poniedziałek, 15 lipca 2019

BLUR - The Great Escape




All your life you're dreaming
and then you
stop dreaming

The Great Escape
BLUR
1995

gatunek: brit pop
najlepszy numer: Country House
best moment: przełamanie stylistyczne w Mr Robinson's Quango

Stereotypes * Country House * Best Days * Charmless Man * Fade Away * Top Man * The Universal * Mr. Robinson's Quango * He Thought of Cars * It Could Be You * Ernold Same* Globe Alone * Dan Abnormal *  Entertain Me * Yuko and Hiro

mocne * * * *

Naturalną koleją rzeczy ta sama siła, która bez pomyślunku wrzuciła zespół Blur na niejaki brit popowy tron, zechciała go z niego zrzucić, robiąc miejsce dla rywali z Oasis i to żeby było śmieszniej po wygranej w rozpętanej przez tabloidy "Bitwie Brit Popu". Te niepotrzebne didaskalia już na zawsze ustawiły album Great Escape jako "gorszego" czy też tylko "ciemniejszego" brata płyty Parklife, niejako na przegranej pozycji. Jakkolwiek płyta istotnie jest lekko rozczarowująca, na pewno nie jest zła. Zatem ani słowa więcej o Oasis...

Cieszę się, że "Battle of Britpop" znam tylko z opowiadań, mogłem dzięki temu całkowicie autonomicznie obrać sobie piosenkę Country House jako zdecydowanie najlepszą na płycie. Ci co znają mnie osobiście i Ci, którzy znają mnie tylko z tego bloga (są tacy?) dobrze wiedzą, że taka sytuacja, kiedy zgadzam się z "obiektywnymi" wynikami należy do rzadkości, więc pocelebrujmy ten utwór przez dłuższą chwilę. So the story begins... Od razu dopowiem, że najbardziej cenię ten numer za te wszystkie misternie i niespiesznie wprowadzane do faktury rzeczy z drugiego planu (głównie chórki) i do tego myślę, że piosenka mogłaby być jeszcze bardziej doskonała gdyby do zatrzymania blow, blow me out, I am so sad... dodać jeszcze jedną warstwę harmonii w dole lub pośrodku spektrum. Nie znaczy to, że nie doceniam zaraźliwej melodii ani bardzo inteligentnego tekstu, ani niesamowitych partii basu... Do tego jeszcze chłopakom udało się tutaj wypełnić postulat Franka Zappy związany ze stawianiem nut "z nastawieniem" - te grubo ciosane opady na półtonach w refrenie to kwintesencja "nabytej wieśniackości"! Wspaniały utwór! Kto by się spodziewał, że ironia może być aż tak energetyczna i inspirująca? (A tak na marginesie, mało kto zwraca uwagę na wtręt w wyciszeniu: "I wanna be a wannabe", a to przecież żarcik profetyczny - za rok to słowo miały do cna wymiętolić panienki ze Spice Girls!)

Niestety pozostałe utwory są nieco (ale tylko nieco) gorsze niż Country House. A nie musiało tak być. Po pierwsze płyta nareszcie w miarę dobrze brzmi. To znaczy - życzyłbym sobie jeszcze mniej plastiku, ale przynajmniej nie jest tak jak w przypadku poprzednich trzech Blurowych wydawnictw, że PRODUKCJA przeszkadza MUZYCE (powtarzam, że myślę tu o orginalnych nieremasterowanych wersjach). Po drugie, Damon Albarn jeszcze bardziej rozwinął się jako tekściarz. Chociaż jego opowieści stały się o wiele mniej pogodne niż na Parklife, udało mu je uczynić (co na pierwszy rzut oka może wydać się sprzecznością) i odrobinę bardziej osobistymi, i odrobinę bardziej uniwersalnymi, tak że znikło z tych piosenek wrażenie taniego eskapizmu, który mógłbym zarzucić niektórym piosenkom z płyty poprzedniej.

Cóż się zatem stało? Zdaje się, że zwykłe ludzkie wypalenie. The Great Escape jest tym albumem w dyskografii, który wnosi do robku najmniej. Najwyraźniej słychać to bodajże w grze Coxona - o ile w dyskretnym wzbogacaniu faktury jest nadal niedościgniony (Charmless Man!), to na pierwszym planie nie wniósł tym razem do muzyki Blur nic wiekopomnego na miarę sola z This Is a Low, nawet solówka w Country House jest bardzo sprytnie sklecona z dwóch partii grających równocześnie, samych w sobie nieco nieporadnych. Sam Coxon w jednym z wywiadów wyraźnie wskazał ten właśnie album jako najmniej udany jeśli chodzi o partie gitarowe, wszystko się zatem zgadza (w tym samym zdaniu zaznaczył jeszcze: "ale to nie jest słaby albym, hę?", uspokajamy, nie jest). Jeśli chodzi o lidera, obniżka formy jest o wiele trudniejsza do uchwycenia, czym bowiem można zmierzyć "inspirację", "świeżość" czy "polot", a właśnie na tym polu uszczerbki są najbardziej doskwierające. Jakoś jednak cały świat (w tym nawet ja!) jest zgodny z tym, że mniej na tej płycie TEGO CZEGOŚ, więc jakoś to zmierzyliśmy. Mówiąc bardziej konkretnie, melodie są ciut bardziej kwadratowe, sztampowe, przewidywalne i powtarzalne niż Blurowa średnia, a do tego jeszcze po raz pierwszy w repertuarze przydarzyła (i przydatentnica) się zespołowi ewidentna zrzynka z Beatlesów (w Charmless Man rozwiązanie refrenu wzięte prosto z Back In the USSR).

Od razu jednak łagodzę ostrze krytyky swej i dopowiadam, że w poprzednim zdaniu najważniejsze było słowo "ciut". Hej, ciut, don't make it bad, niektóre piosenki nadal są jedynie w swoim rodzaju melodycznie natchnione. Żeby nie szukać daleko, He Thought of Cars swoją progresją, ale także nastrojem, nie przypomina z chudsza żadnej innej piosenki Blur, dużo świeżości jest też w Fade Away, a także w pozostałych utworach singlowych czyli - w kolejności od najbardziej zdaniem niegodnego slugi udanych - Stereotypes, The Universal oraz Charmless Man. Całkiem udały się też żarciki Dan Abnormal i Yuko & Hiro, ten pierwszy bywa moim ulubionym - po Housie - na całej płycie, tylko dlaczego to interludium takie napisane na kolanie? Co więcej, pozostałe numery także nie przynoszą wstydu (może poza nieco karykaturalnym Ernold Sane) i właściwie KAŻDY (!) jest na swój sposób interesujący, a do tego przecież gdy tylko zrobi się CIUT nudnawo, zawsze można skierować stery na serce tego słońca, czyli Aleksa Jamesa, jedynego muzyka zespołu, który wydawał się na tyle nieokrzesany i mocny, że bez zmrużenia oka zniósł wszystkie lukry i obciążenia i sławy, i niesławy.

Do pełnego obrazu względnego niepowodzenia Wielkiej Ucieczki (po prawdzie z każdym zdaniem coraz bardziej przekonuję się, że to całkiem udany album, oczywiście leci sobie w tle, gdy piszę te słowa) dodajmy zwyczajowe problemy z konstrukcją. Tym razem wersja "deluxe" nie przynosi żadnych nie wiadomo jakich ukrytych skarbów, choć nie pogniewałbym się gdyby energetyczny Ultranol zastąpił wgniecionego Ernolda. Tym razem najwiekszą pomyłką zespołu przy układaniu tracklisty jest dla mnie sprawa zakończenia płyty. Bardzo lubię Yuko and Hiro, ale gdyby zamienić go (ich) miejscami z Universalem, nie mielibyśmy być może wrażenia rozmycia się spraw pod koniec poczynań, a album zyskałby na ciężarze gatunkowym i wewnętrznej logice strukturalnej. Być może winę za tak oczywiste jak dla mnie niedopatrzenie ponosi dziewczyna Albarna, wokalistka zespołu Elastica, która uważała The Universal za najgorszy kawałek w dotychczasowej historii zespołu. Szkoda, ten lekko apokaliptyczny kawałek spełnia wszystkie wymagania rasowego album closera, a to końcowe delikatne podejście na smyczkach pasowałoby jak ulał do zamknięcia tego ciut rozczarowującego klasycznego albumu wielkiego zespołu. 

Życzyłbym wszystkim moim ulubieńcom takich rozczarowań. A także takiej samoświadomości, która pozwoliła chłopakom na natychmiastową korekcję stylistyki przy okazji płyty następnej. I mimo wszystko brawa też tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym