MARKETA IRGLOVA
2014
gatunek: poezja śpiewana,
world music, progressive folk (?)
najlepszy
numer: mimo wszystko Fortune Teller
best moment: śpiew Markéty w Remember Who You Are i wielogłosy
w Point of Creation
Point of Creation * Time
Immemorial * The Leading Bird * Fortune Teller * Without a Map * Remember Who
You Are * Mary * Phoenix * Seasons Change * Gabriel * This Right Here
(po
wielu wahaniach:) * * * * *
Można
się kłócić czy trzy lata to dużo trzy mało. Akurat dla Markéty lata 2012 -2014 musiały być niczym tornado - między wydaniem pierwszej
i drugiej płyty studyjnej zdążyła się rozwieść, przeprowadzić na Islandię,
związać się z producentem Sturla Mio Þórissonem i urodzić córeczkę. Piszę o tym
tylko dlatego, że coś takiego nie mogło nie mieć wpływu na ostateczny kształt drugiej
płyty artystki. Tak naprawdę można się zdziwić, że Muna nie jest od Anar
jeszcze dalej niż jest...
Jeśli
chodzi o warstwę muzyczną zmieniły się dwie rzeczy. Jedna, najważniejsza, w
niewielkim, niemal niezauważalnym stopniu. Chodzi o głos Markéty: pozostał oczywiście anielski i
kruchy, ale chyba leciutko się obniżył, może pogrubił i chyba stracił swoje
najbardziej eteryczne właściwości. A może to tylko kwestia doboru i ustawienia
mikrofonów? Bo tutaj, w warstwie realizacyjnej, zmieniło się właściwie wszystko.
Mimo że na płycie Muna można dostrzec tylko krztynę elektroniki, produkcja
jest - z wahaniem mówię: niestety - jak najbardziej nowoczesna: dźwięk jest
dobitny, nieco twardy i bardzo rozległy. Nie chcę zresztą żeby to zabrzmiało jak
zarzut, cały album jest bardzo "samoświadomy" i nie wątpię, że środki
realizacyjne zostały dobrane do wizji artystów trafnie i z rozmysłem. Zostawiam tu tylko
nutkę żalu, że paradoksalnie sensualny Anar bez żadnego wysiłku brzmiał
dla mnie bardziej nieziemsko niż duchowa Muna...
A może po prostu trzeba się do tego brzmienia
przyzwyczaić, jak do wszystkich zmian. Jako się rzekło, świetnie przylega ono
do niełatwych rozważań artystki na temat poszukiwania Boga i własnego miejsca we
wszechświecie, a także przemijalności i permanencji spraw. I to jest dopiero przebój, bo kto by się po tej drobnej postaci
spodziewał aż tak ciężkich tematów. Najciekawsze, że są one tu podejmowane bez
żadnego zadęcia, w sposób przemyślany (mimo że Muna nie brzmi tak przepięknie "staro"
jak jej poprzednik, na pewno mamy tu do czynienia ze starym dobrym
concept-albumem), niespieszny i urzekający. Nie jest tak, że Markéta traci tu
zupełnie swoją "puchość marną", wątki damsko-męskie wciąż się gdzieś
odzywają pod tą duchową zawiesiną. Ale to zdecydowanie dusza jest na Munie
najważniejsza i już sam początek płyty nie pozostawia co do tego żadnych
złudzeń - album zaczyna się od bicia dzwonów kościelnych i pieśni z Taizé (Oto jest dzień, który dał nam Pan -
jakby się kto pytał), nagranej przez Markétę
i Mio podczas mszy w katedrze we Francji. Potem jest jeszcze modlitwa Ojcze
nasz umiejętnie wkomponowana w fakturę Without
a Map, zupełnie niespodziewane wątki Maryjne i angelologia. Ale mimo tego wszystkiego
nie można o Munie napisać, że jest płytą "religijną", jako że wyraźnie
jest pisana z perspektywy głodu, powątpiewania i poszukiwania, a jeśli ta
niesamowita podróż w głąb rzeczy przynosi jakieś rozwiązania i spełnienia, to są
one raczej "oświeceniowe" i uniwersalne, niż stricte chrześcijańskie,
choć wiadomo - niegłupie. The only map
you need is love...
W
warstwie muzycznej Markéta też chyba
więcej zyskała niż straciła. Tam gdzie ubyło zwiewności i przystępności,
pojawiła się dojrzałość, różnorodność i swego rodzaju pełnia, która - na
wysokości przypomnijmy dopiero drugiej płyty - dana jest tylko największym. Tutaj
od razu zaznaczę, że doskonale zdaję sobie sprawę z niszowości tego albumu i
samej wykonawczyni, której Oskar zdaje się po latach być jakimś... wypadkiem przy
pracy. Ale kto mi zabroni ustanawiać własne kanony? Wracając do muzyki - może dobrze
zacząć słuchać Muny od piosenki Mary, która jako najbardziej
ulotna i obdarzona najpiękniejszą na płycie melodią najbardziej przypomina błogości
Anaru (druga część płyty jest zresztą bardziej słoneczna i o wiele
lżejsza niż pierwsza). Ale nawet w tym drobiazgu dobrze słychać pewnego rodzaju
postęp na drabinie artystycznej dojrzałości - eteryczna harmonia w pierwszej
zwrotce opisującej dzieciństwo dziewczynki ustępuje w drugiej zwrotce bardziej
osadzonym, grubiej ciosanym dwugłosom, a w codzie zamiast anarowych wokalnych
strzelistości słyszymy po prostu zwykłą orkiestrę, która z definicji sięga tam
gdzie nie dostaje głosu... Aranżacje zresztą są na tej płycie przebogate i
pełne wyobraźni - sprowadzenie perkusyjnego akompaniamentu w Time Immemorial
do werbla i... preparowanej burzy z pewnością zasługuje na islandzkiego
Fryderyka. Trochę aż tego wszystkiego mi czasem za dużo - Fortune Teller
wolałem w bardziej surowym, posępnym ujęciu, bez tego pseudohiszpańskiego
klaskania. Już tradycyjnie mam też duże zastrzeżenia do gremialnego użycia
bębenka daf, choć muszę przyznać, że w studio brzmi o niebo lepiej niż w San
Francisco. Jeśli chodzi o największego asa w aranżacyjnym asortymencie Markéty,
czyli harmonie wokalne, przestała w tym względzie liczyć tylko na na-na nakładki
własnego głosu - słyszymy zatem w wielogłosach Aidę i siostrę Zuzannę oraz tu i
ówdzie szortkie głosy męskie, czasem to dobrze (w Point of Creation
niesamowite nasycenie), czasem hm (Without a Map), ale tutaj narzekać
nie będę, bo momentów z samą Markétą jest wystarczająco dużo, by się tym
jedynym w swoim rodzaju głosem najeść do sytości. No i jest też na płycie sporo
momentów wytchnienia od tego całego nawarstwienia islandzkich scież(yn)ek... Piosenka
Seasons Change snuje się do akompaniamentu gitary akustycznej niczym
jakiś nieodkryty zaułek soundtracku z Once, a w This Right Here,
zanim na chwilę wejdzie daf i orkiestra, jest 100% Markéty w Markécie: tylko
fortepian i jej dwugłos.
No i widzę, że przez cały czas w tej recce czegoś się czepiam
i coś nie do końca mi-styka, więc skąd - jednak - ostatecznie - poniekąd - tych
pięć gwiazdek?
Chyba stąd, że płyta jest tak wyrazista i - przy całej swojej
wielowarstwowości - na tyle przejrzysta i przekonująca, że wszystkie moje
oczekiwania od razu odsłaniają się jako wyraz małości i zastania w
nierealistycznych oczekiwaniach. W tym świetle Muna jest nie tylko albumem
wymagającym wielu odsłuchów i na te odsłuchy zasługującym, ale też domagającym
się - przynajmniej ode mnie, ale kto wie - pewnego rodzaju praktycznej
odpowiedzi na to co tu słyszę i oglądam. I za to jest tych pięć gwiazdek. W
swoim zadufaniu i zastaniu zadekretowałem, że muzyka służy tylko do mądrej
zabawy, no chyba że to Tymoteusz. A ta młoda wokalistka z Czech, włożywszy w swoje
dzieło całe życie i całe serce, kategorycznie dopomina się u mnie o jakąś zmianę.
I z każdą piosenką nie przestaje nastawać i zawstydzać. No to na początek zmieniłem ocenę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym