why does she answer "no, sir"?
Boulders
ROY WOOD
ROY WOOD
1973
gatunek: pop-rock, folk-rock, baroque pop, bluegrass
najlepszy numer: Nancy? Hill? Miss Clarke?
best moment: śmierć komputera w Miss Clarke i chórki w All the Way Over the Hill
Songs of Praise * Wake Up * Rock Down Low * Nancy Sing Me a Song * Dear Elaine * All the Way Over the Hill/Irish Loafer * Miss Clarke and the Computer * When Gran'ma Plays the Banjo * Rock Medley : Rockin' Shoes / She's Too Good For Me/ Locomotive
* * * *
Herbert, przyjaciel moich Rodziców, przysłał mi ten album z Niemiec w roku 1993. Zrobił on wtedy na mnie niesamowite wrażenie i zdarzało mi się go nawet umieszczać w moich raczkujących albumowych TopTenach. Być może bardziej zachwyciła mnie wtedy egzotyczna osnowa i fakt, że Roy sam zagrał tu na wszystkich instrumentach, niż sama muzyka. Teraz już taki entuzjastyczny nie jestem. Wspominam o tym głównie dlatego, że kwestia osi czasu, nie tylko mojej osobistej, ma - niestety - dla tej płyty dość duże znaczenie.
Rzeczywiście Roy Wood powgrywał na ten album wszystkie instrumenty i wszystkie wokale samodzielnie, wyłączając (interesujący przykład pokory) niezbyt ważną partię fisharmonii w pierwszym utworze. Materiał był już gotowy w roku 1971, ale płyta - przez jakieś nieprzyjemne jazdy z managementem - ukazała się dopiero dwa lata później, gdy nasz Bohater zdążył już zamknąć podwoje The Move, odejść z ELO po nagraniu z nią pierwszej płyty i założyć Wizzard. Niby to tylko dwa lata, ale to ważna przesłanka, bo różne patenty aranżacyjne brzmiałyby w 1971 bardziej świeżo i nieliczni recenzenci tej płyty gadajo, że wydana wcześniej odniosłaby większy sukces niż i tak solidne 15 miejsce na listach w Wielkiej Brytanii.
W każdym razie na początku lat 70-tych taki myk, że gość nagrał płytę n a p r a w d ę solową, na pewno robił większe wrażenie niż teraz, gdy nie jest to nic nadzwyczajnego. Teraz nawet może budzić to pewne podejrzenia o przerost ambicji, ego, czy oczywiście - słowo ostatniej dekady co najmniej - artystyczny narcyzm. Na szczęście fakt, że Roy sam sobie na wszystkim zagrał sam jest najmniejszym problemem tego albumu. Fakt, na perkusji gruwił słabo, co najlepiej pokazuje otwierająca całość piosenka Songs of Praise, gdzie po wejściu w drugą zwrotkę wszystko dramatycznie zwalnia, by potem znowu przyspieszyć i tak dalej, a tzw. fille (czyli po prostu przejścia) pokazują częsty grzech tego rodzaju produkcji - instrumentalista próbuje zagrać tu więcej niż umie. Ale już z innymi instrumentami (a ich zakres jest rzeczywiście imponujący) radzi sobie co najmniej solidnie a przede wszystkim ze smakiem i umiarem. Aranżacje nie są przeładowane, a ilość ścieżek o dziwo nie odbija się na jakości. No jednak nie takie dziwo - to Abbey Road i m.in. Alan Parsons za konsoletą i rzeczywiście brzmi to całkiem dorzecznie. Osobiście mam to nawet na płycie CD (która przez długie lata była niedostępna), ale ostatnio słuchałem tego w jakimś nowym miksie na streamingach i wręcz powaliła mnie selektywność i bliskość (tak, pobliż, pobliż...) Tym bardziej szczęśliwie się to złożyło, że kolejny album solowy Roya brzmi o wiele gorzej, wchodzi wręcz w unsłuchability: wyraźnie nie to studio i wyraźnie za dużo ścieżek... Ale o tym może kiedy indziej.
Największym swoim wrogiem na Boulders jest sam Roy, no bo niby kto inny, ale jak wspomniałem nie w przerośniętym ego problem tkwi ale chyba właśnie w ego niedorośniętym. Single The Move i parę "album tracks" wyraźnie pokazywało jak wspaniałym... a, powiem to: jak genialnym Roy był wtedy songwriterem. A tu wyraźnie nie zaufał do końca swemu talentowi i parę razy przedobrzył z udziwnieniami i mrużeniem otrzka.
Pierwszy numer już nam daje niezły tego obraz, a potem bywa jeszcze gorzej. Songs of Praise to świetny pastisz gospel, wykonany z polotem i żarliwością (na wszystkich niemal zdjęciach we wkładce Roy ma na szyi pokaźny krzyż), w wykonaniu New Seekers utwór ten zresztą doszedł do wysokiego miejsca w konkursie Eurowizji. Wokal Wooda jest dość specyficzny i nie wszyscy strawią jego nieco koguci tembr, a jeszcze dorzucił do tego te "żeńskie" chórki, nawet nie falsetowe, tylko uzyskane techniką varispeed: Roy wyraźnie nagrał je w wolniejszym tempie i niższym rejestrze a potem przyspieszył. No nic, to tylko ornament i nie każdy zauważy (w 1993 mi to nie przeszkadzało), jedźmy dalej. Wake Up jest z kolei fantastyczna - to dość ckliwa ballada, ale na szczęście akompaniament jest dość oszczędny a do tego na sonicznej szachownicy Roy wykonuje wręcz olśniewający move: podaje rytm za pomocą wiaderka z wodą! Co do jednej tylko rzeczy - zarówno w tym utworze jak i w dwóch innych - nie mam jasności w ocenie: zamiast porządnej części środkowych dostajemy instrumentalne przełamania... Ujmę to tak: prawie nie odstają od świetnych zwrotek i refrenów.
Najlepsze na płycie ma jeszcze nadejść. Ale nie jest to dla mnie ani utwór Rock Down Low, który Starostin uznał za najlepszy, ani też Dear Elaine, który uznał za najgorszy (ja już z dwojga słabszego wolę ten). Pierwszy z nich w jakiś przedziwny sposób łączy estetykę debiutu ELO (wiolonczele w lewym kanale) z estetyką Wizzard (saksofony bardziej na prawo) i to nawet się nie gryzie, gorzej tym razem z jakąś ciekawą melodią, choć wiem, że nie o melodię w tym utworze chodzi... Elaine o dziwo została wydana na singlu i doszła do miejsca 18, bratobójczo rywalizując na listach z którymś numerem Wizzard, ale rzeczywiście dość się wlecze (wejście perkusji w ostatniej zwrotce tak ożywcze jak spóźnione) mimo ciekawej, rozłożystej melodii. Niestety oba te numery psują znowu te przyspieszone chórki, w Rock... występujące tylko w intro, ale w Elaine już prawie przez cały czas, aż się nóż w kieszeni otwiera i by pociął tę oczywiście narysowaną przez samego Roya okładkę. W nowszych wydaniach albumu mamy bonus z bardziej surową wersją Dear Elaine i brzmi o wiele lepiej, bo i chórki bardziej w tle i o dziwo Roy lepiej śpiewa, tylko zakończenie jeszcze mniej dopracowane...
Najlepszym utworem na stronie A jest dla mnie zdecydowanie pogodny utwór Nancy Sing Me a Song - prześwietna, podnosząca na duchu śpiewanka w stylu "akustyczny pop", bezpretensjonalna, solidnie wykonana z dbałością o szczegół (tamburyn w refrenie to z lewa, to z prawa). I jeszcze na koniec nieszablonowe wariacje ciążące raczej ku niższej melodii niż jak to zwykle bywa idące w górę, a jak dla mnie Roy Wood zdecydowanie lepiej brzmi w dołach. Bardzo podobna energia wyziera z otwierającego stronę B utworu All the Way Over the Hill. Kiedyś traktowałem ją jako wzorcowy utwór pop, ale po roku 2000 w popie nie występują już akustyczne gitary, więc trzeba o nim chyba myśleć jako o folk-rocku, hę? Melodia może nie jest tu zbyt porywająca, ale utwór ten stoi chórkami - w lewym kanale lecą przez cały czas kontrmelodie w stylu Mike'a Love z Beach Boys, a w prawym - przepięknie zharmonizowane dopowiedzi ( w dwóch momentach zapomniał dołożyć harmonii do jednego zaśpiewu, przecudne!). Ten bardzo ważny dla mnie numer, bo definiujący w pewien sposób moją estetykę (także na poletku twórczości własnej) zwieńczony jest smakowitym irlandzkim jigiem, porywającym pod względem energetycznym i imponującym pod względem wykonawczym - o dziwo tutaj, w zupełnie przecież nie swoim idiomie. Roy moim zdaniem zagrał najlepiej na całym albumie, wielkie brawa.
A to jeszcze nie wszystko - za chwilę pojawia się kolejny ujmujący utwór, znowu niby rzewny ale podszyty czarnym humorem, bo narratorem jest zepsuty komputer (w czasach napisania tego utworu, pamiętajmy, były one wielkości człowieka), który relacjonuje bycie naprawianym (to paradne!) przez piękną dziewczynę - niestety ostatecznie odkręca mu śrubki i komputer dokonuje swego elektronicznego żywota... O, i tutaj technika varispeed jest wykorzystana w sposób bardzo przekonujący! A na dodatek mamy krótkie, trafne i smakowite przełamanie właściwie jazzujące... Kolejny kandydat do najlepszego utworu na płycie.
Teraz wprawdzie występuje niezbyt potrzebny pastisz gatunku bluegrass pt. When Gran'ma Plays the Banjo... No, raz można przesłuchać, Roy na banjo gruwi bez zarzutu, choć za wiele kalorii utwór ten nie ma. Ciekawe, czy Kristen Wiig zna ten utwór, w jednym skeczu SNL pojawił się "Captain Sexy Banjo" z zagrywką w podobnym stylu... Ale oto następuje wielki finał, wiązanka trzech tematów rock'n'rollowych. Nominalnie nie jest to moja bajka (dlatego też nie przepadam za zespołem Wizzard), ale jeden z tych trzech elementów jest dla mnie wręcz olśniewający, chodzi oczywiście (dla kogo "oczywiście"?) o pastisz Everly Brothers pt. She's Too Good For Me. Wejście tego utworu przypomina mi równie olśniewającą przygodę z utworem Swing the Mood niejakich (niejakiego?) Jive Bunny & The Mastermixers, który często był grany w polskich radiach na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy mimo wszystko starej muzyki było w mediach jak na lekarstwo - tam między Elvisa i innych wsamplowano prawdziwych braci Everly i na tej pustyni bez wielogłosów było to podobnie ożywcze. W swojej Wiązance Roy oczywiście sam sobie nałożył dwugłosy (wyższa partia, czyli "partia Phila" chyba znowu lekko przyspieszona), ale ten fragment to coś więcej niż pastisz - to piękna opowieść o odrzuceniu o pięknej melodii podana z dyskretnym humorem i nareszcie występuje tutaj "middle eight" z prawdziwego zdarzenia. Nie wiem czy lepiej broniłaby się jako osobny utwór, dla mnie jej country'ująca poprzedniczka i to saksofonowe coś, co następuje później tylko podbijają jej wartość na zasadzie kontrastu. Nie wiem co to znaczy "robić lokomotywę", pewnie coś takiego jak u nas "robić węża" na potańcówkach, dla Roya Wooda mogę nawet buchać parą, zasłużył na to.
Chciałem dać ocenę 3 i 3/4, ale nakręciłem się i podwyższyłem do 4 gwiazdek. Być może fakt, że Roy Wood samodzielnie wgrał na swój album połowę orkiestry nie robi już na nikim wrażenia, ale tu nie chodzi tylko o tanie popisy, a na słabości aranżacyjne można machnąć ręką lub uchem, bo klasa wykonawcza jest tu łatwo wyczuwalna. Jedna być może rzecz sprawia, że album ten - jak i tysiące innych - ma dziś o wiele mniejszą rangę dziś niż w latach 70-tych: tyle się po nim na świecie pojawiło muzyki innej i ważniejszej, że te kawałki w sumie o niczym (no, jeden Rock Down Low w niepojęty i raczej nieprzekonujący sposób łączy bad town sinners i Wietnam) bardzo straciły na potrzebności. Ale może właśnie po to właśnie warto sięgnąć po tę płytę - tak po nic, jak drzewiej bywało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym