czwartek, 27 czerwca 2019

MARKETA IRGLOVA - Muna


Muna
MARKETA IRGLOVA
2014

gatunek: poezja śpiewana, world music, progressive folk (?)
najlepszy numer: mimo wszystko Fortune Teller
best moment: śpiew Markéty w Remember Who You Are i wielogłosy w  Point of Creation

Point of Creation * Time Immemorial * The Leading Bird * Fortune Teller * Without a Map * Remember Who You Are * Mary * Phoenix * Seasons Change * Gabriel * This Right Here

(po wielu wahaniach:) * * * * *


Można się kłócić czy trzy lata to dużo trzy mało. Akurat dla Markéty lata 2012 -2014 musiały być niczym tornado - między wydaniem pierwszej i drugiej płyty studyjnej zdążyła się rozwieść, przeprowadzić na Islandię, związać się z producentem Sturla Mio Þórissonem i urodzić córeczkę. Piszę o tym tylko dlatego, że coś takiego nie mogło nie mieć wpływu na ostateczny kształt drugiej płyty artystki. Tak naprawdę można się zdziwić, że Muna nie jest od Anar jeszcze dalej niż jest...

Jeśli chodzi o warstwę muzyczną zmieniły się dwie rzeczy. Jedna, najważniejsza, w niewielkim, niemal niezauważalnym stopniu. Chodzi o głos Markéty: pozostał oczywiście anielski i kruchy, ale chyba leciutko się obniżył, może pogrubił i chyba stracił swoje najbardziej eteryczne właściwości. A może to tylko kwestia doboru i ustawienia mikrofonów? Bo tutaj, w warstwie realizacyjnej, zmieniło się właściwie wszystko. Mimo że na płycie Muna można dostrzec tylko krztynę elektroniki, produkcja jest - z wahaniem mówię: niestety - jak najbardziej nowoczesna: dźwięk jest dobitny, nieco twardy i bardzo rozległy. Nie chcę zresztą żeby to zabrzmiało jak zarzut, cały album jest bardzo "samoświadomy" i nie wątpię, że środki realizacyjne zostały dobrane do wizji artystów trafnie i z rozmysłem. Zostawiam tu tylko nutkę żalu, że paradoksalnie sensualny Anar bez żadnego wysiłku brzmiał dla mnie bardziej nieziemsko niż duchowa Muna...

A może po prostu trzeba się do tego brzmienia przyzwyczaić, jak do wszystkich zmian. Jako się rzekło, świetnie przylega ono do niełatwych rozważań artystki na temat poszukiwania Boga i własnego miejsca we wszechświecie, a także przemijalności i permanencji spraw. I to jest dopiero przebój, bo kto by się po tej drobnej postaci spodziewał aż tak ciężkich tematów. Najciekawsze, że są one tu podejmowane bez żadnego zadęcia, w sposób przemyślany (mimo że Muna nie brzmi tak przepięknie "staro" jak jej poprzednik, na pewno mamy tu do czynienia ze starym dobrym concept-albumem), niespieszny i urzekający. Nie jest tak, że Markéta traci tu zupełnie swoją "puchość marną", wątki damsko-męskie wciąż się gdzieś odzywają pod tą duchową zawiesiną. Ale to zdecydowanie dusza jest na Munie najważniejsza i już sam początek płyty nie pozostawia co do tego żadnych złudzeń - album zaczyna się od bicia dzwonów kościelnych i pieśni z Taizé (Oto jest dzień, który dał nam Pan - jakby się kto pytał), nagranej przez Markétę i Mio podczas mszy w katedrze we Francji. Potem jest jeszcze modlitwa Ojcze nasz umiejętnie wkomponowana w fakturę Without a Map, zupełnie niespodziewane wątki Maryjne i angelologia. Ale mimo tego wszystkiego nie można o Munie napisać, że jest płytą "religijną", jako że wyraźnie jest pisana z perspektywy głodu, powątpiewania i poszukiwania, a jeśli ta niesamowita podróż w głąb rzeczy przynosi jakieś rozwiązania i spełnienia, to są one raczej "oświeceniowe" i uniwersalne, niż stricte chrześcijańskie, choć wiadomo - niegłupie. The only map you need is love...



W warstwie muzycznej Markéta też chyba więcej zyskała niż straciła. Tam gdzie ubyło zwiewności i przystępności, pojawiła się dojrzałość, różnorodność i swego rodzaju pełnia, która - na wysokości przypomnijmy dopiero drugiej płyty - dana jest tylko największym. Tutaj od razu zaznaczę, że doskonale zdaję sobie sprawę z niszowości tego albumu i samej wykonawczyni, której Oskar zdaje się po latach być jakimś... wypadkiem przy pracy. Ale kto mi zabroni ustanawiać własne kanony? Wracając do muzyki - może dobrze zacząć słuchać Muny od piosenki Mary, która jako najbardziej ulotna i obdarzona najpiękniejszą na płycie melodią najbardziej przypomina błogości Anaru (druga część płyty jest zresztą bardziej słoneczna i o wiele lżejsza niż pierwsza). Ale nawet w tym drobiazgu dobrze słychać pewnego rodzaju postęp na drabinie artystycznej dojrzałości - eteryczna harmonia w pierwszej zwrotce opisującej dzieciństwo dziewczynki ustępuje w drugiej zwrotce bardziej osadzonym, grubiej ciosanym dwugłosom, a w codzie zamiast anarowych wokalnych strzelistości słyszymy po prostu zwykłą orkiestrę, która z definicji sięga tam gdzie nie dostaje głosu... Aranżacje zresztą są na tej płycie przebogate i pełne wyobraźni - sprowadzenie perkusyjnego akompaniamentu w Time Immemorial do werbla i... preparowanej burzy z pewnością zasługuje na islandzkiego Fryderyka. Trochę aż tego wszystkiego mi czasem za dużo - Fortune Teller wolałem w bardziej surowym, posępnym ujęciu, bez tego pseudohiszpańskiego klaskania. Już tradycyjnie mam też duże zastrzeżenia do gremialnego użycia bębenka daf, choć muszę przyznać, że w studio brzmi o niebo lepiej niż w San Francisco. Jeśli chodzi o największego asa w aranżacyjnym asortymencie Markéty, czyli harmonie wokalne, przestała w tym względzie liczyć tylko na na-na nakładki własnego głosu - słyszymy zatem w wielogłosach Aidę i siostrę Zuzannę oraz tu i ówdzie szortkie głosy męskie, czasem to dobrze (w Point of Creation niesamowite nasycenie), czasem hm (Without a Map), ale tutaj narzekać nie będę, bo momentów z samą Markétą jest wystarczająco dużo, by się tym jedynym w swoim rodzaju głosem najeść do sytości. No i jest też na płycie sporo momentów wytchnienia od tego całego nawarstwienia islandzkich scież(yn)ek... Piosenka Seasons Change snuje się do akompaniamentu gitary akustycznej niczym jakiś nieodkryty zaułek soundtracku z Once, a w This Right Here, zanim na chwilę wejdzie daf i orkiestra, jest 100% Markéty w Markécie: tylko fortepian i jej dwugłos.

No i widzę, że przez cały czas w tej recce czegoś się czepiam i coś nie do końca mi-styka, więc skąd - jednak - ostatecznie - poniekąd - tych pięć gwiazdek? 

Chyba stąd, że płyta jest tak wyrazista i - przy całej swojej wielowarstwowości - na tyle przejrzysta i przekonująca, że wszystkie moje oczekiwania od razu odsłaniają się jako wyraz małości i zastania w nierealistycznych oczekiwaniach. W tym świetle Muna jest nie tylko albumem wymagającym wielu odsłuchów i na te odsłuchy zasługującym, ale też domagającym się - przynajmniej ode mnie, ale kto wie - pewnego rodzaju praktycznej odpowiedzi na to co tu słyszę i oglądam. I za to jest tych pięć gwiazdek. W swoim zadufaniu i zastaniu zadekretowałem, że muzyka służy tylko do mądrej zabawy, no chyba że to Tymoteusz. A ta młoda wokalistka z Czech, włożywszy w swoje dzieło całe życie i całe serce, kategorycznie dopomina się u mnie o jakąś zmianę. I z każdą piosenką nie przestaje nastawać i zawstydzać. No to na początek zmieniłem ocenę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym