środa, 10 lipca 2019

BLUR - Leisure


Do you have anything you ever had?
No, she said.
Do you love anyone you ever loved?
Yes, she said.

Leisure
BLUR
1991

gatunek: pop-rock, indie
najlepszy numer: nie wiem czy czasem nie Bang (?)
best moment: wielogłosy w Come Together

She's So High * Bang * Slow Down * Repetition * Bad Day * Sing * There's No Other Way * Fool * Come Together * High Cool * Birthday * Wear Me Down

* * * *

Zdążyłem się dopiero załapać na drugą, bardziej dojrzałą i mętną fazę brit-popu (i okolic) pod koniec lat 90-tych, dzięki dość namolnym staraniom kolegi i koleżanki ze studiów. Uczenie się zespołu Blur od fanów miało ten niewątpliwy plus, że łatwo przesiąknąłem całą okołomuzyczną pop-kulturową otoczką. Dobrze się złożyło, bo Blur widziany przez jedynie muzyczne okulary wydaje się niepełny i przydaje się pobrać go w całym chłopięcym, post-beatlesowskim sosie błazenady i brytyjskiego. Ja w każdym razie z przyjemnością zanurzyłem się w warstwę biograficzną i pop-kulturotwórczą, choć - uprzedzając fakty - w pewnym momencie zadziałało to przeciw zespołowi: podstarzały Blur z płyty Magic Whip nie ma dla mnie żadnego sensu.

Na razie jednak chłopaki dopiero debiutują nieopierzonym albumem Leisure, który jest dość zgodnie odbierany przez recenzentów z nutką pogardy. I mimo że zgadzam się z niektórymi zarzutami, nie byłbym aż taki skory do jakiegoś wielkiego obniżania noty. Zarzuty dotyczą w pierwszej kolejności miałkości tekstów, można to jeszcze rozszerzyć i obwieścić, że na generalnie wysokości niniejszej płyty zespół Blur w ogóle ma mało do powiedzenia poza tym, że fajnie być w zespole rockowym. Ale w sumie co z tego? Teksty, owszem, są miałkie, ale też bardzo zgrabne i w niczym nie uwierają, a brak głębszego "przesłania" dobrze przegryza się z ujmująco n i e z o b o w i ą z u j ą c ą muzyką. Nie wszyscy muszą od razu być Dylanami.

W opisie powłoki muzycznej najczęściej pojawiają się następujące odniesienia: indie, shoegaze i Madchester. Obytrzy znam dość pobieżnie, więc zbywam je żeby dać miejsce w tym akapicie starszym inspiracjom, które bardzo cieszą ucho. Przede wszystkim myślę tu oczywiście o  Beatlesach i mniej oczywiście o Sydzie Barrecie. A może trzeba odwrócić te oczywistości - nawiązania do Barretta są bezpośrednie  (this isn't good, lost in the wood) i powierzchowne, natomiast Beatlesów czuć na poziomie organicznym, zwłaszcza w grze Grahama Coxona i w budowaniu wielogłosów, acz bez cytatów. Jak by nie było, zacne to podwaliny i niezbyt mimo wszystko nie takie znowu przewidywalne, choć Beatlesami wspieramy się przecież wszyscy. Ale w momencie nagrywania płyty Leisure grunge, czyli odtrutka na post-osiemdziesionową plastikową czkawkę, dopiero czaiła się za rogiem. I w tym miejscu trzeba przyznać, że zespołowi Blur nie do końca się z tego brzmieniowego kieratu udało wyzwolić - płyta brzmi, zwłaszcza w oryginalnej niemasterowanej wersji, zaskakująco płasko i lepko, mimo że przecież nie uświadczysz na niej dyskotekowych syntezatorów. To zresztą mój największy zarzut do tej płyty. Ach te złudne miraże technologii... Dobrze że same piosenki dają od niej odetchnąć.

Jeszcze jedną rzecz chłopaki z Blur odziedziczyli po Beatlesach: niesamowicie trafione pod względem artystycznym scalenie niezbyt na pierwszy rzut ucha pasujących do siebie muzyków i stylistyk, z których się wywodzili. I tak, wokalista, klawiszowiec i główny songwriter Albarn to - przynajmniej w 1991 roku - zdecydowanie dziecko osiemdziesiony, nawet jeśli tej bardziej gitarowej, ziarenka zasiane przez The Kinks wykiełkują dopiero na płycie następnej. Tutaj quality control sprawowana jest zdecydowanie przez wspomnianego wcześniej Coxona, dziwny to geniusz gitary, bo bardziej zainteresowany jest fakturą i współbrzmieniami niż wystawnymi solówkami, a do tego kruchy i nadwrażliwy, niemal jak Barrett. Ale w moim pojęciu na pewno geniusz. Z kolei niestrudzony basista James w swoim lekko funkującym wędrowaniu po gryfie wydaje się być najmniej "staromodny", rzeczywiście biografia podpowiada, że wyrósł przede wszystkim z zespołu New Order. Zatrzymać w ryzach mógł go tylko jeden perkusista, Dave Rowntree, który zapewne w innym kontekście wypadałby trochę nieciekawie, tutaj jednak stanowi bardzo potrzebny element tonujący i stabilizujący poczynania. Zespół Blur to jeden z najbardziej dobitnych przykładów na to jak wielkie rzeczy mogą się wytworzyć w kolaboracji, matematyczne zsumowanie ich poszczególnych talentów wypadłoby o wiele bardziej mizernie niż ta niebiańska wartość dodana, której nie da się zaplanować.

Do Blurowego kanonu z debiutewnej płyty weszły trzy piosenki. Dwie - wiadomo, z list przebojów - paradoksalnie stawiają nieopierzonym muzykom zaskakujące świadectwo dojrzałości, i w She's So High, i w There's No Other Way jest bowiem coś kompletnego, mimo tego, że jako się rzekło są z grubsza o niczym. Trudno mi nawet tę kompletność zdefiniować, zwłaszcza w przypadku pierwszej z tych piosenek, bo jest oparta na dość banalnej progresji akordowej - czy to zatem sprawa melodii, czy harmonii (na pewno nie produkcji!)? A może jakiegoś bardzo oryginalnego tonu - utwór zaczyna się banalnie, ale z biegiem minut staje się coraz bardziej mętny i melancholijny, tonąc w gitarze od tyłu i nieprzejrzystych wokalizach... I to rozpaczliwe she doesn't help meee! A mimo wszystko chce się do tego wracać, niejedną próbę niejednego zespołu zaczynaliśmy od tej piosenki... Tymczasem trzeci utwór, hipnotyczny czy nawet katatoniczny Sing, dostał się do kanonu ze ścieżki dźwiękowej filmu "Trainspotting", której niespodziewanie jest najjaśniejszym punktem. Ale pozostałe utwory idą niniejszym w sukurs. Ot, meandry mitologii - "nieudany" trzeci singiel Bang, na którym wieszajo psy, bo doszedł "tylko" do 24 miejsca, robi na mnie jeszcze lepsze wrażenie - tekst jest prawie o czymś, natomiast utwór prowadzi do przodu niesamowita współpraca sekcji i gitary Coxona, świetnie oddany jest tu nastrój zmęczonego poranka (niemrawy śpiew) w nabuzowanym energią Londynie (akompaniament). Tak naprawdę nie ma na tej płycie kawałka nieudanego, niektóre (Bad Day) można było lepiej zaaranżować, niektóre - lepiej ułożyć (wielgachna coda w Birthday trochę przekreśla przepiękny delikatny wstęp), inne (High Cool) miejscami przynudzają, ale zawsze można zerknąć uchem na grę basisty... albo na opracowania wielogłosów. O, te są poskładane bardzo misternie, tak naprawdę bardziej dopracowane niż na każdym następnym albumie Blur, tak że niemal zawadzają o manieryzm. Ale proszę spojrzeć co się tam dzieje w dołach w Come Together!

Nie, na pewno nie uważam tej płyty za w jakikolwiek sposób "odstającą" od reszty. Jasne, jest poszukująca i raczkująca, ale takie są prawa debiutów. Jasne, to wytwórnia miała na całość większy wpływ niż zespół by chciał, ale już bez przesady, takiego talentu nawet najbardziej zafajdana wytwórnia nie zdoła zagrzebać w jałowej produkcji. A talent, ba, znamiona geniuszu, bardzo dobrze słychać już tutaj.


[NOTKA TEXNICZNA: zespół Blur był niesłychanie płodny i wokół każdej płyty zostawił wianuszek tak zwanych "odrzutów", które w wydaniach z  2012 roku zostały dołączone do bazowych albumów w formie dodatkowych dysków. Mimo że generalnie nie przepadam za bonusami, w przypadku Blur zdecydowanie polecam streaming czy tym lepiej kupno właśnie tych wersji "deluxe". Pierwsze trzy albumy zostały zremasterowane, co mocno je odplastikowiło. Dodatkowo stanowią całkiem pojemne skrzynki ze skarbami - tutaj np. rej wodzi wspaniały, hipnotyczny utwór I Know, ale za nim pojawiają się i inne całkiem tęgie piosenki: walcowaty Down, szeździesionowy Mr. Briggs, zamglony Won't Do It, porywający koncertowy Day Upon Day, czy na deser Close z niesamowitą, lekko "nieczystą" kulminacją wokalną, przy której każdorazowo przechodzą mnie dreszcze. Gdyby skompilować pojedynczy album z tych wszystkich rzeczy, kto wie, czy nie dostałby 4 i 3/4!]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym