No, she said.
Do you love anyone you ever loved?
Yes, she said.
Leisure
BLUR
1991
gatunek:
pop-rock, indie
najlepszy
numer: nie wiem czy czasem nie Bang (?)
best moment: wielogłosy w
Come Together
She's So High * Bang * Slow
Down * Repetition * Bad Day * Sing * There's No Other Way * Fool * Come
Together * High Cool * Birthday * Wear Me Down
*
* * *
Zdążyłem
się dopiero załapać na drugą, bardziej dojrzałą i mętną fazę brit-popu (i okolic) pod
koniec lat 90-tych, dzięki dość namolnym staraniom kolegi i koleżanki ze
studiów. Uczenie się zespołu Blur od fanów miało ten niewątpliwy plus, że łatwo
przesiąknąłem całą okołomuzyczną pop-kulturową otoczką. Dobrze się złożyło, bo
Blur widziany przez jedynie muzyczne okulary wydaje się niepełny i przydaje się
pobrać go w całym chłopięcym, post-beatlesowskim sosie błazenady i brytyjskiego.
Ja w każdym razie z przyjemnością zanurzyłem się w warstwę biograficzną i pop-kulturotwórczą, choć -
uprzedzając fakty - w pewnym momencie zadziałało to przeciw zespołowi:
podstarzały Blur z płyty Magic Whip nie ma dla mnie żadnego sensu.
Na
razie jednak chłopaki dopiero debiutują nieopierzonym albumem Leisure,
który jest dość zgodnie odbierany przez recenzentów z nutką pogardy. I mimo że
zgadzam się z niektórymi zarzutami, nie byłbym aż taki skory do jakiegoś
wielkiego obniżania noty. Zarzuty dotyczą w pierwszej kolejności miałkości
tekstów, można to jeszcze rozszerzyć i obwieścić, że na generalnie wysokości niniejszej
płyty zespół Blur w ogóle ma mało do powiedzenia poza tym, że fajnie być w
zespole rockowym. Ale w sumie co z tego? Teksty, owszem, są miałkie, ale też
bardzo zgrabne i w niczym nie uwierają, a brak głębszego "przesłania"
dobrze przegryza się z ujmująco n i e z o b o w i ą z u j ą c ą muzyką. Nie
wszyscy muszą od razu być Dylanami.
W
opisie powłoki muzycznej najczęściej pojawiają się następujące odniesienia: indie, shoegaze i Madchester.
Obytrzy znam dość pobieżnie, więc zbywam je żeby dać miejsce w tym akapicie
starszym inspiracjom, które bardzo cieszą ucho. Przede wszystkim myślę tu
oczywiście o Beatlesach i mniej
oczywiście o Sydzie Barrecie. A może trzeba odwrócić te oczywistości -
nawiązania do Barretta są bezpośrednie (this isn't good, lost in the wood) i
powierzchowne, natomiast Beatlesów czuć na poziomie organicznym, zwłaszcza w grze
Grahama Coxona i w budowaniu wielogłosów, acz bez cytatów. Jak by nie było,
zacne to podwaliny i niezbyt mimo wszystko nie takie znowu przewidywalne, choć
Beatlesami wspieramy się przecież wszyscy. Ale w momencie nagrywania płyty Leisure grunge, czyli
odtrutka na post-osiemdziesionową plastikową czkawkę, dopiero
czaiła się za rogiem. I w tym miejscu trzeba przyznać, że zespołowi Blur nie do
końca się z tego brzmieniowego kieratu udało wyzwolić - płyta brzmi, zwłaszcza
w oryginalnej niemasterowanej wersji, zaskakująco płasko i lepko, mimo że
przecież nie uświadczysz na niej dyskotekowych syntezatorów. To zresztą mój
największy zarzut do tej płyty. Ach te złudne miraże technologii... Dobrze że
same piosenki dają od niej odetchnąć.
Jeszcze
jedną rzecz chłopaki z Blur odziedziczyli po Beatlesach: niesamowicie trafione
pod względem artystycznym scalenie niezbyt na pierwszy rzut ucha pasujących do
siebie muzyków i stylistyk, z których się wywodzili. I tak, wokalista,
klawiszowiec i główny songwriter
Albarn to - przynajmniej w 1991 roku - zdecydowanie dziecko osiemdziesiony,
nawet jeśli tej bardziej gitarowej, ziarenka zasiane przez The Kinks wykiełkują
dopiero na płycie następnej. Tutaj quality control sprawowana jest zdecydowanie
przez wspomnianego wcześniej Coxona, dziwny to geniusz gitary, bo bardziej
zainteresowany jest fakturą i współbrzmieniami niż wystawnymi solówkami, a do
tego kruchy i nadwrażliwy, niemal jak Barrett. Ale w moim pojęciu na pewno
geniusz. Z kolei niestrudzony basista James w swoim lekko funkującym wędrowaniu
po gryfie wydaje się być najmniej "staromodny", rzeczywiście
biografia podpowiada, że wyrósł przede wszystkim z zespołu New Order. Zatrzymać
w ryzach mógł go tylko jeden perkusista, Dave Rowntree, który zapewne w innym
kontekście wypadałby trochę nieciekawie, tutaj jednak stanowi bardzo potrzebny
element tonujący i stabilizujący poczynania. Zespół Blur to jeden z najbardziej
dobitnych przykładów na to jak wielkie rzeczy mogą się wytworzyć w kolaboracji,
matematyczne zsumowanie ich poszczególnych talentów wypadłoby o wiele bardziej
mizernie niż ta niebiańska wartość dodana, której nie da się zaplanować.
Do
Blurowego kanonu z debiutewnej płyty weszły trzy piosenki. Dwie - wiadomo, z
list przebojów - paradoksalnie stawiają nieopierzonym muzykom zaskakujące
świadectwo dojrzałości, i w She's So
High, i w There's No Other Way jest bowiem coś kompletnego, mimo tego,
że jako się rzekło są z grubsza o niczym. Trudno mi nawet tę kompletność
zdefiniować, zwłaszcza w przypadku pierwszej z tych piosenek, bo jest oparta na
dość banalnej progresji akordowej - czy to zatem sprawa melodii, czy harmonii
(na pewno nie produkcji!)? A może jakiegoś bardzo oryginalnego tonu - utwór
zaczyna się banalnie, ale z biegiem minut staje się coraz bardziej mętny i
melancholijny, tonąc w gitarze od tyłu i nieprzejrzystych wokalizach... I to
rozpaczliwe she doesn't help meee! A
mimo wszystko chce się do tego wracać, niejedną próbę niejednego zespołu
zaczynaliśmy od tej piosenki... Tymczasem trzeci utwór, hipnotyczny czy nawet
katatoniczny Sing, dostał się do
kanonu ze ścieżki dźwiękowej filmu "Trainspotting", której niespodziewanie
jest najjaśniejszym punktem. Ale pozostałe utwory idą niniejszym w sukurs. Ot,
meandry mitologii - "nieudany" trzeci singiel Bang, na którym wieszajo psy, bo doszedł "tylko" do 24
miejsca, robi na mnie jeszcze lepsze wrażenie - tekst jest prawie o czymś, natomiast utwór prowadzi do przodu niesamowita
współpraca sekcji i gitary Coxona, świetnie oddany jest tu nastrój zmęczonego
poranka (niemrawy śpiew) w nabuzowanym energią Londynie (akompaniament). Tak
naprawdę nie ma na tej płycie kawałka nieudanego, niektóre (Bad Day) można było lepiej zaaranżować, niektóre - lepiej ułożyć (wielgachna coda w Birthday trochę przekreśla przepiękny delikatny wstęp), inne (High Cool) miejscami przynudzają, ale
zawsze można zerknąć uchem na grę basisty... albo na opracowania wielogłosów.
O, te są poskładane bardzo misternie, tak naprawdę bardziej dopracowane niż na
każdym następnym albumie Blur, tak że niemal zawadzają o manieryzm. Ale proszę
spojrzeć co się tam dzieje w dołach w Come
Together!
Nie,
na pewno nie uważam tej płyty za w jakikolwiek sposób "odstającą" od
reszty. Jasne, jest poszukująca i raczkująca, ale takie są prawa debiutów.
Jasne, to wytwórnia miała na całość większy wpływ niż zespół by chciał, ale już
bez przesady, takiego talentu nawet najbardziej zafajdana wytwórnia nie zdoła
zagrzebać w jałowej produkcji. A talent, ba, znamiona geniuszu, bardzo dobrze
słychać już tutaj.
[NOTKA
TEXNICZNA: zespół Blur był niesłychanie płodny i wokół każdej płyty zostawił
wianuszek tak zwanych "odrzutów", które w wydaniach z 2012 roku zostały dołączone do bazowych albumów
w formie dodatkowych dysków. Mimo że generalnie nie przepadam za bonusami, w
przypadku Blur zdecydowanie polecam streaming czy tym lepiej kupno właśnie tych
wersji "deluxe". Pierwsze trzy albumy zostały zremasterowane, co
mocno je odplastikowiło. Dodatkowo stanowią całkiem pojemne skrzynki ze
skarbami - tutaj np. rej wodzi wspaniały, hipnotyczny utwór I Know, ale za nim pojawiają się i inne
całkiem tęgie piosenki: walcowaty Down,
szeździesionowy Mr. Briggs, zamglony
Won't Do It, porywający koncertowy Day Upon Day, czy na deser Close z niesamowitą, lekko
"nieczystą" kulminacją wokalną, przy której każdorazowo przechodzą
mnie dreszcze. Gdyby skompilować pojedynczy album z tych wszystkich rzeczy, kto
wie, czy nie dostałby 4 i 3/4!]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym