poniedziałek, 13 listopada 2023

THE MOVE - Looking On

(okładka: Fly (za wikipedią)
 there's a pain inside my chest where my soul should be  

Looking On                                    
THE MOVE                                                                   
              
1970

gatunek: hard-rock, progressive,  
najlepszy numer: Brontosaurus
best moment: fraza kończąca gitarowe solo w Looking On



Looking On * Turkish Tram Conductor Blues * What ? * When Alice Comes Back to the Farm * Open Up Said the World at the Door * Brontosaurus * Feel to Good  * [+ bonusy]

* * *

Niby powinno być zupełnie inaczej niż ostatnio, bo zespół The Move dokonał bardzo istotnej zmiany w składzie i diametralnie odświeżył (dobrze, że przy tym nie odświe-umarł) brzmienie...  Ale problem pozostał dokładnie ten sam: mamy tu sześć niezłych piosenek, z których prawie wszystkie są dużo za dugie. So long, Artie, so long!

Tym nowym Muwem (czy tak się powinno go nazywać w dzisiejszych czasach, gdy każdy się o wszystko obraża?) został znany skąd inąd Jeff Lynne - na razie bardziej z inąd, bo z wesołkowatego zespołu Idle Race, któremu magazyn Jakiś Tam Music wróżył bycie drugimi Beatlesami, a to dobre... Jeff znał się z Royem Woodem od dawna i do przystąpienia do składu był cokolwiek niechętny. Gdy przystał, właściwie przesądził o upadku zespołu The Move. Looking On miała być ostatnią płytą naszych domorosłych gangsterów z Birmingham, a że taką się nie stała, to... chyba świetnie!

Jeff Lynne był w 1970 roku bardzo sprawnym gitarzystą i już w pełni ukształtowanym, jeszcze lepszym kompozytorem. Niestety był też dość drewnianym pianistą, żeby nie powiedzieć fortepianowym łamagą, a tu akurat zespół postanowił rozszerzyć instrumentarium miedzy innymi właśnie o pianissimo (Jeff nawet gra tu dość katastrofalne solówki). To wszystko wpisywało się w grubszy błąd, bo także Roy Wood postanowił rozszerzyć s w o j e instrumentarium. Akurat ten tu zawodnik był jak Brian Jones - potrafił szybko opanować każdy instrument i się popisywać, ale i on przedobrzył: od tych nałożonych na siebie w jednym z utworów dwóch obojów (lub obu dwojów, żart) robi mi się obu-marle. Innym wynalazkiem Roya z tego okresu było banjo ze zdemontowaną częścią obudowy i włożonym do środka mikrofonem. Nasz żartowniś nazwał to cudo bandżarem i mitował nim sitar w dwóch kawałkach o proweniencji hard-rockowej. No i jak wypadło? - zapytał ktoś na chodniku pod oknem.

Miałem kiedyś takiego dentystę (panie Jerzy - pozdrowienia!), który prezentował osobliwy model empatii w stosunku do pacjenta. Pytał czy boli i jeżeli się skinęło twierdząco głową, to on rzucał siarczyste słowo i pacjentowi robiło się bardziej uśmiechnięcie. Poniekąd podobne mam odczucia co do tego tutaj albumu - BOLY wprawdzie, że dosłownie każdy utwór (może poza Brontosaurusem) jest w moim odczuciu wyraźnie za długi, ale trudno się przy tych żarcikach - miejscami - NIE UŚMIECHNĄĆ (nawet z wiertłem między zęboma), bo przeprowadzone zostały w sposób jak zawsze w przypadku tego zespołu dość ujmujący. Dwa najkrótsze utwory wysłano na singlowy bój (o-bój!), co pokazało z jednej strony, że Roy się trochę wypstrykał twórczo, bo zawsze dotąd na single komponował osobno; a z drugiej strony trochę się tam ktoś przeliczył, bo utwór When Alice Comes Back to the Farm, mimo że akurat w zestawie najkrótszy, absolutnie "singlowy" nie był. No i przepadł, chyba słusznie. Bronosaurusowi powiodło się lepiej, bo to akurat świetna, no i na szczęście dość zwarta kompozycja. Służy jej bardzo - w odróżnieniu od chyba wszystkich pozostałych numerów - przełamanie rytmiczne na końcu i ogniste sola tym razem na przesterowanej gitarze slide. To chyba jedyny tak naprawdę "kanoniczny" numer Move na tej płycie, brawo Roy!

Akurat te singlowe utworky  reprezentowały "Sabbathową" część albumu Looking On, Ja akurat Sabbathów nie słucham, ale znawcy wyraźnie wskazują na bezpośrednią inspirację, chodzi zwłaszcza o te radykalnie ciążące ku dołowi gitary. Najlepiej słychać te wpływy w otwierającym album utworze tytułowym, który trzyma w napięciu dzięki dziwnemu połączeniu rzewnej melodii z masywnym riffowaniem (zdarzył się nawet dość sycący sprzęg!) No i co? Na wysokościach czwartej minuty Sabbathowski sznyt zostaje przełamany i doznajemy trzyminutowej kody najpierw z bandżarem od przodu, a potem z gitarą od tyłu, a to wszystko na dość nieznośnym podkładzie czytaj pitoleniu a la sziódmy Dave Brubeck po kisielu. Aha, w środku tego dżeza-wi jest jeszcze kolejne przełamanie z obojami.

Z kolei najdłuższym na płycie utworem jest niemal dziesięciominutowe pseudogospelowe... nic specjalnego autorstwa niestety także Roya Wooda. Gdyby to skrócić do dwóch i pół minuty, to byłoby to nawet przyjemne, a tak... no cóż, dużo pianina... Jeszcze jeden utwór (oprócz najlepszego - do czasu - tytułowego i tych singlowych) dołożył Roy, choć w epoce ten numer przypisano sympatycznemu Bewowi. No cóż, parafrazując "Pana Samochodzika", po wielogodzinnych oględzinach okazało się, że srebrne kielichy okazały się złote i wysadzane drogocennymi kamieniami. 

A może odwrotnie.

Jeff Lynne dołożył dwie swoje kompozycje. Pierwsza właściwie brzmi jak ELO i jak większość ballad tego (już niedługo mającego nadejść) zespołu może wzruszyć przepiękną melodią i aranżacyjnym rozmachem (choć na razie zamiast smyczków w tle - bogate wielogłosy) i zaskoczyć hm... zaskakującym tekstem. Ale i ten numer jest za długi (może o solo donikąd na przekaczkowanych gitarach, a może o przełamanie w innym metrum), dlatego wycofuję czerwony kolor ze znaku zapytania w tytule. Z kolei Open Up... ma najbardziej zaraźliwą, beztrosko-Beatlesowską melodię, no ale szybko grzęźnie w wyjątkowo jak dla mnie niechlujnych solówkach, a potem w kolejnej nietrafionej kodzie, tym razem na bębny od tyłu i jakieś dziwaczne chóralne zaśpiewy.

No i tak się toczy toczy ten long uroczy... Zaiste - long play, niestety. Niby jest jak zawsze eklektycznie, ale to eklektyzm pozorny, bo wszystko jest grane tak samo, z takim samym... n i e p r z e k o n a n i e m? Dla mnie to najsłabszy album The Move, ale znam takich, że - jeżely pan pozwoly - sz pszyjemnością! Zerknijmy na Ol Mjuzik? O, też dali trzy gwiazdki. Może pójdę tam pracować, w szkszydle polskim.
 
Najważniejszą chyba rzeczą, która zdarzyła się podczas sesji do tego albumu była inna piosenka Jeffa Lynne'a - 10538 Overdrive. Zrobiła ona na Roy'u wrażenie tak wielkie, że panowie liderzy zgodnie postanowili zostawić ją na projekt większy niż ot, nowa płyta The Move. Chyba słusznie.

P.S. (ajlowju) Różne wydania płyty niniejszej i poprzedniej prezentują różne (czasem mało logiczne) wybory bonusów. Zazwyczaj do wydania Looking On na CD dodawany jest - między innymi - utwór Lighting Never Strikes Twice. O dziwo, napisał go basista Rick Price i śpiewają go z Roy'em na dwa głosy. Świetny numer! Chyba nawet bardziej przebojowy niż Brontosaurus, dla którego był stroną B. I akurat tutaj przełamanie z bandżarem ma sens, jest wręcz, na swój "b-side'owy" sposób, olśniewające! I może znacząco podwyższyć ocenę albumu, ale to akurat najmniej ważne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym