uciekaj uciekaj, zwrotka Jutro odnajdę ciebie śpiewana przez braci w różnych oktawach, krótka melodeklamacja Jacka w Zabrońcie kwitnąć kwiatom...

Jutro odnajdę ciebie * Weź mnie ze sobą * Nocne tramwaje * Uciekaj, uciekaj * Kochajcie Bacha, dziewczęta * Wieczorna opowieść * Jarmark * Pamiętasz niebo nad Hiszpanią? * Zabrońcie kwitnąć kwiatom * Pamiętasz jak mi powiedziałaś * Między nami morze * Tylko nie o miłości * Moja czarownica [+ bonusy]

* * * i 1/2 

Gdyby debiutewna płyta Skaldów ukazała się w tym samym czasie (połowa roku 1967) w Wielkiej Brytanii, być może dzisiaj miałaby (i tu, i tam) status kultowy. Ale z drugiej strony... Uwarunkowania kulturowe i socjologiczne po obu stronach żelaznej kurtyny były jednak mocno odmienne i taki Matt Monro mógł sobie występować w jednym programie TV ("Top Gear" zresztą) z Animalsami, ale żaden zespół pop-rockowy z tamtych czasów chyba nie umieściłby na jednym krążku (i to dokładnie obok siebie) utworów tak różnych gatunkowo (czy wręcz ontologicznie!) jak Nocne tramwaje i Uciekaj, uciekaj. U nas jednak granica między muzyką "festiwalową" i "młodzieżową" była dość płynna i przy całym, niekłamanym, nowatorstwie songwritingu Andrzeja Zielińskiego, niektóre rozwiązania kolorystyczne z niniejszej płyty pewnie wydałyby się w Anglii mocno anachroniczne. I nie jest to tak naprawdę wina samego zespołu. Płyta Skaldowie brzmi bardzo źle, bo jej program został złożony - pewnie trochę naprędce - z nagrań radiowych; dlatego w doborze i kolejności nagrań jest trochę przypadkowości, no a nad jakością realizacji spuśćmy zasłonę miłosierdzia. Przy takiej a nie innej jakości sprzętu w tamtych czasach, i tak cud, że słychać cokolwiek (zresztą utwory zarejestrowane na ostatniej z czterech sesji brzmią nieco lepiej).

Z drugiej strony zespół Zombies brzmiał - miejscami - podobnie "nierockowo" i "anachronicznie", więc mogę się mylić. Z kolei oni nie mieli w swoich szeregach aż tak utalentowanego kompozytora... Zresztą to i tak tylko akademickie rozważania, bo jak pamiętamy z piosenki największych "rywali" Skaldów: lat minionych, dni minionych...

Spośród zebranych na płycie 13 piosenek, trzech kompozycji Andrzej Zieliński nie podpisał, co też jest znamienne. Ta proporcja nie jest jednak aż tak szokująca jak w przypadku opisanego przeze mnie w poprzednim wejściu, skompilowanego przez KAMELEON RECORDS "post factum" albumu "zerowego" Gdy skończysz wiek młody i dysproporcje stylistyczne i jakościowe nie są tutaj rażące. Owszem, jedna z dwóch propozycji Adama Sławińskiego z Radiowego Studia Piosenki, Weź mnie ze sobą, zaśpiewana przez Jacka Zielińskiego w duecie z niejaką Hanką Konieczną, jest z najbardziej innej bajki i ja osobiście bym ją z albumu usunął, ale na szczęście jestem tylko recenzentem-amatorem, czyli na pewno niespełnionym muzykiem, więc nie mam tu mocy sprawczej, zresztą nawet ta śmieszniutka pioseneczka ma swoje walory. Śmiem jednak bardzo cenić drugą piosenkę Sławińskiego, przedostatnią w zestawie Byle nie o miłości - poza walorami melodycznymi i przede wszystkim aranżacyjnymi (przepiękna partia fortepianu we wstępie i interludiach), zaskakuje bardzo urokliwym tekstem Agnieszki Osieckiej, w którym pojawia się nawet odniesienie - ale chyba nie... zamierzone (?!?!) - do tzw. "bad tripu". Do trafności i tonu tekstów jeszcze powrócimy, na razie przypomnijmy sobie kolejną ujmującą piosenkę Wieczorna opowieść, w całości autorstwa pierwszej sekcji rytmicznej Skaldów (muzyka: basista, tekst: perkusista). Brzmi bardzo "sześćdziesionowo", ale jest przy tym niezwykle zgrabna, a wyraźna pomoc Andrzeja w aranżacji wokali wynosi ją lekko ponad średnią z epoki.

Bezsprzecznie jednak głównym bohaterem płyty Skaldowie jest Andrzej Zieliński, już wtedy właściwie w pełni ukształtowany kompozytor i (nie zapominajmy o tym!) aranżer i trochę w mniejszym stopniu wokalista. Wiadomo, na debiucie trudno ustrzec się kiksów, ale tylko jeden utwór wygląda mi tu na mocno chybiony: protest-song Pamiętasz niebo nad Hiszpanią, pełen patosu tak nieznośnego, że aż groteskowego. Ale ale, warto zwrócić uwagę na formę tego utworu, która jest wieloczęściowa i wielowątkowa - w 1967 (i to i tak pod koniec roku) bodaj tylko Moody Blues poważali się na aż tak progresywne podejście do piosenkowej struktury! Szkoda w tym kontekście, że Skaldowie nie wrócili podczas sesji radiowych do swojej jeszcze wcześniejszej piosenki Niepotrzebne słowa, która pokazywała, że Andrzej Zieliński potrafił już w roku 1966 przedstawić piosenkę okołorockową z wykorzystaniem klasycyzujących patentów i to bez patosu, to było jeszcze bardziej nowatorskie. 

(Jeśli mowa o nowatorstwie, cytacik z Bacha w stosownym utworze, dziewczęta, jest pomysłem przynajmniej równoległym (o ile nie nagranym wcześniej) do wydanej w maju 1967 piosenki A Whiter Shade of Pale ze słynnym "okołobachowskim" motywem).

Poza tą Hiszpanią mamy na płycie dziewięć utworów bardzo udanych, od wyboru do koloru, między innymi (task 1 - match the description to the song title): beatowa śpiewanka z klasycyzującym refrenem; ballada art-rockowa z elementami góralszczyzny; kolejny (o wiele bardziej dorzeczny) protest-song mieszający wpływy Beatlesowskie z folkowymi; rozchachany, kunsztowny i  prowincjonalny walczyk czy moja ulubiona pieśń o tęsknocie z niebywale rozłożystą melodią i wzruszającą wokalizą w codzie. Właściwie każdy z tych pozostałych dziewięciu utworów można by nazwać "kunsztownym" i dodatkowo trzeba podkreślić i pochwalić swobodę z jaką Andrzej Zieliński rozsypuje i miesza swoje inspiracje w tych piosenkach, zawsze zachowując przy tym pożądany rejestr i nie rozmywając swojej muzycznej osobowości. Nie przesadza na tej płycie nawet z tymi swoimi firmowymi zawieszonymi kwartami, które zaprzyjaźniona z niniejszym blogiem pewna wybitna Pani Muzykolog słusznie nazywa "ulubionym akordem Skaldów, cztery na trzy". Choć tak naprawdę nawet na kolejnych płytach rozpasana obfitość takich akordów mi w niczym nie przeszkadza, jako się rzekło (choć to ja rzekłem i to rzekłem Poprad), te utwory nigdy nie tracą na kunsztowności.

Żeby nie było tak słodko, płyta Skaldowie brzmi (chyba nie tylko mi) mocno staroświecko i niestety nie chodzi tylko o słabą realizację. Zastanawiam się, co mi tu najbardziej przeszkadza: artykulacja niektórych głosek przez wokalistów (i - zwłaszcza - wokalistę), te beatowe patenty z gitarkami z potwornie rozkręconymi treblami (jedynie w Zabrońcie brzmią trochę jak klawesyny i jest to efekt zamierzony), tak a nie inaczej poprowadzone orkiestracje czy jednak teksty. I chyba wychodzi na te ostatnie. Ja sam tak naprawdę poznałem ten zespół w pełni art-rockowego sznytu za czasów studenckich, w drugiej połowie lat 90-tych i już wtedy miałem z tymi tekstami problem, bo nijak nie przystawały ani do moich emocji, ani do mojego sposobu bycia... I nie chodzi tu o to, że były one jakoś ź l e napisane (pewnie to ja byłem źle nastawiony), po prostu nie utrafiały w pożądany dla mnie ton, jak zresztą 90% wszystkich polskich piosenek. Wspomniany tekst Osieckiej bardzo mi tu się wyróżnia na plus, do innych musiałem się długo przyzwyczajać i chyba na tej płycie ta nieprzystawalność słowa do beatowej osnowy najbardziej mi zgrzyta. Nie dotyczy to jednak zamykającego całość utworu Moja czarownica; zdaje się, że tutaj muzyka została skomponowana do już istniejącego wiersza i może dlatego ta kompozycja bardzo odróżnia się od pozostałych swoimi niemal awangardowymi zakrętasami. Generalnie jednak jestem skłonny przyznać rację młodemu (kiedyś) Olbrychskiemu z zespołu Reds, który na łamach zdaje się "Non Stopu" zawyrokował, że muzyka rockowa posiada kod językowy niespójny z naszym językiem ojczystym, co później ostro skrytykował niejaki Obywatel G.C. na łamach zdaje się "Magazynu Muzycznego"... No ale z piątej strony świata, nie wyobrażam sobie Skaldów po angielsku.

(A po niemiecku? O tym w kolejnych oćcinkach!)

I jeszcze na koniec błagam, dajmy szansę wydaniu KAMELEONA. Nie jest to żadne lokowanie produktu, po prostu mam ich wydanie tej płyty i brzmi ono - przy całej swojej b a z o w e j biedzie - o niebo lepiej niż na streamingach. I nie jest to niebo nad Hiszpanią, hłe hłe...

Link:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym