środa, 13 sierpnia 2025

AMERICA - America

I gotta stop and see what I'm on about 

America                          
AMERICA                                                                 
              
1972

gatunek: folk-rock, folk, pop  
najlepszy numer: może I Need You, może Never Found a Time
best moments: dynamiczne przełamanie w Here i refren Never Found a Time

Riverside * Sandman  Three Roses * Children * A Horse With No Name  Here * I Need You * Rainy Day * Never Found a Time * Clarice * Donkey Jaw * Pigeon Song

* * * *

Bardzo lubię śpiewać na głosy i często mówię, nie do końca żartem, że harmonie wokalne są jedyną rzeczą, na której naprawdę się w życiu znam. Nawet jednak taki zapaleniec jak ja dobrze wie, że nie da się samymi wielogłosami opędzić całego albumu. Już o tym zresztą pisałem przy okazji debiutewnego albumu Byrds, ale tutaj sytuacja jest trochę inna. Jako osoba zupełnie nieobeznana z mitologią i historiografią zespołu America i bez żadnego zobowiązującego stosunku emocjonalnego do chłopaków wypowiem się następująco w duchu Orwellowskim: trzy głosy dobrze, jeden głos źle i gdy tylko ucichają harmonie, natychmiast tracę zainteresowanie tą muzyką, zwłaszcza w pierwszej części płyty. Chłopaki Bunnell, Beckley i Peek mają głosy schludne i niedenerwujące, ale po prostu - osobno - nie przykuwają zbytnio mojej uwagi, przynajmniej tu na debiucie. Co gorsza, dużo jest niestety na tej płycie pasaży instrumentalnych i tu już jest - jak dla mnie - zupełnie słabo, bo nie wydają mi się one służyć niczemu poza wypełnianiu miejsca między rzeczonymi harmoniami i tak naprawdę jest to strata czasu to granie. A już zupełnie niepojęte jest dla mnie to, że nierzadko w miksie dość tępe akordy gitar akustycznych zasłaniają nieco wokale, co dość przeszkadza mi w momentach bardziej dynamicznych.

Oczywiście przed próbą głębszego zanurzenia się w muzyce Ameriki dobrze znałem piosenkę A Horse With No Name. Jest to bodaj jedyny utwór zespołu, który znają przysłowiowi wszyscy, no i brawo - nie da się ukryć, że tacy Moody Blues* też mają tak naprawdę tylko jeden utwór, który wszyscy znają (wszyscy, dodajmy, urodzeni przed rokiem 2000, potem to już panie rozpatrz & dramatys). Nie był on - Horse - częścią albumu w pierwszym jego wydaniu, ale teraz nie ma to większego znaczenia. Czy daje on dobre rozeznanie o całej płycie? Taaaak, odpowiedział z wahaniem. Z jednej strony melodia jest wyraźnie bardziej chwytliwa od reszty i brzmienie trochę bardziej pastelowe, gitary w nietradycyjnym stroju i dobrze robią djembowe triole, ale z drugiej strony też w jakimś stopniu słychać ową dysproporcję: przy wielogłosach robi się uroczyście i jakoś serdecznie, a w innych momentach utworu jest jakoś miałko. Natywni użytkownicy języka narzekają na wyjątkowo ponoć krindżowate wyjątki z tekstu, ale z definicji na tej płycie tekstów nie słychać, bo wokale są za cicho, więc tym się zajmować zbytnio nie będziemy, w każdym razie nie bój nic, Dylana tu w tekstach nie uświadczysz. Ale piosenka nie jest zła, trochę z przekory nie chciałem jej zakolorować na czerwono, ale byłoby to jednak nieuczciwe - udało się Dewiemu Bunnellowi odnaleźć na pustyni melodię tak wyśmienitą i oczywistą, że aż dziw bierze, że nikt wcześniej na nią nie wpadł. Bardziej chwytliwych melodii na Americe już nie znajdziemy, ale ja mam innych faworytów do nagrody bestsonga...

Ale po kolei. Album zaczyna się od dość dynamicznego wejścia gitar akustycznych podbitego przeszkadzajkami, część śpiewana zaczyna się dokładnie po minucie. Bardzo podobnie zaczyna się legendarny album Deja Vu pewnej supergrupy i te powiązania wszyscy Americe wypominali, a zespół się od nich nie odżegnywał. Osobiście jestem jak najdalszy od egzaltowania się Crosby'm i kolegami, co więcej - uważam, że ich sposób budowania wielogłosów z tymi dwoma tenorami a właściwie zasłoniętym tenorem Crosby'ego i natarczywym świdrowaniem Nasha nie zawsze bywa trafiony. Jedno jednak trzeba utytułowanym kolegom przyznać - są instrumentalistami o większej inwencji i lepiej budują aranże. O ile tyryryrytutu Ameriki brzmi może nawet i lepiej niż podobne w wyrazie zakończenie Suite: Judy's Blue Eyes - masywniej, cieplej i bardziej krzepiąco - to o reszcie piosenki Riverside zbyt łatwo się zapomina. Następny w kolejności Sandman próbuje coś kombinować z metrum i szybsze momenty refrenowe z gniewnie skandowanym tekstem mają swój urok - niestety połowa piosenki przepada na fragmenty instrumentalne oparte na wspomnianych wcześniej tępo wybijanych akordach i nieciekawych solówkach najpierw gitary akustycznej a potem zelektryzowanej, a do tego stop-starty w końcowych stadiach tego utworu nie są zbyt dobrze wykonane. Może niektórzy słuchacze przejmą się niejaką próbą zbudowania tu czegoś w rodzaju hard-folka, ja pozostaję obojętny. Three Roses generalnie powiela brzmieniowe patenty z dwóch poprzednich utworów, no i znowu to samo - zaczyna się robić ciekawie (i to bardzo, bardziej niż wcześniej na płycie) gdy głosy zaczynają wchodzić ze sobą w dialogi, czy to budując po kolei piętrowe harmonie w refrenie, czy a-a-ając kontrmelodię w kolejnej zwrotce. I gdy już zaczynam się powoli rozanielać, buch, dają nam na obiad kolejne niepotrzebne solo gitary akustycznej aż do rozczarowującego wyciszenia... 

W bardziej stonowanej piosence Children przynajmniej nie ma żadnego wstępu i powinienem niby zamknąć ryj i wsłuchiwać się w całkiem czarowne wielogłosy, bo tutaj jest ich w bród. No ale jak na złość w tym numerze niezbyt stroją gitary w podkładzie i akurat tutaj melodia wydaje mi się poniżej albumowej średniej. Na szczęście szybko wjeżdża ów legendany koń bez imienia i w końcu wszystko jest w miarę na swoim miejscu. Stronę A albumu wieńczy utwór Here, który zaczyna się tak posępnie jak kończył Children. Niespiesznie i nudnawo mija introdukcyjna część i wtedy... AU! po raz pierwszy na tej płycie zdarza się coś naprawdę jak dla mnie olśniewającego: nagle gitary proponują bardziej dynamiczny szwungst, włącza się perkusja i na to wchodzi naprawdę świetna i niebanalna melodia zaśpiewana na trzy głosy, po której aż chce się ż(r)yć! No ale po niespełna minucie ten wielce obiecujący groove ginie pod kolejną solówką gitary akustycznej, a potem pęd coraz bardziej się zatraca... ale nie, budują kolejną kulminację, uwaga, czy wróci ten fantastyczny zaśpiew?!? Bum i pffff, uchodzi powietrze z balonika, numer się zatrzymuje i powraca posępne zawodzenie ze wstępu. Dlatrzego, dlatrzego tak?

No dobra, zaczyna się strona B, która generalnie robi na mnie lepsze wrażenie, choć na pierwszy rzut ucha może wydawać się nieco smętna. Od razu od pierwszych taktów zaskoczenie - po raz pierwszy na płycie pojawia się fortepian. Niby nie gra nic odkrywczego, ale przynosi upragnione orzeźwienie przewietrzenia aranżacji. Piosenka I Need You zdecydowanie bardziej stoi po stronie bardziej konwencjonalnego popu niż folku czy folk-rocka. Z jednej strony przypomina późniejsze ballady ELO, z drugiej - ma coś z trochę łzawej piosenki Hollies Too Young To Be Married (już w którymś momencie na stronie A miałem to skojarzenie), z trzeciej strony bardzo przypomina mi niektóre piosenki Bee Gees z okresu zagubienia pomiędzy brytyjskim debiutem a przeistoczeniem się w legendę disco. Tak, w tym utworze głównym wokalistą jest basista Gerry Beckley i zdecydowanie śpiewa barwą Barry'ego Gibba na szczęście bez jego manieryzmów. Ale przede wszystkim sam utwór jest po prostu dobrze napisany, skonstruowany (fajne te subtelne kombinacje rytmiczne) i wykonany i chyba najlepszy na płycie. Zdaje się, że i McCartney lubił, bo w tekście jego Waterfalls pobrzdękują podobne kropelki na oknie.

A może to Rainy Day jest najlepszy? No dla mnie nie, ale... To z kolei dzieło Dana Peeka, ambitna, wieloczęściowa, wykwintna ballada. Tylko dlaczego te wokale takie nieśmiałe? W przełamaniu z gitarami akustycznymi pomyśleli, żeby rozszerzyć spektrum stereo, ale już wielogłosy bardziej zbite i przyczajone. Niby dobrze, bo bez histerii, ale...  O, znowu niepotrzebna solówka akustyka, na szczęście tym razem bardzo króciutka. Ten utwór ma być może najbardziej ze wszystkich potencjał na to, by go smakować i odkrywać na nowo przy następnych przesłuchaniach, no ale... W roku 1972 zespół jak najbardziej miał prawo na takie liczyć, ale dziś?

Kolejna wykwintna ballada Never Found the Time jest jeszcze jednym kandydatem do złotego medalu na albumie America, choć jej bogactwo odkryłem dopiero za którymś przesłuchaniem. Zaczyna się wprawdzie nieco niemrawo, ładną zwrotką bez większego rezonansu, ale już za chwilę pojawia się wyjątkowo rozbujany (w sensie gałęzi na wietrze) refren... I jeszcze starczyło weny na dodatkową melodię w kodzie okraszoną kojącym falsetem... Tak, takie piosenki wprowadzają ład w rozchybotaną psychikę. Może i narrator nie znalazł czasu na te wszystkie dobre rzeczy nie pierwszej potrzeby, które wylicza w tekście, ale może to my je znajdziemy? Nie byłoby źle...

Clarice nie przyspiesza już i tak bardzo zwolnionego tempa strony B, wręcz przeciwnie, dzwoneczkowa melodia gitary we wstępie przypomina mi daleko klimaty... Dead Can Dance. Na tym medytacyjnym podkładzie rozgrywa się jednak kolejna dość konwencjonalna ballada z jak zawsze pięknymi na tej płycie wielogłosami, tym razem rozgrywającymi się głównie w myśl zasady call-and-response. Nagle utwór staje w miejscu i dołączona jest do niego nieco bardziej żwawa koda w stylu mielizn ze strony A, tutaj jednak wydaje się bardziej trafna, bo bardzo ożywia zaspane rowki winyla. Niestety kolejny Donkey Jaw nic już poczynaniom nie dodaje. Niby przyjemne akustyczne granie z nawet przyjemnym tym razem przełamaniem z gitarą elektryczną i obowiązkowymi już zawieszeniami akcji i nawet ośla szczęka trrrry, ale znowu denerwują mnie schowane pod akustykami (chyba bardziej niż wcześniej) wokale. Szkoda, bo zdaje się, że wieloznaczny tekst z ostrym Biblijnym nawiązaniem przejawia większe ambicje niż reszta na płycie i może nawet wiązać się z nazwą zespołu i dość znaczącą okładką.

Na sam koniec, gdy już wydawało się, że nic nas już na tej płycie nie zaskoczy, powraca głos Bunnella, który serwuje nam niezobowiązującą makabreskę o zastrzelonym bez powodu gołębiu. Pigeon Song trwa ledwo ponad dwie minuty i nie ma w niej w ogóle harmonii wokalnych, ale też na szczęście żadnych solówek i brzmi bardziej korzennie, może nawet trochę springsteenowsko? Ciekawy zabieg, wyraźnie pogłębia ta piosenka poetykę całości i podważa jej mętnie oniryczną powłokę. 

No i cóż mam tu na koniec powiedzieć podsumowująco? Ta muzyka dawno przestała być rel dla kogokolwiek poza starymi prykami. Ale to dobrze, bo można sobie właśnie przy niej odpocząć na starym fotelu dziadka. I też ze spokojem, jak to mówią w Poznańskiem, ze spokojem, na następnej płycie chłopaki się bardziej ożywią. Czy jednak ją opiszemy tu z nieodłącznym kaczorem Donaldem, zależy tylko od Państwa, ile tu naklikacie wjuwz.

* A propos bycia rel Moody Blues i Ameriki - pierwsi mają na last fm milion dwieście tysięcy skroblujących słuchaczy, drudzy "tylko" milion. Nie jest źle z nami bumerami, chodź Pluto, idziemy zaszczelić nastympnego gołębia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym