poniedziałek, 4 sierpnia 2025

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA PART II

(Telstar Records)
So I light a candle to replace your heart

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA PART II 
Electric Light Orchestra Part Two

1990 (US) - 1991 (UK)

gatunek: bezwstydny pop
best song: Once Upon a Time
best moment: różne momenty bez bębnów i niektóre wielogłosy


Hello  * Honest Men * Every Night * Once Upon a Time * Heartbreaker * Thousand Eyes * For a Love of a Woman * Kiss Me Red * Heart of Hearts * Easy Street

 ** i 4/5

Jak by nie było, jest to niestety jedna z najsłabszych płyt z opisywanych na tym blogu i w sumie nie zawracałbym nią Państwa głów, ale trochę nie mogę się powstrzymać z powodów pozamuzycznych. Najpierw ten zupełnie osobisty: rok/dwa po wydaniu tego albumu, zakładaliśmy w pierwszej klasie liceum nasz pierwszy zespół i jakimś cudem nasz pianista miał to na kompakcie (kupił sobie w Niemczech), a ja - po debatach wewnętrznych - sprawiłem sobie to na kasecie. Rozmawialiśmy więc o tych piosenkach, ba, śpiewaliśmy niektóre na próbach! Co nawet większe ba, przyjąłem sobie podświadomie fałszywie nonszalancką manierę wokalisty Erika Troyera i operowałem nią w piosenkach też innych zespołów i raczkujących własnych! Trudno wyzbyć się sentymentów do tej płyty, choć już wtedy oczywiście zbywałem jej ewentualną wartość, bo to przecież nie było p r a w d z i w e ELO.  W późniejszych latach okazywało się zdumiewająco, że więcej osób zna jakieś urywki. W Polsce Elektrycy są baaardzo cenieni i owszem, ktoś tam upominał się nawet o te fałszywe, Targowickie dźwięka piosenek Hello i Honest Men. Może to nie tylko sentyment... W roku 1992 miałem na swojej półce może ze 100 kaset, może mniej, co przekładało się na aktywną znajomość może tysiąca pięciuset piosenek, może więcej. Było jeszcze we mnie dużo m i e j s c a na muzykę i ta, może nienajprzedniejsza, jakoś we mnie wnikła. Choć też nie cała, nawet przy tamtym głodzie nowych nut nigdy jakoś nie udało mi się zapamiętać dwóch ostatnich utworów na płycie, do dzisiaj traktuję je jako pewnego rodzaju... yyy... nowości, co może świadczyć - obiektywnie - o tym jak bardzo pozbawione są wyrazu.

No właśnie, "prawdziwe ELO"... No nie da się o tej płycie opowiadać bez przywołania wątku historycznego, zatem miejmy to już za sobą. Perkusista Bevan zechciał nagrać nowy album Elektrików, a lider i wyłączny songwriter Lynne - nie. Umówili się na lekką zmianę nazwy i udział Jeffa w tantiemach. Bev robił wszystko, żeby to "Part Two" było jak najmniej widoczne i Jeff szybko pożałował swoich ustępstw, co po wielu latach skończyło się tym, że wykupił prawa także do nazwy Electric Light Orchestra Part II i... chciałoby się napisać "tyle ich widzieli", ale grają nadal pod różnymi nazwami. (Może uda się tu jeszcze napisać o dość udanej płycie No Rewind). Tak naprawdę projekt Beva nie był zatem jakimś wielkim "fałszerstwem", choć w necie słusznie piszą, że to tak jakby Beatlesi nagrali coś i bez Lennona, i bez McCartneya. Ja bym w sumie dodał "i bez Harrisona", bo Bev do tamtej pory napisał tylko jeden numer The Move i zaśpiewał dwa inne, a w ELO tylko grał na bębnach i gdzieniegdzie śpiewał chórki.

Dobrał sobie do współpracy niezbyt pierwszoligowych muzyków, choć wspomniany Eric Troyer wystąpił nawet na Double Fantasy.  Dwaj inni nazywali się Haycock i Lockwood, ten ostatni nie udzielał się jednak kompozytorsko. Ostatecznie Bevan podpisał trzy z dziesięciu utworów na płycie, a skrzypek Mik Kaminski zagrał gościnnie w jednej piosence (dla mnie najsłabszej). Ale było jeszcze jedno, bardzo ważne, osobowe połączenie z bazową formacją. Tak jak na klasycznych płytach z lat 70-tych, także i na Part Two pełne rozmachu partie orkiestrowe aranżował Louis Clark, z wyglądu nieco podobny do Lynne'a, co przydawało się na późniejszych koncertach, uu sarkas.

Przywoływany tu przeze mnie często Starostin (no sorry, zawdzięczam częściowo mu pomysł na tego bloga i jego format) zjechał tę płytę niemiłosiernie, kolorując wszystkie oprócz jednej piosenki na niebiesko i postulując obiektywistycznie, że nie znajdzie się żadna osoba, której ta muzyka mogłaby się spodobać. Może dlatego, choć zwykle tego nie robię, poczytałem sobie różne inne dostępne recki, czy to na RYM, czy to na AllMusic. I jednak są osoby, którym płyta... powiedzmy nie się nie podoba, choć istotnie są w mniejszości. Ale to zarówno zaskakujące jak i charakterystyczne, że czas gra na korzyść tego albumu. Jeszcze do tego wrócimy, na razie tylko zauważmy, że z biegiem lat mimo wszystko zacierają się te ostrości "kanoniczności" i mniej liczy się prawdziwość/nieprawdziwość tych piosenek, tylko same one.

Wspomniałem Starostina, bo w moim mniemaniu absolutnie nietrafnie wypunktował słabości Electric Light Orchestra Part II. Stwierdził bowiem, że aranżacje są nawet znośne, ale beznadziejny (mówiąc oględnie) jest songwriting. Ja bym powiedział, że jest zupełnie na odwrót. Największą słabością albumu jest plastikowe brzmienie w połączeniu z natrętnym podtykaniem pod nos nawiązań aranżacyjnych do klasycznych nagrań Orkiestry. Tutaj operowe aaaanie jak w Rockarii, tam szalone smyczki a la Night In the City, ówdzie zagrywki żywcem przekopiowane z Evil Woman... Tak, rozumiemy, panie Clark, to pan je wymyślił i Jeff'owi nic do tego. Tylko producenci płyty zapomnieli, że tamte patenty sprawdzały się na bardziej korzennym brzmieniu. Taki chichocik losu, próbowali sprawę "unowocześnić", a już w momencie wydania (przynajmniej w Anglii), album stał się archaiczny, bo za parę miesięcy miał na scenę wejść grunge i osiemdziesiona zrobiła się bardzo passe. No i tak, teraz trzeba znosić ten plastikowy zgiełk, żeby dokopać się do samych kompozycji, które są co najmniej przyzwoite. Tu też ważna obserwacja, każdy z nas ma inny próg wrażliwości na plastik i niestety dla wielu to, co dzieje się na tej płycie od pierwszych dźwięków Honest Men (początkowe Hello jest sprytnie podane w bardziej tradycyjnym sosie), będzie niestety nie do zniesienia i myślę, że to na tym wywrócił się Starostin.

Bo same piosenki nie są złe. Najgorsze są te, które udają - stadionowego (choć to raczej stadion ROW Rybnik) - rocka (w innych recenzjach przywoływane są tu konteksty Foreignera, Asii a nawet osiemdziesionowego Yes, nie bez racji) a w szczególności Heartbreaker modelowany trochę na starą Ma-Ma-Belle. Może miały przypominać, że Bev przez chwilę bębnił w Black Sabbath? Piosenki Troyera i Haycocka są różne, pierwszy niestety ma tendencję do popadania w większą tandetę niż drugi, choć to on ma najlepszy zmysł melodyczny. Takie Thousand Eyes (początek chyba najbardziej z całej płyty przypomina "prawdziwe ELO") na przykład byłoby, no może nie ozdobą, ale mocnym punktem np. płyty Discovery, gdyby pogłębić brzmienie i dodać, nie wiem, więcej serca? Honest Men też ma swoje zalety, trochę jest za długi (może tylko o tę introdukcję jak z Rockarii), ale jest ciekawie poprowadzony pod względem narracji muzycznej i podoba mi się tekst, oczywiście nie jest o nas (tym zespole z pierwszej klasy), ale... Chyba najlepszy na płycie utwór Erika to For the Love of a Woman, dobrze zaśpiewany (imponujący ambitus!), choć tekst tym razem nieco przaśny. Zdecydowanie dobrze mu robi mniej rozbuchany anturaż. Z kolei Pete Haycock podpisał (razem z Bevanem o dziwo, bo ów zdecydowanie nie błyszczy w innych swoich propozycjach) być może najlepszy utwór na całej płycie, nostalgiczny Once Upon a Time. Haycock jest wokalistą o wiele mniej charakterystycznym niż Troyer, ale może akurat na tej płycie działa to na jego korzyść, w końcu doczekaliśmy się tu czegoś nie do końca przesadzonego. Melodia jest oparta o niebanalną progresję, a solo gitarowe przypomina mi bardzo to, co grywał Justin Hayward w okolicach równoległej płyty Keys of the Kingdom, jeszcze jednego przykładu na to, jak legenda rocka gubi się w soundzie z wrogiej sobie epoki.

Jest jeszcze w tym rozdaniu karta najdziwniejsza, cover (!) niezbyt znaczącej piosenki z serialu dla młodzieży. Piosenka nazywa się Kiss Me Red i w dawnych trzasach nasz pianista lubił ją najbardziej z całego zestawu. No ja nie, bo aranżacja jest jeszcze bardziej nachalna niż średnio na tym jeżu, choć sama piosenka nie boli a matowa wokal tym razem Neila Lockwooda niezbyt przeszkadza (już bardziej irytuje niestety Troyer, który dwoi się i troi w chórkach, ale niestety nie tej Troi z piękną Heleną). Po raz już niestety enty na tej płycie smyczki w codzie ogrywają (czy raczej rzępolą) temat z Night In the City, nie wiem w sumie po co ta coda... Na szczęście po niej następuje zaskakujący wstęp do Heart of Hearts (autor: Troyer) z gitarą klasyczną... Tylko czemu tak krótki... Po nim już to, do czego już się tu przyzwyczailiśmy, okropne wejście bębnów i gitary pseudo-rockowej, męcząca zwrotka bez melodii, ale po niej zaskakująco świeży refren z tamburynem. Co za przedziwne wyczucie smaku lub nie.

Powtarzam, to nie są złe piosenki, tylko żeby w pełni docenić ich wartość, należałoby samemu spróbować je zagrać. Jest niestety coś takiego, że niektóre utwory bardzo cenią muzycy, a dla niemuzyków są prognozy złe i tylko wzdrygają ramionami. Starostin muzykiem nie jest i nie dał się nabrać na subtelne modulacje akordów i ich czasem niebanalne zestawienia. Nie usłyszał czegoś najważniejszego, bo usłyszeć tego na tej płycie nie mógł: iskry Lynne'owego geniuszu.

Czy to znaczy, że albumowi temu należy się kara wiecznego zapomnienia? I tak i nie... Logicznie rzecz biorąc, skoro nie był za bardzo potrzebny już w roku 1991, to chyba tym bardziej jest zbędny teraz, miliony utworów później. Ale też, jak wspominałem, czas gra na korzyść tych piosenek. Może to mastering coś poprawił, a może po prostu to, co wydawało się tandetne i o złym smaku wtedy, teraz aż tak nie razi, bo poprzeczka muzycznej przeciętności od roku 1991 obniżyła się aż tak znacząco, że przynajmniej z n a m i o n a wielkości, które na tej płycie można odnaleźć, mogą robić pozytywne wrażenie. Zresztą co tam, nikt przecież tej płyty nie będzie teraz kupował, ale są streamingi i można sobie bez uszczerbku na sonicznym zdrowiu coś tam odnaleźć i być może nawet dodać do jakiejś playlistwy, gdy nikt nie patrzy.

Dałem dwie gwiazdki i 4/5, bo jednak wolę ten album od Balance of Power, a na trzy gwiazdki moim zdaniem nie zasługuje. Ale historia dała małego klapsa Jeffowi - jego późne wydawnictwa pod szyldem Jeff Lynne's ELO, w odróżnieniu od jego późnych koncertów, odbiły się chyba jeszcze mniejszym echem niż efemeryda ELO Part II. Okazało się nieoczekiwanie, że choć ELO bez Lynne'a to zdecydowanie nie jest to, to ELO z samym Lynne'm też niekoniecznie. To ci zagadka!. Mam w głębokim poważaniu ten z betonu świat.




2 komentarze:

  1. Mam problem z tą płytą. Na początku lat 90., pod koniec szkoły podstawowej byłem fanem ogólnie starszej muzyki, w tym ELO, ledwie tolerując wówczas lata 80... i kupiłem kasetę ELO Part II, nie wiedząc w sumie co to jest. Po kilku przesłuchaniach szczerze znienawidziłem ten zakup - była zbyt słaba, nie było to w żadnej mierze stare ELO. Postarałem się o niej zapomnieć.
    Po prawie 30 latach postanowiłem dać jej szansę na nowo - i zdziwiłem się, jaka to w zasadzie fajna muzyka! W moim przypadku płyta przetrwała próbę czasu. Może też dlatego, że w międzyczasie posłuchałem Balance of Power i Secret Messages, które oprócz dosłownie pojedynczych dobrych numerów mają większość słabych lub żenujących, i w przypadku których długo robiłem dobrą minę do złej gry, że przecież to klasyczne ELO i mi się podoba... Tymczasem ELO Part II nadal przyjemnie się słucha.
    /Pibwl

    OdpowiedzUsuń

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym