I love the movie, actually... I think it's really good... in spite of
myself... It's a big Hollywood movie, but it was really touching, I cried.
Live From San Francisco November 18, 2011
MARKETA IRGLOVA
2012
gatunek:
poezja śpiewana, world music
najlepszy numer: Fortune
Teller
best moments: dwugłosy Markety i Aidy, zwłaszcza w
Little Sister
Let Me Fall In Love * We Are
Good * Crossroads * Wings of Desire/Only In Your Head * Little Sister * The
Leading Bird * [Marketa Talking & Drums] * Fantasy Man * Dokhtar Goochani *
Go Back * If You Want Me * Fortune Teller * I Have Loved You Wrong * The Hill *
Falling Slowly * Old Shoes
*
* *
Chciałoby
się powiedzieć: "płyta", a trzeba chyba powiedzieć: "digital
file" pt. Live From San Francisco jest czymś w rodzaju
"oficjalnego bootlegu". Artystka umieściła ów zapis koncertu z trasy
promującej Anar w sieci do darmowego skorzystania, co mogło budzić
zarówno ogromną wdzięczność, jak i pewne obawy o wartość artystyczną tego
wydawnict(ew)ka. Ale nie, nie płacz, Wydawnict-ewka, koncert się całkiem udał,
warto go posłuchać, koniec recenzji, czy gwiazdki, idziemy się uchlać do państ-ewka Mozambik.
To piękny kraj!
(ZA CO
MY PŁACIMYYY?!)
Rozumiem, że przydałoby się trochę więcej
szczegółów. Zatem dobrze, Marketa (oczywiście: głos i fortepian) wystąpiła z towarzyszeniem jedynie trzech osób:
jeszcze przez chwilę męża swego Tima Iselera (bas), gitarzysty Roba Bochnika
(który za kilka lat miał zawitać na poznański Zamek i na koncercie Glena
Hansarda wykonać utwór pt. Plonie ognisko i shumio knieye, czym bezbrzeżnie
urzekł rzekę w sercu Niniejszego "Wielkie Ego" Recenzenta) oraz
przede wszystkim chyba Aidy Shahghasemi, która dołożyła swój głos do harmonii
(i nie tylko), a także zagrała na perskim bębenku/tamburynie o nazwie daf. Od
razu można tu napomknąć, że z tej trójki jedynie Rob wydaje się być jakimś tam
wirtuozem (jak świetnie udawał klawisze/smyczki/orkiestrę/wniebogłosy(!) w
końcówce Only In Your Head!) Reszta hołduje raczej zasadzie "primum
non nocere", czy raczej "non dzieńere", bo przecież utwory są
zazwyczaj pogodne. Jak dla mnie, i tak trochę za dużo tego dafa, gdy jeszcze Aida gra
na nim solo, jest to interesujące, ale muzyki Markety moim zdaniem absolutnie nie wzbogaca, totally.
Generalnie takie rozstawienie instrumentalistów w dużym stopniu zabiło zarówno to błogosławione rozbuchanie materiału z płyty Anar, ale też - o
dziwo i o nieprzyjemnioro - stępiło jego intymność. Innymi słowy przełożenie
studyjnej słodyczy na deski sceniczne udało się bardzo tak sobie. I to jest bardzo
duży zarzut, co z tego, że chyba jedyny...
O ile jednak ujęcie koncertowe nic nie dodaje
jakiemukolwiek utworowi z płyty Anar (może poza wspomnianemu Only In
Your Head, który zresztą w opisie chciałoby się powiedzieć "na okładce",
a trzeba powiedzieć "w pliku tekstowym" został z jakiegoś powodu
pominięty), o tyle nie mogę też powiedzieć, że sprowadza te piękne piosenki na
jakieś groźne mielizny artystyczne. Nie, piosenki są tak dobre, że bronią się i
w takich, mniej kunsztownych aranżacjach. Nawet gdy w Wings of Desire
Marketa zapomina w pewnym miejscu jaki tam miał być akord (sprawdziłem, D!,
polać mu - mi! Mimimimimi!) i w kilku taktach powstaje mało zgrabna dziura, nieodparty
urok głównej wokalistki jakoś pozwala piosence dokulać się do końca bez większego wstydu. Rob Bochnik
(wyraźnie Fender! nie da się tego brzmienia pomylić z żadnym innym) w m i a r ę o dziwo unosi
złożoności We Are Good, a i Go Back wypada całkiem sympatycznie
jako ballada bez trąbek, mimo że traci dokładnie cały swój popowy połysk, no i
tutaj już bardzo przeszkadza ten daf.
Ale za "sympatycznie" nie dajo na targu aż
trzech gwiazdek. Bezsprzecznie największą zaletą Live From San Francisco
są utwory premierowe. The Leading Bird płynie bardzo ciekawie upstrzony
pięknymi dwugłosami Markety i Aidy i mógłby być przebojem całego wydawnictwa gdyby
nie wtrącił się (kto zgadnie?) daf. Ale dwa inne sięgają wyraźnie większych
wyżyn niż reszta. Najpierw Little Sister autorstwa "słowackiego
songwritera", kołysze się w rytmie walca na wszystkie strony i rozgałęzia dzięki
doskonałej melancholijnej melodii podanej w nieskazitelnych dwugłosach. Jeszcze
wyżej stoi (płynie?) Fortune Teller, który na szczęście nie ma nic
wspólnego z piosenką o tym samym tytule, którą wykonywał co drugi zespół z lat
60-tych, od Stonesów po The Little White Boys In Zwiewne Togas. Ten autorski
numer Markety tak mało przypomina cokolwiek innego na tym koncercie, że nawet
daf nie zdołał go umniejszyć. Oparta na niepokojącym, ciemnym ostinato
fortepianu kilkuminutowa jazda po czarodziejskich opłotkach wioski pędzi na łeb
na szyję zwichrowanym pseudotanecznym krokiem, tylko że ta wróżka ma co
najmniej ze trzy nogi. W środku nagle wszystko zamiera (zostaje tylko
wspomniane ostinato) by zrobić miejsce dla zbolałej wokalizy Aidy
przebiegającej po zdecydowanie nieeuropejskiej skali. Nie wiem czy na
opisywanej trasie nastąpiły lepsze wykonania tej pieśni, ale ten zapis zdecydowanie
bije wszystkie inne utwory na tej koncertówce na głowę. A także - uprzedzając
fakty - przeprodukowaną wersję tego utworu na Munie.
I tak naprawdę na tym mogę skończyć moją pisa-łeno-ninę,
mimo że to nie koniec asów (no, może waletów...) z rękawa Markety - w trackliście znajdziemy też m.in. całkiem
dorzeczne opracowania trzech numerów z Once (Aida oczywiście nie może
zastąpić Glena w harmoniach, ale BARDZO źle nie jest) a i to jeszcze nie
wszystko... W tym też tkwi pewien szkopuł, na koncercie było to wszystko zapewne
bardzo ujmujące (nie powiedziałem jeszcze nic o konferansjerce - naprawdę miód na
zbolałe serca!), ale - mimo że darzę Marketę gorącą miłością fanoską - trochę trudno
mi te półtorej godziny zdzierżyć za jednym posiedzeniem.
Na szczęście w dzisiejszych czasach można sobie łatwo
wykroić pół pły... yyy pliku i zabrać tak okrojoną wersję z Fortune Tellerem
na czele na wycieczkę. Zaręczam, że świetnie sprawdzi się wśród pól i płotów, w
każdą chyba porę roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym