wtorek, 14 listopada 2023

THE MOVE - Message From the Country

(okładka: Harvest, za Wikipedią)
Sister, I have touched the evergreen

Message From the Country           
              
THE MOVE                                                                   
              
1971

gatunek: rock, art rock, baroque pop, hard-rock, progressive,  
najlepszy numer: tytułowy i The Minister (a wliczając bonusy: Tonight i Chinatown)
best moments: harmonie wokalne (zwłaszcza w tytułowym)

Message From the Country * Ella James * No Time  * Don't Mess Me Up * Until Your Moma's Gone * It Wasn't My Idea to Dance * The Minister * Ben Crawley Steel Company * The Words of Aaron * My Marge   [+ bonusy]

* * * * 

Mojego pierwszego albumu The Move (składanka Fire Brigade) słuchałem gdzieś tak w roku 1989. Ostatni zaś album The Move miałem poznać niemal 20 lat później, gdy miałem dokładnie 30 lat, tuż przed tą nieszczęsną być może chwilą, gdy prawie cała muzyka była już w internecie na wyciągnięcie ręki i przez to nieco (nieco?) straciła na wartości. Nie udało mi się wcześniej wysłuchać ani fragmentu tej płyty. I co?

Dojrzał zespół i dojrzałem ja. To już nie była muzyka tak olśniewająca jak na pierwszych singlach. Pewnie taka nie miała być. W ogóle przecież nie miała być, album Message From the Country był nagrywany trochę na od... czepnego, równolegle z pierwszą płytą ELO, przez niemal taki sam skład, niemal w czasie tych samych sesji. I mimo że za tą dubeltówką stało dwóch naprawdę wielkich songwriterów, cudu być nie mogło i trochę dłużyzn jest.

I ostatni album The Move, i pierwszy album Orkiestry są dość nierówne, ale mimo wszystko różnią się i klimatem, i brzmieniem. Nie potrafię wskazać bardziej ulubionego, może jednak niniejszy? Na pewno trzem muzykom (którzy dwoili się i troili - literalnie, przez overdubbing - jak mogli) udało się w dużej mierze naprawić błędy popełnione na Looking On. Już nie tak łatwo wskazać utwory za długie i momenty zupełnie niepotrzebne, nastroje bywają różne, ale łączy je jakieś nieokreślone pogodne podejście. O tak, o ile album The Electric Light Orchestra jest ciężkostrawny i posępny, Message From the Country utrafił w szczęśliwie jasny ton. Po "sabbathowości" poprzedniego albumu został tylko utwór Ella James, ale i on przekręcił się w stronę popu. Czasem tych uśmiechów jest aż za dużo, co najlepiej słychać chyba w ostatnim na płycie utworze My Marge, wykrzywionym w takim uśmiechu, że bolą od niego mięśnie policzków, nie brzucha. O dziwo jest to jedyny utwór oficjalnie podpisany przez obydwu, powiedzmy, liderów, choć Roy Wood gdzieś tam wspomniał, że wiele piosenek na tej płycie było prawdziwymi kolaboracjami i podpisy pod utworami należy traktować umownie.

Tak, to dobrze słychać w tych nagraniach i to nie tylko dlatego, że - starym dobrym Move'owym zwyczajem - główni wokaliści wymieniają się przy mikrofonie w bardzo swobodny sposób czasem nawet podczas tej samej zwrotki. O ile z debiutu ELO trudno nie uczynić pojedynku między Royem i Jeffem, tutaj raczej rzuca się w ucho podziwu godna jednomyślność. Nawet Bev Bevan podpisał jeden z utworów (Don't Mess Me Up) a śpiewa inny (Ben Crawley) - akurat chyba o jeden z nich też jest za dużo, ale oba ujdą. Do listy nie do końca nieodzownych utworów dorzuciłbym jeszcze kolejny rock'n'rollowy pastisz - Until Your Moma's Gone, choć i ten może przykuć uwagę nieobliczalnymi partiami instrumentalnymi. No i tyle narzekań.

Z górnej półki albumu Message From the Country błyszczą się aż cztery piosenki podpisane przez Jeffa Lynne'a. No Time i Words of Aaron są z nich najlżejsze - ozdobione odpowiednio folkową i popową posypką, choć oba mogą zaczarować niespodziewanymi zwrotami melodycznymi i rytmicznymi, a w tym drugim dodatkowo dogaduje - po raz jedyny w historii The Move - the moog. Oczywiście w każdym z nich przesypują się piętrowe wielogłosy, ale na tej płycie to norma. O jeszcze jeden poziom wyżej stoją utwory The Minister i tytułowy Message From the Country. Pierwszy z nich jest niesamowicie zwarty i intensywny, choć dzieje się w nim wiele różnych dobrych rzeczy, od zaraźliwego acz niebanalnego motywu gitarowego przez żarliwie wyśpiewane, niesłychanie melodyjne zwrotki, refrenowe zatrzymanie aż po hipnotyzującą kodę na oboje (?) i (jedyny raz na tej płycie) wiolonczele, choć nie tak sążniste jak na debiucie ELO i wyraźnie przesunięte w dół miksu. Z kolei utwór tytułowy to istne cudo nakładek wokalnych, do tego jeszcze pogłębionych echem, choć nie stanowiłyby one żadnej wartości bez bazowej tęsknej melodii i przykuwającego uwagę tekstu. O właśnie, pełno na tej płycie niesamowitych one-linerów, choć wyśpiewanych z oczywistym przymrużeniem oczu. Jeszcze jeden element zwraca uwagę w tej niesamowitej piosence, twardy i zarazem melodyjny bas Roya Wooda, który na tej płycie brzmi zupełnie inaczej niż to co grał Rick Price. Tutaj akurat najprawdopodobniej partia Ricka nie została wymazana i można sobie te dwa basy porównać, ale znów - raczej się dopełniają niż ze prześcigują.

Dangerously the past explodes about my years. To cytat z bodaj najdziwniejszego utworu na tej dziwacznej płycie. Muszę przyznać, że dopiero dziś, po kolejnych niemal dwudziestu latach od pierwszego przesłuchania tego albumu, udało mi się go w pełni zrozumieć, docenić i zaczerwienić. It Wasn't My Idea to Dance przesycony jest kolejną nowinką z bogatej kolekcji instrumentów Roya Wooda - tym razem popiskuje na dudach, na dobre i na złe, bo miejscami jego partie przypominają wyczyny Rossa w słynnym odcinku przedweselnym Friends; ale też miejscami są o wiele bardziej zmyślne i dowcipne niż te pozostałe pastisze, a do tego innymi miejscami wydają się zakrawać (przypadkiem?) o jakąś wirtuozerię. Do tego dodajmy kanciastą melodię eksplorującą absolutnie nierockowe skale i otrzymujemy jedyny w swoim rodzaju na wskroś angielski posuwisty taniec rodem z dworskich przybudówek niedaleko kurnika. Fantastyczny utwór, choć czaił się pod płotem przez paręnaście lat, prawdziwa wiadomość ze wsi.

A to jeszcze nie koniec. Niegłupio przy okazji omawiania tej płyty wspomnieć o towarzyszących jej singlach (do znalezienia w bonusach na CD), czy raczej odwrotnie, bo to tylko dzięki niespodziewanej popularności utworów Tonight i Chinatown odrodziła się na chwilę popularność przybladłej gwiazdy i wytwórnia wymogła na The Move ten ostatni longplay. A te singlowe klejnociki są naprawdę cudowne, Roy Wood niejako żegna się nimi z okresem młodzieńczym, kiedy talent wręcz wylewał się spod jego długopisu. Tonight jest niebywale kojący, mimo że utrzymany w dość biegnącym tempie i mimo że melodia zwrotek należy do dość wymyślnych, z grą półtonami w zwieńczeniu kolejnych wersów. Jak on to zrobił, że jest to równocześnie tak trudne i tak wpadające w ucho? Dodatkowym prezentem jest w tym utworze tradycyjna wymiana wokalistów - gdy po dość chropowatym interludium Jeff Lynne za-trzyna śpiewać trzecią zwrotkę, mamy tu do trzy-nienia z jakimś drobną bezinteresowną cudownością, za którą trudno nie pobiec, jak za niezasłużoną nadzieją. Z kolei Chinatown łączy w swojej trzyminutowej historii tak dużo frapujących motywów melodycznych,  harmonicznych i aranżacyjnych, że trudno nie dać im się olśnić, choć ponownie nie są to rozwiązania proste. I znowu muzycy The Move mrużą tu oczy niemal do bólu mnożąc orientalne skojarzenia - i łatwiej przez to przełknąć straszliwą linijkę surely you know the likes of me should be left alone

Bo to nieprawda, ta płyta nie nadaje się do samotnego odsłuchiwania. A jeśli już, to przynajmniej zaprasza, żeby od razu potem się odezwać. Bo takiego uśmiechu nie można marnować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym