czwartek, 16 grudnia 2021

COLDPLAY - X & Y

 

when you lose something you can't replace                                

X & Y                              

COLDPLAY                                                                   
              
2005

gatunek: pop, pop-rock,
najlepsze numery: Square One, What If
best moments: dwugłosy w What If i kulminacja Fix You

Square One * What If * White Shadows * Fix You * Talk * X&Y * Speed of Sound * A Message * Low  * The Hardest Part * Swallowed By the Sea * Twisted Logic * Til Kingdom Come

* * * *

  Pr'Państwa oto najlepiej sprzedający się album roku 2005. Bardzo żałuję, że w epoce byłem najwyraźniej zorientowany na zupełnie inne dźwięki (o-o-oo) i nie dosięgła mnie nawet jedna nutka z tej płyty; mógłbym wtedy potwierdzić czy ZMIANA, o której będzie tu bardzo dużo mowy, była naprawdę odczuwalna. Tak się jednak składa, że pierwszym albumem Coldplay, na który powiedzmy czekałem był Everyday Life, a poprzednie płyty poznawałem mniej więcej tak jak płyty Beatlesów, gdy było już po wszystkich miejscowych emocjach. Ale take perspektywa też jeż przydatna, bo od razu słyszę tu podobieństwo do takich płyt jak Wind & Wuthering, Long Distance Voyager czy powiedzmy Face the Music. O co chodzi? We wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z niemal niezauważalnym, ale w pełni świadomym, przesunięciem akcentów brzmieniowych w stronę bardziej przyjazną masowemu słuchaczowi, zgodnie z panującymi akurat na listach trendami. To jeszcze nie jest to tąpnięcie co na Mamie czy Discovery, większość fanów przyjmuje to do wiadomości jako zmiany kosmetyczne, ale co bardziej zacięte osoby zaczynają się pieklić.

Co się właściwie stało? Porównajmy może najbardziej bliźniacze utwory z płyty niniejszej i poprzedniej, czyli Speed of Sound oraz Daylight, które oparte są na identycznym rytmie i mają porównywalnie wciągające melodie. Ale co poza tym? Tutaj mgławice klawiszowe o wiele bardziej połyskujące, wręcz na granicy tandety (choć wiem, że każdy słuchacz tę granicę ma ustawioną gdzie indziej), no i najważniejsze: sekcja brzmi bardziej płasko i miękko, słowem: bardziej popowo. Tak, tutaj chyba jest sedno zmiany - na albumie X & Y Coldplay pozbył się właściwie wszystkich elementów stricte r o c k o w y c h. Nawet jeśli w takiej Twisted Logic bębny są "mocne", to nie są już "surowe" jak dajmy na to w Whisper. Także z gitar znikła wszelka chropawość i brud, nawet jeśli był to "punk" z drugiej ręki, czyli przyprószony brit-popem. Co więcej, uwaga będzie ezoterycznie, z piosenek poznikały nagle wszelkie przestrzenie, tajemnice i niedopowiedzenia. Do tej pory Coldplay mógł trochę przynudzać, ale to granie było raczej mało pretensjonalne, nieco intymne i bardzo intuicyjne. Od tej płyty zaczyna się Coldplay świadomy swoich możliwości, brzmienia i oddziaływania, wszystko to co zawiera się w angielskim określeniu "self-conscious", co przekłada się na pewną dobitność, kawenaławę, której bardzo w muzyce nie lubię. No i od tej płyty Coldplay potrafi być naprawdę irytujący, co pokazuje nachalny wstęp do utworu White Shadows (po prawdzie wstęp do Talk jest niewiele lepszy z tą ultratreblowatą gitarą ale jako całość nie jest aż tak namacalnie... dyskotekowy). I ostatnia intuicja - poprzednie przeboje zespołu były chyba trochę miłymi wypadkami przy pracy, te najnowsze sprawiają wrażenie zaplanowanych, żeby nie powiedzieć: spreparowanych.

Na szczęście, jako się rzekło, to jeszcze nie są wielkie zmiany, bardziej - przesunięcia akcentów. Stało się też na tej płycie dużo dobrego! Po pierwsze, melodie bywają nadal po prostu przepiękne, a jeszcze lepiej wypadają tutaj harmonie wokalne. O taak! Refren Square One wynagradza wszystkie brzmieniowe rozczarowania zwrotki: rwana ale bardzo soczysta melodia osadzona na niesamowitej dudniącej gitarze (partia wymyślona ponoć przez gostka opiekującego się gitarami zespołu) narasta w przepięknie rozwiązaną kulminację zawiniętą w bardzo mądrze przeprowadzone dwugłosy. Brawo, brawo, bardzo to księżycowe, it doesn't matter who you are! Z kolei punktowe dwugłosy w zwrotkach What If to już absolutne mistrzostwo... What if you should deci-i-ide... to jest jedna z najpiękniejszych harmonii wokalnych pod słońcem i mówię to ja, który ma na tym punkcie niemałą obsesję. Szkoda tylko, że smyczki w tle są prawdziwe, melotron brzmiałby jeszcze bardziej rasowo i dodałby tego niebiańskiego przybrudzenia... Pod względem harmonizacji wyróżnia się także Fix You, utwór tak bogaty w "obiektywne" i prywatne konteksty, że lepiej ich nie ruszajmy. Nadmienię tylko, że harmonie w drugiej części są dla Coldplaya bardzo niecharakterystyczne, zbudowane piętrowo (aż czterogłos? chyba tak), brzmią bardziej jakby były wyjęte z jakiejś płyty ELO z końca lat 70-tych. I to jest bardzo sycący moment tej płyty, zdecydowanie godny tych wszystkich zbolałych kontekstów. Tears stream... down your face... Niesamowicie katarktyczny moment, który powinien za kilkaset lat znaleźć się w tym samym muzeum co dajmy na to partia Gilmoura z Comfortably Numb...

Co ciekawe, numer tytułowy też brzmi trochę jak ELO, choć tym razem chyba przez te fantastycznie zharmonizowane glissanda gitary. Prawie rozpala się w czerwień, ale chyba nie do końca. (Może trzeba jeszcze więcej razy posłuchać? O, fajne wejście tamburynu!) Bardzo ładnie pomyślana dolna harmonia znowu robi wielkie wrażenie, ale... No właśnie... Mam wrażenie, że wiele tych mniej znanych utworów z tej płyty ociera się o jakąś wielkość, ale finalnie brakuje jakiegoś nieuchwytnego elementu... może tej wspomnianej wcześniej przestrzeni?

Na plus jak dla mnie wyróżniają się dwa ostatnie utwory na płycie. Twisted Logic ma jakieś fajne podskórne napięcie, zaskakuje bardzo ciemnymi gitarami i mięsistymi talerzami, a zbite syntezatorowe tło tym razem mi nie przeszkadza, a wręcz maluje jakieś wzgórza na horyzoncie. Trochę kapitalny, jeśli można się tak wyrazić, jest za to ostatni na płycie Til Kingdom Come, na którym Chris Martin wysilił się na całkiem przekonujące "brytyjskie country", co pomyślałem sobie jeszcze zanim dowiedziałem się, że ten numer był napisany dla Johnny'ego Casha, który jednak nie zdążył go nagrać. W każdym razie utwór ten nareszcie przynosi tak wytęskniony oddech, przynajmniej zanim wejdą te niezbyt potrzebne organy. Nietradycyjny strój gitar maskuje pewną ubogość harmoniczną, ale słucha się tego znakomicie, bo w końcu można - jak za dawnych czasów - łatwo wypełnić tę piosenkę własnymi odczuciami, na co poprzednie utwory po prostu nie zostawiają miejsca.

Zdrada nie zdrada, posłuchać warto.

Chyba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym