but it won't hurt you
This is a low
but it won't hurt you
Parklife
BLUR
1994
gatunek:
no niby brit pop
najlepszy
numer: gdybym był złośliwy to powiedziałbym, że bonusowa Magpie, ale nie jestem
i wskazuję na This Is a Low
best
moment: przejście z solówki w ostatni refren This Is a Low
Girls & Boys * Tracy
Jacks * End of a Century * Parklife * Bank Holiday * Badhead * Debt Collector *
Far Out * To the End * London Loves * Trouble In a Message Centre * Clover Over
Dover * Magic America * Jubilee * This
Is a Low * Lot 105
*
* * * i 1/2
Wydany
w kwietniu 1994 roku album Parklife nieoczekiwanie (?) debiutował na
pierwszym miejscu list przebojów, zrzucając z niego trepów udających, że
potrafią nagrać bez Watersa kolejny "klasyczny" album Pink Floyd. No
i dobrze. No i zasłużenie. Chłopaki wykorzystali do cna swoje młodzieńcze bogactwa
naturalne i nagrali album wyrazisty, zróżnicowany, bezczelny i definiujący
epokę. A przy tym ciut słabszy od poprzedniego, ale tym się na razie nie
zrażajmy.
Pod
względem muzycznym niniejszą płytę różni od poprzedniej wyraźne złagodzenie
brzmienia i związana z tym "przebojowość", połączona z niejakim
powrotem do gładkich brzmień znanych z debiutu. Właściwie do tego czasu znakomita większość
piosenek Blur oparta była na gitarze Coxona, i to zazwyczaj dość ciężkiej,
wyjątkiem jest chyba tylko Sing, ale
tylko bałwan nazwałby ją łagodną. Tymczasem płyta Parklife wydaje się o
wiele bardziej "popowa" niż "rockowa", aż chciałoby się
napisać: "brit popowa", ale co to właściwie jest ten brit pop, skoro
obejmuje zespoły tak różne stylistycznie i "przekazowo" jak Blur i
Oasis. Owszem, łączy je garściami czerpanie z melodyki Beatlesów i innych
zespołów z lat 60-tych, no i co z tego?
Wśród
tych "innych" zespołów w końcu należy wymienić The Kinks, nie tylko
ze względu na teksty o różnych dziwnych gostkach. Wciąż nie przesadzałbym z tym
pokrewieństwem, najbardziej "blurowe" piosenki Kinks są bowiem
poupychane głęboko na dodatkowych dyskach przepięknej płyty Village Green
Preservation Society (np. Misty Water), z kolei najbardziej
"kinksowe" piosenki Blur można znaleźć na dodatkowych dyskach wydań "deluxe"
(np. Theme From Imaginary Western z
płyty niniejszej). Różnice zasadzają się w dość odmiennych wrażliwościach/brzmieniach
gitarzystów obu zespołów, ale jako się rzekło na Parklife jest tych
gitar trochę mniej, a nad całością rzeczywiście unosi się nieco kinksowy duch
apoteozy angielskości w nieco krzywym zwierciadle. Ironia na Parklife
też jest jednak bardziej słoneczna niż gniewna, co jest kolejnym przyczynkiem
do większej popularności tej płyty od poprzedniej. Tak, zespół Blur
zdecydowanie utrafił na Parklife w jakiś szczęśliwy i rezonujący ton.
Problem (malutki) w tym, że - jak to bywa ze wszystkim co flagowe - zatracił w
tych śmichach i chichach nieco p r a w d
z i w o ś c i. Dlatego też na swojej prywatnej liście umieszczam bebechy Modern
Life'a nieco wyżej, acz jak się przekonamy za chwilę, to nie przez swoją flagowość
Parklife stracił u mnie szansę na pięć gwiazdek.
Na
razie zajmijmy się jednak tym co dobre, bo jest tego na tej płycie sporo.
Pomińmy milczeniem otwierający całość pastisz lat 80-tych, cenię założenia tego
kawałka, ale go nie lubię i ograniczę się do pochwalenia niesamowitej partii
basu. W sedno albumu Parklife trafiamy dopiero na wysokości piosenki Tracy Jacks, która - mimo że wraca do
gitarowej podstawy - dobrze pokazuje wspomniane wyżej przesunięcia w nastroju.
Ale to co, że (brit)pop, to świetny kawałek wykorzystujący znany z For Tomorrow
patent na pokrętną harmonicznie zwrotkę i zaraźliwy refren. Najciekawsze, mimo
że numer opowiada o kryzysie wieku średniego, aż chce się po nim - za przykładem
głównego bohatera - biegać nago po
ulicach. Dodatkowe brawa za nieco atonalną, zdecydowanie nie popową końcówkę! End of the Century podejmuje wątki z
poprzedniej piosenki na sposób bardziej uniwersalny i mniej pogodny, to jednak
kolejna świetna melodia, a niewesoły tekst osładzają wyśmienite partie chóralne.
No i przychodzi czas na do bólu znajomy utwór
tytułowy. Czy broni się po setnym czy sięcznym przesłuchaniu? Tak! (Choć ja
wolę wersje recytowane przez Albarna, z całym szacunkiem do Phila Danielsa).
Nawet po milionowym przesłuchaniu nie da się chyba ustalić, czy utwór jest
bardziej prześmiewczy czy apologetyczny, co jest jego niewątpliwą zaletą. Na to
wszystko wchodzi (pseudo?)punkowy Bank
Holiday i znowu nie wiadomo czy jest bardziej ironiczny czy rubaszny.
Tak naprawdę pewnie wiadomo, że to pierwsze, ale... i niech tak zostanie, utwór
jest naprawdę porywający, choć pełen wyraz zyskał dopiero w wykonaniach
koncertowych (jak oni się mieścili w tych taktach?) I kolejne trafione przełamanie
nastroju, no jasne, logicznie rzecz biorąc po imprezie w dzień wolny musi przyjść kac,
ale mimo wszystko dolegliwości Badhead
wydają się mniej dokuczliwe niż paralelne problemy na płycie poprzedniej, może
za sprawą bardziej wysmakowanej aranżacji. Tylko dlaczego nie użyli melotronu w
tych zatrzymaniach, Oasis jakoś się udało przytargać tę kolubrynę do studia...
Po Badhead następuje być może pierwsza pomyłka konstrukcyjna na Parklife,
odnoszę wrażenie, że dwa zdecydowanie "lajtowe" przerywniki bez
drugiego dna, postawione obok siebie, trochę sobie przeszkadzają. Chyba że "astronomiczny"
utwór Far Out (śpiewany dość
pociesznie przez Alexa Jamesa) otwiera już "stronę B". Wtedy
wszystko OK, bardzo lubię tę śpiewankę, w wejściu słońca słońca słońca jest coś w nieplanowany sposób... mistycznego,
hehe.
Niestety
podobnie jak w przypadku albumu poprzedniego druga część płyty wydaje mi się
wyraźnie słabsza. To the End na
przykład ocieka lukrem i nie do końca wygląda na parodię, mimo wyraźnych prób
pokrycia emocji sztuczną artykulacją, niezbyt poważam ten numer, mimo że jak na
ironię wszedł do kanonu. London Loves ratuje
bardzo trafny choć zgryźliwy tekst i niesamowite "crimsonowskie" solo
Coxona, ale też nie są to wyżyny strony A. Na szczęście następny w kolejności Trouble In a Message Centre, który z tą
swoją szlachetnie mętną progresją wygląda trochę jak wyjęty z Modern Life Is
Rubbish, wynagradza niedoskonałości dwóch poprzednich numerów. Z kolei
oparty na klawesynie Clover Over Dover
robi dość upiorne wrażenie z samobójczym tekstem wpasowanym w tak manierystycznie
"barokowy" podkład i nadaje całości pożądanej głębi, stawiając pod
znakiem zapytania tę całą "przebojowość". Ale może to tylko zły sen? Magic America i Jubilee przywracają bardziej przyziemny (i przyjemny) ironiczny ton,
choć pod względem muzycznym są tylko solidne i nie wnoszą do poczynań niczego
przełomowego. Co innego przepiękny This
Is a Low, jedyna piosenka na płycie, która jest wykonana bez żadnej maski,
o dziwo przynosi niespotykaną do tej pory w muzyce Blur nutę medytacyjnego
zapatrzenia i pocieszenia. Wyraźnie też wyróżnia się brzmieniowo, przelewające
się w tle Hammondy sprawiają, że album szybuje z pozycji brit popowych w stronę
"classic rocka". Może niepotrzebnie wieńczący całość Lot 105 sprowadza wszystko ze śmiechem z
powrotem na ziemię. A może potrzebnie.
Rok
2012 przyniósł nie tylko wersję "deluxe" albumu z remasterowanym dźwiękiem,
przy którym można było w końcu głębiej odetchnąć, ale też box Blur 21, który
odsłonił wersje demo wybranych utworów i pokazał jak dużo niestety te piosenki
(najbardziej chyba tytułowa!) straciły energii
i uroku przy przesunięciu akcentów produkcyjnych w kierunku owego mitycznego
brit popu. Powracają przy tym moje utyskiwania na selekcję utworów - jak można
było nie umieścić na albumie tak wspaniałego pod względem kompozycji, energii i
wykonania utworu jakim jest Magpie?
(I jeszcze szczerzy się tą dziwaczną końcówką!) Ale ale... Tak naprawdę to
dobra wiadomość - majętny (lub tylko mający chody u Gwiazdora) fan zespołu Blur
może sobie zestawić swój własny Parklife, na pełne pięć gwiazdek, bez
żadnego naciągania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym