czwartek, 9 grudnia 2021

COLDPLAY - Parachutes

 

                                              

Yeah I'll always be waiting for you    

   
Parachutes
COLDPLAY
2000

gatunek: (lekko) alternatywny pop; pop-rock; post-brit-pop

najlepszy numer: Shiver
best moment: pinkfloydowskie tremolo w Spies

Don't Panic * Shiver * Spies * Sparks * Yellow * Trouble * Parachutes  * High Speed * We Never Change* Everything's Not Lost * Life Is For Living 
 

 * * * i 1/2

Trudno jest w przypadku zespołu Coldplay pisać tylko o aspektach muzycznych. Szybko wyszłoby na to, że nie ma tu za wiele do napisania. Chris Martin chyba dość szybko się połapał w tych wszystkich zawiłościach PR-owo/społecznościowistycznych i chylę przed nim czapki z obyczterech moich beatlesowskich głów, bo nie mogę za Indochiny pojąć jak to się stało, że zespół grający muzykę tak mało wyrazistą pod względem melodycznym i tak mętną pod względem harmonicznym ma aż tyle przebojów. Co więcej, jakże to się stało, że na temat zespołu, który gra muzykę tak momentami niemrawą i mięczacką, każdy wydaje się mieć bardzo ostre poglądy. Zespół i jego narwany lider wydaje się być albo kochany, albo nienawidzony i wszyscy fani zdają się mieć związaną z nimi pozamuzyczną historię. I zdecydowanie nie jest to przypadek, tylko wynik do bólu konsekwentnej polityki medialnej. Muszę przyznać - i nie jest mi z tym źle - że to Koldplaje wyglądają mi na ostatnich Beatlesów wszechczasów, no i brawo...

 

Moja pozamuzyczna historia jest taka, że Coldplay poleciła mi jedna Ważna Osoba. Osoba odleciała z mojego życia, a zespół o dziwo pozostał, chociaż wcale mi się do końca pozytywnie nie kojarzy i prywatnie, i "obiektywnie". Co tylko tym bardziej mnie frapuje. Nigdy nie byłem "fanem" Coldplaya, co sprawia, że raczej wzruszam ramionami na "wielką komercyjną woltę" (niektórzy powiedzą: "zdradę") dokonaną po pierwszych dwóch albumach. Ale owszem, jestem "fanem" poszczególnych piosenek, tylko że na pewno nie tych z pierwszych miejsc Spotifajów. Nigdy nie odnajdowałem się zbytnio w tzw. hitach, ale tutaj najlepsze dla siebie rzeczy znalazłem poukrywane na jakichś EP-kach. Viva la B-side!

 

Debiutewny album nic nam tutaj nie rozjaśni. Osoba w nim rozmiłowana pewnie zgodzi się, że jest dość "senny", osoba go nienawidząca skontruje, że raczej "śpiący". Co nawet niekoniecznie musi być wielkim zarzutem, raczej pretekstem do przyjaznego zadziwienia, jak oni to zrobili, że ten album jest uwaga 22-gą najlepiej sprzedającą się brytyjską płytą obecnego wieku. To chyba mimo wszystko dobrze, bo poczynania są tu zbudowane na dość oszczędnych AKUSTYCZNYCH podstawach i trzeba albo mocno się natrudzić (w sensie: dużo razy tego posłuchać), żeby taką muzykę docenić i polubić, albo być aż tak mocno utopionym w oczach wokalisty, że muzyka spadnie na dalszy plan. Jak by nie było, nie jest to na pewno jakieś disco-anglo lub inne obrzydlistwo i nie słyszę na tej płycie żadnych powodów, dla których ktoś mógłby się wstydzić, że jest fanem.


Wielki przebój Yellow zaznaczyłem tu sarkastycznie na żółto, bo nie jest to dla mnie utwór rangi czerwonej, a z drugiej strony cenię w nim bardzo dwie rzeczy. Po pierwsze była to bodaj ostatnia tak świetnie sprzedająca się piosenka, której brzmienie oparte jest na gitarach akustycznych (w ogóle, co to były mimo wszystko za czasy, gdy ten album i nieco wcześniejszy Man Who Travisa były w m o d z i e, takie tam niezobowiązujące plumkanie!) Po drugie, podobają mi się pewne aspekty w tekście, na razie zarysowane bardzo mgliście, ale Martin będzie do nich w późniejszych latach konsekwentnie powracał: zaproszenie do miłości ofiarnej. I swam across, I jumped across for you... A może nawet a cross? Słowa for you I bleed myself dry brzmią w każdym razie bardzo niehitowo, don't they? I tutaj muszę zrobić następujące wyznanie: gdyby ktoś przystawił mi pistolet do głowy, chyba bym musiał przyznać, że Chris Martin jest po Justinie Haywardzie moim ulubionym zagranicznym tekściarzem, serio.


Od Yellow za lepsze kawałki uważam Trouble i Shiver. Oba mają o wiele bardziej wyraziste melodie i bardziej klarowne aranżacje i w obu jest chyba najwięcej życia. Shiver dodatkowo jest fantastycznym hołdem złożonym Jeffowi Buckleyowi. Co ciekawe, naśladując jego manierę wokalną Martin nie szarżuje, wiedząc że nie dorównuje mistrzowi ani skalą, ani ekspresją. Taki stonowany braciszek tytułowego numeru z Grace ma jednak sporo uroku i paradoksalnie wokalista Coldplay jest w tej piosence chyba najbardziej wyrazisty, już bez związku z Jeffem. Pozostałe piosenki, jako się rzekło, raczej mi w niczym nie przeszkadzają, choć nie odczułbym zupełnie ich braku, gdyby hihi jakiś wirus przypadkiem skasował całego Spotifaja. No, może jeszcze zostawiłbym utwór Spies, zawsze uśmiecham się na te niezbyt dyskretne nawiązania w gitarach do koncertowej wersji Careful With That Axe, Eugene z Ummagummy. Ale nie tylko w tym utworze słychać, że (skądinąd bardzo sprawny) gitarzysta lubi Pink Floyd. A, jest jeszcze ta zaskakująca miniaturka tytułowa, naprawdę urzekający drobiazg.

 

Przeczytałem nawet niejedną książkę o Coldplayu i wiem, że największy wpływ na młodego Chrisa Martina miał zespół U2. Może i coś w tym jest, hity Irlandczyków też nie są wielce melodyjne i "archetypalnie przebojowe". A może to właśnie są te pola melodyczne, których ja nie czuję i dlatego nigdy nie będę miał własnych przebojów? No właśnie, już przy debiucie zaczyna się dla mnie prywatnie najbardziej zaskakujący rys stylistyczny zespołu Coldplay, mianowicie ten, że JAK DLA MNIE najlepszy (no ok, trzeci w kolejności najlepszych) utwór wywalili na okołoalbumową EP-kę. Piosenka nazywa się Careful Where You Stand. Gdyby ktoś nie słyszał omawianej płyty, to proszę nie zapomnieć o (maxi)singlu Shiver.

 

 
 

 
 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym