środa, 2 września 2020

ACID DRINKERS - High Proof Cosmic Milk

My home is a casTle, 
my street is a battlefield                                  

ACID DRINKERS
High Proof Cosmic Milk 
 
1998
 
gatunek: metal (?)
najlepszy numer: nie umiem wybrać (cooo? ja, listowy człowiek, nie umiem wybrać?)
best moments: zakończenie Bazooki i wysoka gitara w refrenie Dementii 

 
Rattlesnake Blues * Human Bazooka * High Proof Cosmic Milk * What's Happening In the Heart of a Pacifist * More Life * Be My Godzilla * Dementia Blvd * Blind Leadin' the Blind * Gain On Shit

* * * * *

Jakoś tak się dziwnie złożyło, że znam właściwie całą dyskografię Acidów. Może "znam" to za dużo powiedziane - raczej: orientuję się. Niektóre płyty bardzo pobieżnie, inne - owszem - dość dogłębnie. Zapukałem do tych drzwi w kluczu jednej z "odnóg Litzy", na fali zachwytu Tymoteuszem, i nie będę ukrywał, że zawsze byłem fanem raczej jego niż samego zespołu, ale zaraz się okaże, że konteksty historyczno-biograficzne większego znaczenia tu nie mają. Muszę w tym miejscu dodać, że bardzo szanuję wszystkich czterech instrumentalistów z pierwszego składu Acid Drinkers, choćby za to, że swoją wirtuozerię tak ochoczo poświęcili dla celów wyższych, na pograniczu muzyki i rzeczywistości. Wprawdzie wgryzałem się w ten zespół już w momencie, gdy Litza z niego odszedł, ale zawsze było dla mnie jasne, że pod przykrywką "jaj" i nierzadko dużej dozy wulgarności kryły się jakieś całkiem inspirujące głębie. A może to sobie wymyśliłem? Jak by nie było, z wszystkich płyt Acidów tak naprawdę pokochałem tylko tę jedną - za to bardziej niż niejeden album Beatlesów, albo nawet... (o nie, o nie, zamilcz, pan!) - i tylko ta zaistnieje w parszywych p r o g a c h niniejszego bloga. (Tak nawiasem pisząc, ten album jest całkiem "progowy" właśnie, niestety nie daly mi o nim napisać w "Lizardzie"...)

 

Zanim przejdziemy do rzeczy, szybko zrzućmy z pleców otaczające ten album pozytywne i negatywne mitologie. Z tego co czytałem, g e n e r a l n i e nie jest to najbardziej ceniony album Acid (w to mi graj!), a nawet bywa mocno krytykowany. Powody są trzy, w każdym z nich inne szwy - 1) sam zespół mówi o nim chłodno, według narracji: "lider Litza zaciągnął biedną resztę na manowce"; 2) jest to ponoć jawna zrzynka z Sepultury; 3) płyta się mocno zestarzała. Oto odpowiedzi w Teachersie: 1) to fajnie 2) nie, nie jest, choć inspiracje rzeczywiście kłują w uszy, ale nie, nie jest, a zresztą co mnie obchodzi Sepultura, wolę Soulflaja (żeby nie powiedzieć: "wolę Koldpleja" i dostać po mordzie); 3) moje serce i tak najmocniej bi-bi-bije w szeździesionie, więc z radością witam każdą patynę, byle nie syntezatorową, a takich tu nie uświadczysz (sam Litza coś mruknął na Forum Luxów o plastikowym efekcie zdaje się w Dementii, mojego progu wrażliwości na kicz zdecydowanie on nie przekracza).

 

No i wreszcie możemy zagłębić się w samą muzykę i samodzielnie dobrać do niej konteksty "życiowe"... No dobrze, pr Państwa, oto Rattlesnake Blues! Album zaczyna się od niby wyrazistego riffu, ale od razu piętrzą się tu błogosławione zagmatwania i nieostrości, sam riff jest bowiem dość skomplikowany (a zatem nie "archytepalnie rockowy" i inne gówna) a do tego pływa w mało klarownym rytmie, ósemki na hi-hacie ciągną do przodu, ale werbel wszystko gmatwa, a szesnastki na stopie nic nie rozjaśniają. Wchodzi wokal Tytusa i zanosi się na to, że będzie to jego życiówka, od razu dopowiedzmy, że istotnie tak jest, oczywiście w moim skromnym rankingu. Nie wiem co stanowi o wartości tych partii, zwykle jego wokal to element, który najbardziej mnie od Acid Drinkers odpycha i musiałem się długo uczyć, że to czego zwykle szukam w muzyce, czyli harmonia, melodia i tajemnica, w tym zespole poukrywane jest w gitarach. Ale w tym miejscu muszę zdecydowanie złożyć Tytusowi wyrazy głębokiego szacunku: wszyscy wiedzą, że to nie była jego bajka, a oddał odchodzącemu z zespołu liderowi takie walory, o które nikt by go nie posądzał, a poza tym pozwolił obłożyć swój głos tyloma efektami, że na tej płycie jest w nim najwięcej MUZYKI, a nie tylko jakiegoś tam "czadu" (nie mówiłem Wam jeszcze o tym, że czad jest przereklamowany?) Wokal Titusa jest dla mnie największym atutem otwierającego kawałka i mocnym punktem wielu innych na tej płycie. Właściwie ustanowił tutaj nową prawidłową wymowę słowa "castle", słowa "blues" zresztą też...  Nie wyobrażam sobie w tym utworze zamku bez "t"... A ile musiał się namęczyć, dobitnie pokazuje to, że jego wokal w Rattlesnake'u (a jeszcze lepiej słychać to w Pacyfiście) dochodzi z różnych miejsc spektrum stereo. W niczym to zresztą mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Po raz ostatni Tytus zaufał Litzy i chwała mu za to.

 

Litza zresztą pomaga frontmanowi z całych sił, nie tylko obłędnymi riffami, ale też zmysłem kompozycyjnym i aranżacyjnym, które zresztą na płycie High Proof Cosmic Milk mocno się zazębiają. Obfita, piętrowa osnowa znakomicie wypiętrza nieoczywiste formy i cudowne meandry hm, no przecież nie melodii, chociaż... Już w Rattlesnake'u bardzo dobrze słychać, że będzie trzeba tego utworu posłuchać co najmniej pięćdziesiąt razy, by się nim dogłębnie nawalić yyy chciałem powiedzieć: nasycić. Najciekawsze jest to, że różne smaczki dozowane są bez efekciarstwa, tak jak dobrze zaserwowane dyskretne polewy na lody: pauzy i opóźnienia we wchodzeniu w riff (dobitniej wygrane w wersjach koncertowych), no i te niepokojące, niby-klawiszowe smugi pod koniec, z których wyłania się numer jeszcze lepszy - Human Bazooka... Przez długie tygodnie odsłuchów myślałem w ogóle, że otwierający riff jest przeklejony z Rattlesnake'a, oczywiście się myliłem, ale wrażenie kompletności jest nieziemskie. Bazooka wydaje się pogłębiać zdobycze aranżacyjno-produkcyjne Rattlesnake'a: stop-starty są bardziej dobitne, interakcje między głównymi i pobocznymi wokalami bardziej oszałamiające, efekty bardziej śmiałe, choć nadal bez wrażenia przerostu nad treścią... Ale najlepsze nadchodzi pod sam koniec utworu - (genialnie przygotowany przez wznoszącą się od szeptu do krzyku partię Tytusa) absolutnie niebiański dialog niskiej niesfuzzowanej gitary Litzy i slide'u Popkorna. Tak, niebiański, ten jedyny raz w dyskografii Acid tego słowa można użyć bez poczucia niestosowności... Jest taki dokument TVP z ostatniej trasy Acid z Litzą, który zaczyna się właśnie od niniejszego fragmentu, jest on zilustrowany przyspieszonym obrazem słońca wschodzącego za jakimś transformatorem czy czymś, proszę sobie wyobrazić, że to był mój pierwszy kontakt z muzyką z tej płyty, ależ miałem szczęście... Na dzień dzisiejszy można to znaleźć na YT, podobnie jak zapis koncertu z Krakowa, na którym Popkorn ową partię grał kieliszkiem od piwa, no i tak, tutaj niebiańskości było już mniej...

 

Z wysokości cody Bazooki schodzimy nieco w zawiłości utworu tytułowego, jedynego utworu z tej płyty, który był chętnie grany przez wszystkie składy i nosił znamiona przeboju, przynajmniej na miarę Acid Drinkers (BTW coveru Proud Mary pozwalam sobie nie zaliczać do tego albumu, przypominam, że zawsze miał status utworu bonusowego). High Proof Cosmic Milk jest zasłużonym evergreenem, czy raczej everwhite'm, bo kto by chciał raczyć się zielonym mlekiem... Utwór trochę przypomina klimatem jeszcze bardziej słynnego Jonasza z Infernal Connection, ale jak dla mnie przebija go bardziej rozbudowaną i nieprzewidywalną  strukturą, lepszym refrenem i przede wszystkim nieziemską solówką Popkorna, która zresztą jest poprzedzona bardzo klarowną i soczystą partia gitar jakby wyjętą z którejś z pierwszych dwóch płyt Tymoteusza. To tylko uzmysławia mi jak niesamowicie twórczy był to czas dla Litzy, przecież w tym czasie powstawały także Machinas de la Muerte Kazika na Żywo... Na omawianym albumie następuje teraz chyba najbardziej "litzowy" zakątek pod względem przesłania: najpierw nieco zgryźliwy utwór o zaułkach Serca pacyfisty, chyba słusznie najmniej ceniony z całej płyty przez fanów zespołu (o dziwo znowu ratuje go śpiew(!) Tytusa, najpierw niesamowicie ekspresyjny w zwrotkach, potem wręcz melodyjny w refrenach), a potem kolejny (dla mnie) kolos - More Life. Co ciekawe, w obydwu tych utworach mamy do czynienia z dość dziwnymi solówkami gitarowymi o wydźwięku wręcz autoironicznym - są oparte na prosto postawionych dźwiękach, ostro przeoranych przez post-produkcję, tak jakby grający je muzycy nagle stracili połowę swoich umiejętności... Ale to tylko złudzenie, oba te sola są świetnie zanurzone w kontekstach utworów, choć ich wymowa jest bardzo odmienna. More Life jest być może najbardziej wyrazistym (choć ciągle zawoalowanym) nawiązaniem w dyskografii zespołu do "praktycznego" chrześcijaństwa (tekst wydaje się być zwrócony - odwrotnie niż w Solid Rock - ku światu, nie ku Najwyższemu, także ku światu wewnętrznemu, pełnemu słabości, choć Bóg też jest tu jak najbardziej ujęty pod słowem "life"). I znowu to samo, utwór ten jest świetnie skomponowany, pojemny w nastroje i niesamowicie zaśpiewany, nie jestem pewien czy tytułową frazę śpiewa Litza czy Tytus, chyba jednak ten pierwszy, świetnie się by to wpisywało w kontekst dwóch innych utworów opartych na patencie "zwrotka moja - refren twój", czyli tytułowego i Dementii... Warto zwrócić jeszcze w More Life uwagę na smakowitą dygresję po drugim refrenie i urywanym motywie gitarowym, zaśpiewaną w niższym rejestrze... No i co raz łatwiej mi z wiekiem przełknąć to "inof strencz", główny motyw gitary uspokaja moje nerwy i łagodzi moją nauczycielską pychę...

 

Druga strona zaczyna się od "klasycznie" acidowego Be My Godzilla, choć jego "pogodność" jest mocno umowna, skoro w tekście pojawia się słowo suicidal... Pod względem muzycznym utwór jest o wiele bardziej "płytki" i jednorodny niż poprzednie, taki odpoczynek bardzo się zresztą tej płycie przydaje; stoi on motoryką Ślimaka i kolejnym obłędnym wokalem Tytusa, ale... z drugiej strony... Czy to solówka czy jakaś syrena? Co to za dziwne odgłosy/pogłosy w zakończeniu? Tak, nawet w tym numerze jest coś dziwnie transowego, czy nawet chorego... Godzilla okazuje się przygrywką do kolejnego opus magnum, czyli utworu Dementia Blvd. Tutaj mamy do czynienia wręcz z muzyką kontemplacyjną, oczywiście rozumianą bardzo swoiście, jak na Acid Drinkers przystało. Utwór utrzymuje w równowadze wyrazisty choć obfity riff autorstwa Popkorna, ale na tym fundamencie budowane są rzeczy kompletnie dla Acidów niecharakterystyczne. Przede wszystkim mamy tu "gotycką" zwrotkę z nastrojem doskonale zbudowanym przez użycie prostego patentu z dwoma wokalami Tytusa, jednym zawodzącym, drugim szepczącym, która kontrastuje z majestatycznym refrenem, tym razem typowym dla Litzy, ale być może przeprowadzonym najlepiej w historii - bo po pierwsze jest on zbudowany na prostej lecz finezyjnej progresji F - Cis9 (ach, ta nona!!!) - C, a po drugie jest zwieńczony kolejną cudowną zagrywką Popkorna, który niejako dogrywa harmonię do śpiewanej przez Roberta linijki echo of a gun shot... Nie mam słów na ten cudownie księżycowy moment, prawdziwe wytchnienie dla tego gostka szlajającego się w tekście bezsensownie gdzieś po nocy... duchowej... Cudowny ton gitary Popkorna, niczym z najlepszych momentów płyty Droga zespołu Armia, jaki to był niesamowity czas, ta końcówka lat dziewięćdziesiątych!!! A to jeszcze nie koniec zadziwień, na pomoc Popkornowi, po drugim refrenie przychodzi jeszcze Litza serwując nie wiadomo z jakiej paki ten opadający motyw na pełnych, dziwnych akordach... Po nim długo utrzymuje się w odtrutym powietrzu początkowy motyw Popkorna, ale teraz jest już grany inaczej, lżej, bardziej radośnie... Dokonała się jakaś wewnętrzna przemiana, można znowu stanąć oko w oko z monstrum na zewnątrz.

 

Album wieńczą dwa kawałki śpiewane przez Litzę. Siłą rzeczy wydają się trochę z innej bajki, ale ta bajka jest z tej samej książki co utwory śpiewane przez Tytusa (jednym z bardziej wyraźnych pomostów stylistycznych z poprzednią częścią albumu jest np. dalekie wokalne glissando w Blindzie, jakby wzięte z refrenu utworu tytułowego). Blind Leading the Blind lubię o wiele bardziej niż Gain On Shit, jest tak ujmująco mętny mimo tego niesamowitego drive'u dyktowanego przez ósemki Ślimaka na hi-hacie i mimo całkiem przyjemnej melodii. Partie wokalne są tu zresztą absolutnie niesztampowe (choć tutaj odniesienia do Roots Sepultury są zdaje się najbardziej namacalne), bardzo podoba mi się to jak zdegradowana została w tym utworze funkcja tekstu, słowa są właściwie niemożliwe do odcyfrowania (niektóre fragmenty zostały chyba odtworzone od tyłu), ale tak naprawdę nie trzeba książeczki, by zrozumieć miotane tutaj emocje. Z kolei z utworem Gain on Shit było mi przez długi czas najmniej po drodze z całego albumu, wydawał mi się zbyt toporny i jednolity i na początku słyszałem tylko "solówkę" jakby wykrojoną ze starych automatów do gier oraz going-going-going-going przed wejściem w ostatni refren (bardzo mocny moment zresztą, jak bicie głową w mur!). Po bardzo wielokrotnych przesłuchaniach, hehe, w końcu ta betonowa kula nabrała dzikiego rozpędu i kto wie czy nie rozbije mi w pień kolejnej piosenki Beatlesów... Dzisiaj utwór zmienił kolor na czerwony, mimo pesymistycznego tekstu jest w nim coś mocno wyzwalającego.

 

Właśnie, teksty... Nie będę ukrywał, że w przypadku tego zespołu mają one dla mnie znaczenie mocno drugorzędne, ale uwagę co do Blind Leading the Blind mogę rozciągnąć na całość: tak dobrze siedzą w muzyce, że nie trzeba się w nie zbytnio wgryzać, żeby wiedzieć co zespół ma do przekazania. Co nie znaczy, że są głupie czy pozbawione znaczenia. Generalnie przesłanie albumu rozumiem jako rozważanie na temat odnajdowania się przemienionego (no, może przemienianego) serca w coraz bardziej psującym się świecie. Ciekawe, że tak bardzo odmienni światopoglądowo Tytus i Litza zaproponowali tak spójny ogląd spraw. Może to znaczy, że jest on prawdziwy?

 

Warto tu dodać, że album High Proof Cosmic Milk jest posępny, ale nie mroczny, przynosi uczciwą, czyli niełatwą nadzieję i daje jakieś niespodziewane pocieszenie, mimo że po ostatnim utworze nie wygląda na to, że opisywane w tekstach sytuacje i ustawienia mogą się zmienić. I to jest chyba najważniejsza rzecz, za którą cenię ten album. Głupio o tym pisać, ale pomijając wszelkie wartości czysto muzyczne, potrafił mnie urzec, olśnić i podnieść na duchu na poziomie egzystencjalnym 40+, do którego z całym szacunkiem nie ma dostępu większość przebojów zespołu The Beatles. Jasne, może słyszę na tej płycie rzeczy, których na niej nie ma, ale takie prawo skrajnego subiektywisty. A przecież nie wymyśliłem sobie tych zachwyceń, których ta muzyka mi dostarczyła. A że to Acid Drinkers? Może wstyd, ale jestem chłopakom dozgonnie wdzięczny, mimo że po tym punkcie w ich dyskografii nasze drogi się ostatecznie rozchodzą.

 

I ostatnie słowo. Czytałem i oglądałem wywiady i wiem, że nagrywanie tej płyty było drogą przez mękę. No to niech ta przydługa recka będzie dowodem na to, że było warto. No i jeszcze raz: czy jest to solowa płyta Litzy? Być może tak wyszło, ale chwała chłopakom za to, że w imię wyczerpującego się braterstwa cała trójka przy nagrywaniu tego nielubianego przez nich albumu tak pięknie wsparła go swoimi talentami i wykrzesała tyle pewnie nieoczywistego dla nich... dobra???

Going-going-going-going, GOING FOR IT!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym