wtorek, 21 listopada 2023

THE SEARCHERS - Meet the Searchers

(Pye Records)
 When will they ever learn?

Meet the Searchers          
THE SEARCHERS                                                                   
              
1963

gatunek: Merseybeat

najlepszy numer: Ain't Gonna Kiss Ya
best moments: trójgłosy w Ain't Gonna Kiss Ya oraz uderzenie Chrisa Curtisa w talerz pod koniec tego utworu



Sweets for My Sweet  * Alright  * Love Potion no. 9 * Farmer John * Stand By MeMoney * Da Doo Ron Ron * Ain't Gonna Kiss Ya * Since You Broke My Heart * Tricky Dicky * Where Have All the Flowers Gone * Twist and Shout

* * * 

Recenzje płyt zespołu The Searchers zostaną pewnie najmniej uczęszczanym zakątkiem niniejszego bloga, co jak najbardziej zrozumiałe, bo zespół jest bardzo leciwy i nieżyciowy i jego brzmienie dawno się zestarzało. O dziwo jednak jakieś tam jego przeboje typu Needles and Pins są nadal rozpoznawalne, choć trudno orzec czy w takich przypadkach to wersja Searchers jest tą definitywną. Ja mam do tych chłopaków jakąś wielką słabość... Choć rozum wie, że jest to zespół najwyżej z trzeciej ligi, serce przypomina, że te dźwięki niejeden raz potrafiły mnie ukoić czy rozrzewnić. No i dobrze, muzyka to nie rozgrywki, zresztą czasem na meczach trzeciej ligi są większe emocje niż wyżej, a przecież to o nie w dużej mierze chodzi, hę?

Także to nie statystyki stanowią o wartości muzyki, ale może warto wspomnieć, że The Searchers istnieli w sumie nieprzerwanie przez 60 lat (1959-2019), choć z klasycznego składu ostał się na koniec tylko dość nietypowy gitarzysta (i okazjonalnie wokalista) John McNally. W połowie lat 80-tych grupa rozpadła się na dwie równolegle formacje, ta "antypapiewska" nazywała się Mike Pender's Searchers. Jej założyciel jest aktywny do dziś, choć wspomagający go muzycy dobierani są na zasadach zdaje się dość przypadkowych. Także "kanoniczni" Searchers wrócili w tym roku (2023) na pogrobową trasę. Rozłam w zespole miał charakter ambicjonalny, a wzajemne pretensje stawiają tych nieskazitelnych pod względem stylistycznym muzyków w mocno wątpliwym świetle.

Po tych wszystkich kwasach i przetasowaniach łatwo zapomnieć o tym, że u początków swojej kariery The Searchers przez krótki czas byli drugą po Beatlesach siłą reprezentującą muzykę nie tylko z nad rzeki Mersey, ale w ogóle całej młodzieżowej Brytanii. John Lennon nazwał pierwszy singiel kolegów "najlepszą płytą jaka wyszła z Liverpoolu". Także Harrison wyrażał uznanie dla Searchersów, a przecież w tamtym okresie trudno było w Anglii o większych gburów/pyszałków. Rzeczona piosenka Sweets For My Sweet (oczywiście numer 1 w Anglii) okazała się na tyle nośna, że obudowano ją innymi jedenastoma coverami/fillerami (wszystkie nagrano jednego dnia) i całość wydano na płycie długogrającej. Dokładnie taka była polityka wydawnicza w połowie roku 1963 i dzisiaj, równo po 60 latach, trudno spodziewać się, że płyta Meet the Searchers okaże się jakimś arcydziełem.

No i nie okaże się. 

Obok wyżej wymienionych muzyków klasyczny skład The Searchers dopełnili rozwichrzony perkusista Chris Curtis i wokalista/basista Tony Jackson. To właśnie ten ostatni śpiewa głównym głosem w większości utworów na płycie i jego dobitny tenor (bardziej stabilny i nie tak świdrujący jak ten należący do Grahama Nasha z The Hollies, który to zespół z Manchesteru miał się stać głównym rywalem/odnośnikiem dla chłopaków z Liverpoolu) stanowi jeden z głównych walorów zarówno tego jak i następnego longplaya Searchersów. Ale także Mike Pender i Chris Curtis śpiewali bardzo dobrze i niewiele niżej i już od najwcześniejszych nagrań słychać było, że do aranżowania tych wokali, czy to razem czy osobno, zespół podchodzi z wielką pieczołowitością. Tak zostanie już na wiele wiele lat - harmonie wokalne zespołu The Searchers zawsze tchną jakąś s z l a c h e t n o ś c i ą, wielogłosy budowane są z rozwagą i bez manieryzmu, nierzadko emfatycznie i zawsze bez efekciarstwa. Także w warstwie instrumentalnej słychać jakąś niespodziewaną schludność - podobnie jak Beatlesi, także i Searchers mieli swój epizod hamburski, ale w zachowanych z tego czasu nagraniach Searchersów w ogóle nie ma tego brudu i protopunkowego sznytu co u kolegów zza płota, śmiesznie się tego słucha.

Dodatkowo - zwłaszcza w tych wczesnych piosenkach - John McNally prezentował dość nieszablonowe frazowanie (żeby nie powiedzieć: "bicie") jako gitarzysta rytmiczny, co najlepiej słychać w szybszych numerach typu Farmer John. To z kolei wymuszało nieco inne podejście do zagospodarowania rytmu u Chrisa Curtisa, który zresztą miał rękę bardzo swingującą lecz nie do końca przysadzistą. To wszystko sprawiało, że nawet jak na standardy Merseybeatu The Searchers brzmieli nadspodziewanie "czysto", "biało" i "rollowo" a nie "rockowo", co z kolei stawiało pewne wymagania słuchaczom, którzy zamiast dać się zmiażdżyć beatowi lub porwać biglowi, musieli podjąć w y s i ł e k, żeby w stylistyce Searchers się zanurzyć i odnaleźć. A nie wszystkim chciało się nadstawiać ucho.

Nie ma chyba sensu szczegółowo omawiać wszystkich utworów z debiutanckiego longplaya. Generalnie problemem nie jest to, że nie ma na nim żadnej kompozycji własnej. Braki w tym aspekcie miały ostatecznie pogrążyć zespół około roku 1967, ale na razie - ujdzie. Problemem nie jest nawet to, że Searchersi byli zawsze zespołem z d e c y d o w a n i e bardziej singlowym a nie długogrającym (choć ostatecznie, jako się rzekło - długo grali). Spośród tych jedenastu wypełniaczy udało się nawet wylansować pomniejszy hit (Love Potion no. 9) a także wysmażyć niejedną kaloryczną potrawę (patrz utwory zaznaczone na czerwono, a zwłaszcza Ain't Gonna Kiss Ya, który - zwłaszcza w refrenie - pokazuje wszystkie wymienione wyżej mocne i oryginalne strony Searchersów jako wokalistów, instrumentalistów i aranżerów). Największym mankamentem tego wydawnictwa jest to, że wybór piosenek w dużej mierze niedostosowany jest do potencjału zespołu, a w najgorszych momentach bezlitośnie obnaża jego słabość. W najgorszych momentach, czyli w takich, w których zespół tych bądź co bądź beatowych ministrantów próbuje grać "rocka" a nie "rolla", przywalić a nie rozbujać. Czasami to niczyja wina (kto mógł przewidzieć, że Beatlesi za chwilę nagrają piosenkę Money tak, że wersja Searchers od razu zrobi się zbyteczna), czasami czyjaś (chcieli się ścigać z Lennonem na Twist and Shout? Pogięło ich?). Są na tej płycie dwie piosenki o proweniencji folkowej - o! To dobry kierunek! W jednej z nich - przeróbce Pete'a Seegera - po raz pierwszy w dyskografii główną partię śpiewa Mike Pender i jest to dla mnie moment dość wzruszający, bo choć nikt o zdrowych zmysłach nie włączy tego głosu do dziesiątki najlepszych, ja osobiście temu głosu zawdzięczam bardzo dużo.

No już nie bądźmy tacy surowi, panie recenzencie. Po to są debiutanckie longplaye, żeby na nich szukać swojej stylistyki. Kto w roku 1963 mógł przypuszczać, że to ALBUM stanie się przyczynkiem do beatowego panteonu? Tylko geniusze, a umówmy się, że Searchersi geniuszami nie byli.

Ale... Jak to było z tym meczem trzeciej ligi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym