sobota, 13 lipca 2019

BLUR - Parklife


This is a low
but it won't hurt you

This is a low
but it won't hurt you

Parklife
BLUR
1994

gatunek: no niby brit pop
najlepszy numer: gdybym był złośliwy to powiedziałbym, że bonusowa Magpie, ale nie jestem i wskazuję na This Is a Low
best moment: przejście z solówki w ostatni refren This Is a Low

Girls & Boys * Tracy Jacks * End of a Century * Parklife * Bank Holiday * Badhead * Debt Collector * Far Out * To the End * London Loves * Trouble In a Message Centre * Clover Over Dover * Magic America *  Jubilee * This Is a Low * Lot 105

* * * * i 1/2

Wydany w kwietniu 1994 roku album Parklife nieoczekiwanie (?) debiutował na pierwszym miejscu list przebojów, zrzucając z niego trepów udających, że potrafią nagrać bez Watersa kolejny "klasyczny" album Pink Floyd. No i dobrze. No i zasłużenie. Chłopaki wykorzystali do cna swoje młodzieńcze bogactwa naturalne i nagrali album wyrazisty, zróżnicowany, bezczelny i definiujący epokę. A przy tym ciut słabszy od poprzedniego, ale tym się na razie nie zrażajmy.

Pod względem muzycznym niniejszą płytę różni od poprzedniej wyraźne złagodzenie brzmienia i związana z tym "przebojowość", połączona z niejakim powrotem do gładkich brzmień znanych z  debiutu. Właściwie do tego czasu znakomita większość piosenek Blur oparta była na gitarze Coxona, i to zazwyczaj dość ciężkiej, wyjątkiem jest chyba tylko Sing, ale tylko bałwan nazwałby ją łagodną. Tymczasem płyta Parklife wydaje się o wiele bardziej "popowa" niż "rockowa", aż chciałoby się napisać: "brit popowa", ale co to właściwie jest ten brit pop, skoro obejmuje zespoły tak różne stylistycznie i "przekazowo" jak Blur i Oasis. Owszem, łączy je garściami czerpanie z melodyki Beatlesów i innych zespołów z lat 60-tych, no i co z tego?

Wśród tych "innych" zespołów w końcu należy wymienić The Kinks, nie tylko ze względu na teksty o różnych dziwnych gostkach. Wciąż nie przesadzałbym z tym pokrewieństwem, najbardziej "blurowe" piosenki Kinks są bowiem poupychane głęboko na dodatkowych dyskach przepięknej płyty Village Green Preservation Society (np. Misty Water), z kolei najbardziej "kinksowe" piosenki Blur można znaleźć na dodatkowych dyskach wydań "deluxe" (np. Theme From Imaginary Western z płyty niniejszej). Różnice zasadzają się w dość odmiennych wrażliwościach/brzmieniach gitarzystów obu zespołów, ale jako się rzekło na Parklife jest tych gitar trochę mniej, a nad całością rzeczywiście unosi się nieco kinksowy duch apoteozy angielskości w nieco krzywym zwierciadle. Ironia na Parklife też jest jednak bardziej słoneczna niż gniewna, co jest kolejnym przyczynkiem do większej popularności tej płyty od poprzedniej. Tak, zespół Blur zdecydowanie utrafił na Parklife w jakiś szczęśliwy i rezonujący ton. Problem (malutki) w tym, że - jak to bywa ze wszystkim co flagowe - zatracił w tych śmichach i chichach nieco  p r a w d z i w o ś c i. Dlatego też na swojej prywatnej liście umieszczam bebechy Modern Life'a nieco wyżej, acz jak się przekonamy za chwilę, to nie przez swoją flagowość Parklife stracił u mnie szansę na pięć gwiazdek.

Na razie zajmijmy się jednak tym co dobre, bo jest tego na tej płycie sporo. Pomińmy milczeniem otwierający całość pastisz lat 80-tych, cenię założenia tego kawałka, ale go nie lubię i ograniczę się do pochwalenia niesamowitej partii basu. W sedno albumu Parklife trafiamy dopiero na wysokości piosenki Tracy Jacks, która - mimo że wraca do gitarowej podstawy - dobrze pokazuje wspomniane wyżej przesunięcia w nastroju. Ale to co, że (brit)pop, to świetny kawałek wykorzystujący znany z For Tomorrow patent na pokrętną harmonicznie zwrotkę i zaraźliwy refren. Najciekawsze, mimo że numer opowiada o kryzysie wieku średniego, aż chce się po nim - za przykładem głównego bohatera -  biegać nago po ulicach. Dodatkowe brawa za nieco atonalną, zdecydowanie nie popową końcówkę! End of the Century podejmuje wątki z poprzedniej piosenki na sposób bardziej uniwersalny i mniej pogodny, to jednak kolejna świetna melodia, a niewesoły tekst osładzają wyśmienite partie chóralne. No i przychodzi czas na do bólu znajomy utwór tytułowy. Czy broni się po setnym czy sięcznym przesłuchaniu? Tak! (Choć ja wolę wersje recytowane przez Albarna, z całym szacunkiem do Phila Danielsa). Nawet po milionowym przesłuchaniu nie da się chyba ustalić, czy utwór jest bardziej prześmiewczy czy apologetyczny, co jest jego niewątpliwą zaletą. Na to wszystko wchodzi (pseudo?)punkowy Bank Holiday i znowu nie wiadomo czy jest bardziej ironiczny czy rubaszny. Tak naprawdę pewnie wiadomo, że to pierwsze, ale... i niech tak zostanie, utwór jest naprawdę porywający, choć pełen wyraz zyskał dopiero w wykonaniach koncertowych (jak oni się mieścili w tych taktach?) I kolejne trafione przełamanie nastroju, no jasne, logicznie rzecz biorąc po imprezie w dzień wolny musi przyjść kac, ale mimo wszystko dolegliwości Badhead wydają się mniej dokuczliwe niż paralelne problemy na płycie poprzedniej, może za sprawą bardziej wysmakowanej aranżacji. Tylko dlaczego nie użyli melotronu w tych zatrzymaniach, Oasis jakoś się udało przytargać tę kolubrynę do studia... Po Badhead następuje być może pierwsza pomyłka konstrukcyjna na Parklife, odnoszę wrażenie, że dwa zdecydowanie "lajtowe" przerywniki bez drugiego dna, postawione obok siebie, trochę sobie przeszkadzają. Chyba że "astronomiczny" utwór  Far Out (śpiewany dość  pociesznie przez Alexa Jamesa) otwiera już "stronę B". Wtedy wszystko OK, bardzo lubię tę śpiewankę, w wejściu słońca słońca słońca jest coś w nieplanowany sposób... mistycznego, hehe.

Niestety podobnie jak w przypadku albumu poprzedniego druga część płyty wydaje mi się wyraźnie słabsza. To the End na przykład ocieka lukrem i nie do końca wygląda na parodię, mimo wyraźnych prób pokrycia emocji sztuczną artykulacją, niezbyt poważam ten numer, mimo że jak na ironię wszedł do kanonu. London Loves ratuje bardzo trafny choć zgryźliwy tekst i niesamowite "crimsonowskie" solo Coxona, ale też nie są to wyżyny strony A. Na szczęście następny w kolejności Trouble In a Message Centre, który z tą swoją szlachetnie mętną progresją wygląda trochę jak wyjęty z Modern Life Is Rubbish, wynagradza niedoskonałości dwóch poprzednich numerów. Z kolei oparty na klawesynie Clover Over Dover robi dość upiorne wrażenie z samobójczym tekstem wpasowanym w tak manierystycznie "barokowy" podkład i nadaje całości pożądanej głębi, stawiając pod znakiem zapytania tę całą "przebojowość". Ale może to tylko zły sen? Magic America i Jubilee przywracają bardziej przyziemny (i przyjemny) ironiczny ton, choć pod względem muzycznym są tylko solidne i nie wnoszą do poczynań niczego przełomowego. Co innego przepiękny This Is a Low, jedyna piosenka na płycie, która jest wykonana bez żadnej maski, o dziwo przynosi niespotykaną do tej pory w muzyce Blur nutę medytacyjnego zapatrzenia i pocieszenia. Wyraźnie też wyróżnia się brzmieniowo, przelewające się w tle Hammondy sprawiają, że album szybuje z pozycji brit popowych w stronę "classic rocka". Może niepotrzebnie wieńczący całość Lot 105 sprowadza wszystko ze śmiechem z powrotem na ziemię. A może potrzebnie.

Rok 2012 przyniósł nie tylko wersję "deluxe" albumu z remasterowanym dźwiękiem, przy którym można było w końcu głębiej odetchnąć, ale też box Blur 21, który odsłonił wersje demo wybranych utworów i pokazał jak dużo niestety te piosenki (najbardziej chyba tytułowa!) straciły energii i uroku przy przesunięciu akcentów produkcyjnych w kierunku owego mitycznego brit popu. Powracają przy tym moje utyskiwania na selekcję utworów - jak można było nie umieścić na albumie tak wspaniałego pod względem kompozycji, energii i wykonania utworu jakim jest Magpie? (I jeszcze szczerzy się tą dziwaczną końcówką!) Ale ale... Tak naprawdę to dobra wiadomość - majętny (lub tylko mający chody u Gwiazdora) fan zespołu Blur może sobie zestawić swój własny Parklife, na pełne pięć gwiazdek, bez żadnego naciągania.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym