środa, 15 grudnia 2021

COLDPLAY - A Rush of Blood to the Head

 



and I'm tired
I should not have let you go

A Rush of Blood to the Head                               

COLDPLAY                                                                   
              
2002

gatunek: pop-rock, post-brit pop, pop rostu pop
najlepszy numer: Daylight
best moment: Beatlesi w Daylight

Politik * In My Place * God Put a Smile Upon Your Face * The Scientist * Clocks * Daylight  * Green Eyes * Warning Sign * Whisper * tytułowy * Amsterdam


* * * * i 1/2

  Od razu zaznaczę, że ze wszystkich longplayów Coldplaya, ten dostanie - (co nie jest przecież szalenie ważne) - najwięcej gwiazdek. (To chyba w ogóle nie jest ważne). Mam wrażenie, że ze wszystkich w rękawie, ta karta jest najlepiej skonstruowana, nie ma też na płycie jakichś wielce słabych punktów. Mówiąc mniej oględnie, jest to jedyny ich album, który mogę nie tylko zdzierżyć w całości, ale nawet zdzierżyć godnie! (Ta recenzja też chyba nie jest ważna). (Oby). Tak, poszczególne piosenki zyskują w kontekście całości, która jest - ciekawe - jednocześnie różno- i jedno-rodna, powiedział różno- i jedno-rożec. (Czy są tu jacyś mniej gupi recenzenci?)

Najbardziej podoba mi się tutaj otwierający drugą stronę utwór Daylight. Co znamienne, ten niesamowity, oniryczny, ba: mocno lunatyczny temat, który otwiera i niesie całą piosenkę na skrzydłach, jest właściwie nuta w nutę pożyczony z pierwszej linijki piosenki, która rozpoczyna drugą stronę Sierżanta Pieprza. I nie jest to przypadek, cały album jest brzmieniowo najbardziej ze wszystkich zakorzeniony w klasycznym roku, a pierwsze sekundy albumu to w ogóle chyba melotron, jak na starym dobrym Mind Games, i nie jest to oj nie jest jedyny melotron na tej płycie. Wracając do Daylightu, ten rozkołysany na off-beacie numer, jest chyba niezbyt charakterystyczny dla zespołu (Osoba, która mi włożyła Coldplay do ręki, nie przepadała za tym numerem, co pozwoliło mi go odkryć na swoją parszywą miarę). Wbrew pozorom dobrze jednak pokazuje na co chłopaków było w tamtym najlepszym dla nich okresie stać - szukając inspiracji w każdym możliwym miejscu potrafili na swój nieprzezroczysty i nieco drażniący sposób, uparcie przebijać się przez mgły ku dobru, zostawiając przy tym samych siebie gdzieś na uboczu. W piosence Daylight nie ma wirtuozerii, nie ma gwiazdorstwa, nie ma ego, jest tylko namolna melodia i urzekająca aura. Mogę słuchać tego utworu... no może nie godzinami, ale kilka razy z rzędu na pewno.

W ogóle, początek strony B jest najciekawszym punktem tej całkiem udanej płyty. Po Daylight następują Green Eyes, kolejny pojemny numer, tak skonstruowany , że łatwo wypełnić go własnymi emocjami i odnieść go do osobiście ważnych oczu, nawet gdy są nie do końca zielone. Te uwagi dotyczą jednak tylko pierwszej części piosenki, uroczo opartej na gitarach akustycznych, potem nagle wchodzi dość toporna sekcja i nie mam pojęcia czy to dobrze, bo z jednej strony piosenka zyskuje na yyy przytupie, ale też traci dużo zwiewności. Ok, wydaję werdykt - źle się stało, że tak zrobili, i nie przekupicie mnie chllopcy nawet tamburynem. Podobnie zaaranżowany został utwór God Put A Smile Upon Your Face na stronie A, z tym że tam perkusja wchodzi wcześniej, zanim człowiek się zdąży zasłuchać w to akustyczne utkanie, i chyba tam to wypaliło lepiej. 

Kolejną wielką piosenką na stronie B jest Warning Sign. Tutaj aranżacja jest mistrzowska, choć zupełnie daleka od popisu. Jej dyskretne składowe, wiolonczele z melotronu, gitara od tyłu grająca zgrabny temacik (!), twarzowy tamburyn budują niesamowite, przestrzenne i szklane, tło na którym Chris Martin snuje swą zbolałą (przepiękną!) opowieść o zbyt wcześnie zakończonej znajomości. Piosenka trwa pięć i pół minuty, a po jej wysłuchaniu ma się wrażenie jakby przeczytało się jakąś wyborną powieść.

Po Signie następuje mocny, dość blurowy, niczego sobie Whisper, a dwa ostatnie utwory na płycie bardzo przypominają poczynania na debiucie, pozwalają bezpiecznie wylądować po przednich wysokościach. Z kolei wcześniej przydarzyły się na tej płycie trzy jak rozumiem komercyjne kokosy. In My Place nie robi na mnie żadnego wrażenia mimo przyjemnej melotronowej polewy, The Scientist owszem, bardzo hm mądry, wielowątkowy przebój. Najlepsze z nich są te nieszczęsne Clocks, piszę "nieszczęsne", bo wydają się wyznaczać dalszy kierunek kariery Coldplaya: jest to utwór na płycie najszybszy, najlżejszy i w największym stopniu oparty na elektronicznych brzmieniach klawiszowych. Na razie to jeszcze brzmi cudnie... Na razie...

A najbardziej, proszę drogiego Państwa, frapujące jest to, że ten jako się rzekło bardzo udany album, mógł być wręcz doskonały, gdyby zespół nie roztrwonił najbardziej w y r a z i s t y c h piosenek na okołoalbumowe single. Singiel In My Place doczekał się aż osobnego wpisu na niniejszym blogu, ale warto też wspomnieć o dwóch B-side'ach (ach!) z The Scientist: 1.36 jest tak zadziorny, że niemal punkowy, a przy tym bajecznie melodyjny, z kolei bujający I Ran Away to z jednej strony czysty Blur, z drugiej - ładna plaża pod koniec września. Kto był odpowiedzialny za selekcję utworów i nie dopuścił do zestawienia najlepszej płyty XXIw.? (No tu już przesadził!)

(Wolę Otto!)
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym