And anyway pain does not have to mean suffering
ANAR
MARKETA IRGLOVA
2011
gatunek:
alt pop, pop rock, poezja śpiewana, world music
najlepszy numer: Your
Company oraz We Are Good
best moment: przełamanie
melodyczne w Let Me Fall In Love (so
fly-y-y-y...)
Your Company * We Are Good *
Crossroads * Wings of Desire * Only In Your Head * Divine Timing * Go Back * Let
Me Fall In Love * For Old Times' Sake * Last Fall * Dokhtar Goochani * Now You
Know *
*
* * * i 1/2
Czy
trudno jest pisać o muzyku, który niepostrzeżenie stał się ostatnim idolem w
życiu, w dodatku zagorzałym? Nieee... Parafrazując to co mówią w znajomym
radiu, nie takie recenzje już kładliśmy... Chciałem nawet dla zachowania
jakichś, nie wiem, pozorów (tylko czego? normalności? a kit z normalnością, Jon
Snow...) obniżyć na wejście ranking (w tym wypadku chyba jednak ranqueen) płyty
o ćwierć gwiazdki, ale puknąłłem się w czołło. Choć po prawdzie nawet po
obniżeniu stroju o cały stopień, moja ocena nadal byłaby głosem ostrego
sprzeciwu...
Bo
debiutewny album Markéty Irglovej
raczej się światu nie spodobał. Przeważająca opinia wyrażała głównie
rozczarowanie tym, że jej zwiewny głos jakoby nie udźwignął ciężaru całego
albumu... tak jakby dobra muzyka musiała być grubo ociosana i pomnikowa. Album Anar
pewnie nie jest jakiś wielce epokowy, ale z mojego punktu widzenia wcale taki
być nie musiał. A głos Markéty, a w szerszym rozumieniu wszystkie zawarte tu
opracowania wokalne są jego najmocniejszym punktem. Nasza (no, moya na pewno)
bohaterka z wielkim spokojem dozuje tu wszystkie możliwe studyjne delicje. I
jak dla mnie, od solowego śpiewu w pierwszej części Now You Know, przez
podwójny (overdubbed) wokal w
unisonie przez całe For Old Times' Sake, poprzez zaśpiewane w całości w
"mistycznym" dwugłosie Only In Your Head, z oddechem na Crossroads,
w którym tylko jedna jedyna linijka (am I
really in love? zresztą) jest doprawiona harmonią, po call-and-response w Go Back, kanon w Let Me Fall In Love i
wreszcie barokowe kaskady w tylu innych miejscach, ten głos jest przez cały
czas magnetyzujący, w dyskretny i uroczy zresztą sposób (jakaż kobieca jest ta muzyka...) A te
wszystkie nakładkowe brewerie w codzie utworów Your Company, Divine
Timing i - zwłaszcza - We Are Good, w których to Markéta uprawia
prawdziwe orkiestracje w pasmach zarezerwowanych zazwyczaj dla smyczków lub
instrumentów klawiszowych są w jakiś sposób całkiem odkrywcze. Ja w nie w
każdym razie zawsze (no, prawie...) wsiąkam jak w najsłodsze dla ucha pasaże
melotronowe lub nawet tuczące niepańskie oko świerkowe pejzaże w Sudetach (po przymrużeniu
oka na mapie, Markéta urodziła się zresztą po drugiej stronie Gór Opawskich). W
każdym razie bogato zdobione harmonie wokalne mogą oczarować każdego fana Moody
Blues, Yes i Queen. I niech oczarowują, a ja tu tylko nie wyczymam i podzielę się tym,
że Markéta osobiście mi napomknęła, że nakładanie głosów jest jej ulubionym
momentem w studiu. I bardzo to słychać!
Ale Anar to nie tylko śpiew, choćby nie wiem
jak anielski. Miłośników classic rocka album
ten może też uradować rozrzewniająco naturalnym b r z m i e n i e
m, jakby wyjętym z połowy lat 70-tych. Serio serio, w najlepszych momentach niniejsza
płyta może kojarzyć się z Rumours Fleetwood Mac, choć sama Markéta
wskazałaby pewnie raczej na Joni Mitchell. Jaka ulga, że w masteringu nie podbito, jak to się zwykle dzisiaj czyni, niskich
tonów, całość brzmi sterylnie i klarownie, momentami może rzeczywiście nieco
usypiająco. Ale to niekoniecznie zarzut, ostatnio coś mało ukojenia w muzyce,
isn't it.
Na pierwszy rzut, album jest bardzo jednorodny
brzmieniowo i aranżacyjnie, co zresztą też się mu czasem wytyka. Traktuję to
jednak bardziej jako zaproszenie do bardziej wnikliwego yyy spojrzenia ucha. Choć
muzyka Markéty do jakiegoś stopnia sprawdza się jako tło do spotkań czy nawet
sprzątania domu (a może nawet serca?), jeszcze więcej może ofiarować jako
pomost do spotkania na poziomie może jeszcze nie duchowym (to na płycie
następnej), ale na poziomie dusz. Zaangażowanie ze strony słuchacza może
sprawić, że otworzą się dyskretnie zaznaczone na dalszych planach bramy
prowadzące do głębszego docenienia warstwy aranżacyjnej i wykonawczej, muzycy w
każdym razie (głównie ze starego zespołu Markéty i Glena) grają bardzo kunsztownie,
choć bez popisów (sama Markéta
jest zresztą świetną, intuicyjną pianistką), a trochę pożądanego fermentu wnosi udział irańskiej wokalistki Aidy
Shaghasemi, która gra tu czasem także na bębenku daf. Ja wprawdzie wolę bardziej tradycyjne podkłady, zwłaszcza że
werbel Franka Rosaly'ego urzeka niemal jazzowym ciepłem...
...I tutaj dochodzimy do pierwszego z dwóch zarzutów
do płyty Anar. O ile Markéta okazuje się całkiem wprawnym songwriterem (na początek najlepiej
posłuchać niemal linearnej (!) piosenki Go Back, z całkiem dorzeczną
sekcją dętą), to chyba nie do końca trafnie oceniła odcienie swojego talentu w
tym względzie i trochę niepotrzebnie forsowała (jaka będzie tu forma dokonana,
Baś, "forsnęła"?) kompozycje nastrojowe i "stojące",
podczas gdy to trzy najbardziej "rockowe" utwory są tu najbardziej
olśniewające. Nie do końca na przykład rozumiem dlaczego sama wokalistka tak usilnie promowała solidny wprawdzie i poruszający, ale też jakby pozbawiony błysku utwór Crossroads. No ale wiadomo, to kwestia wysoce subiektywna. Niestety o wiele
bardziej razi mnie na tej płycie co innego - wraca casus soundtracku Once i
znowu muszę utyskać yyy... utyszczyć... no, zacząć utyskiwać na ułożenie
kolejności. Mam że tak powiem wrażenie graniczące z obiektywizmem, że po
żarliwym Let Me Fall In Love z niebezpiecznie chwiejącym się z emocji
wokalem w końcówce, napięcie dość zauważalnie siada. Tak, to powinien być
końcowy numer na płycie. Potem przydarza się jeszcze wprawdzie fenomenalny Dokhtar
Goochani, zaśpiewany przez Aidę i Markétę w języku perskim(!), ale
pozostałe trzy numery z chyba nie do końca potrzebnym instrumentalem na czele,
wnoszą za mało nowych wątków i lepiej sprawdziłyby się gdzieś bliżej początku.
To powiedziawszy, muszę na obronę wieńczącego całość utworu Now I Know napisać,
że jego pokrzywiona narracja i po raz kolejny takie chórki (także i tym razem
ze znaczącym udziałem Aidy) z nutką psychodelii, od których kręci się w głowie,
mogą zrobić duże wrażenie. Mimo wszystko ja bym ułożył tracklistę inaczej.
Moje zastrzeżenia są jednak mało ważne. W wieku 21
lat Markéta
Irglová wydała na świat zaskakująco dojrzałe dzieł(k)o, zaskakująco
skalibrowane, zaskakująco świeże i zaskakująco głębokie w warstwie tekstowej (w
uproszczeniu: sprawy damsko-męskie wygięte w stronę duchowości i trzeźwego
mistycyzmu). Jaki szczęście, że wzięła udział w filmie "Once" i jego zwolennicy mogli przez to ten ożywczo staroświecki album w ogóle
zauważyć i docenić. Mam nadzieję, że takich jak ja jest więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym