czwartek, 9 maja 2019

MARKETA IRGLOVA - Anar




And anyway pain does not have to mean suffering

ANAR
MARKETA IRGLOVA
2011

gatunek: alt pop, pop rock, poezja śpiewana, world music
najlepszy numer: Your Company oraz We Are Good
best moment: przełamanie melodyczne w Let Me Fall In Love (so fly-y-y-y...)

Your Company * We Are Good * Crossroads * Wings of Desire * Only In Your Head * Divine Timing * Go Back * Let Me Fall In Love * For Old Times' Sake * Last Fall * Dokhtar Goochani * Now You Know *

* * * * i 1/2

Czy trudno jest pisać o muzyku, który niepostrzeżenie stał się ostatnim idolem w życiu, w dodatku zagorzałym? Nieee... Parafrazując to co mówią w znajomym radiu, nie takie recenzje już kładliśmy... Chciałem nawet dla zachowania jakichś, nie wiem, pozorów (tylko czego? normalności? a kit z normalnością, Jon Snow...) obniżyć na wejście ranking (w tym wypadku chyba jednak ranqueen) płyty o ćwierć gwiazdki, ale puknąłłem się w czołło. Choć po prawdzie nawet po obniżeniu stroju o cały stopień, moja ocena nadal byłaby głosem ostrego sprzeciwu...

Bo debiutewny album Markéty Irglovej raczej się światu nie spodobał. Przeważająca opinia wyrażała głównie rozczarowanie tym, że jej zwiewny głos jakoby nie udźwignął ciężaru całego albumu... tak jakby dobra muzyka musiała być grubo ociosana i pomnikowa. Album Anar pewnie nie jest jakiś wielce epokowy, ale z mojego punktu widzenia wcale taki być nie musiał. A głos Markéty, a w szerszym rozumieniu wszystkie zawarte tu opracowania wokalne są jego najmocniejszym punktem. Nasza (no, moya na pewno) bohaterka z wielkim spokojem dozuje tu wszystkie możliwe studyjne delicje. I jak dla mnie, od solowego śpiewu w pierwszej części Now You Know, przez podwójny (overdubbed) wokal w unisonie przez całe For Old Times' Sake, poprzez zaśpiewane w całości w "mistycznym" dwugłosie Only In Your Head, z oddechem na Crossroads, w którym tylko jedna jedyna linijka (am I really in love? zresztą) jest doprawiona harmonią, po call-and-response w Go Back, kanon w Let Me Fall In Love i wreszcie barokowe kaskady w tylu innych miejscach, ten głos jest przez cały czas magnetyzujący, w dyskretny i uroczy zresztą sposób (jakaż kobieca jest ta muzyka...) A te wszystkie nakładkowe brewerie w codzie utworów Your Company, Divine Timing i - zwłaszcza - We Are Good, w których to Markéta uprawia prawdziwe orkiestracje w pasmach zarezerwowanych zazwyczaj dla smyczków lub instrumentów klawiszowych są w jakiś sposób całkiem odkrywcze. Ja w nie w każdym razie zawsze (no, prawie...) wsiąkam jak w najsłodsze dla ucha pasaże melotronowe lub nawet tuczące niepańskie oko świerkowe pejzaże w Sudetach (po przymrużeniu oka na mapie, Markéta urodziła się zresztą po drugiej stronie Gór Opawskich). W każdym razie bogato zdobione harmonie wokalne mogą oczarować każdego fana Moody Blues, Yes i Queen. I niech oczarowują, a ja tu tylko nie wyczymam i podzielę się tym, że Markéta osobiście mi napomknęła, że nakładanie głosów jest jej ulubionym momentem w studiu. I bardzo to słychać!

Ale Anar to nie tylko śpiew, choćby nie wiem jak anielski. Miłośników classic rocka album ten może też uradować rozrzewniająco  naturalnym b r z m i e n i e m, jakby wyjętym z połowy lat 70-tych. Serio serio, w najlepszych momentach niniejsza płyta może kojarzyć się z Rumours Fleetwood Mac, choć sama Markéta wskazałaby pewnie raczej na Joni Mitchell. Jaka ulga, że w masteringu nie podbito, jak to się zwykle dzisiaj czyni, niskich tonów, całość brzmi sterylnie i klarownie, momentami może rzeczywiście nieco usypiająco. Ale to niekoniecznie zarzut, ostatnio coś mało ukojenia w muzyce, isn't it.

Na pierwszy rzut, album jest bardzo jednorodny brzmieniowo i aranżacyjnie, co zresztą też się mu czasem wytyka. Traktuję to jednak bardziej jako zaproszenie do bardziej wnikliwego yyy spojrzenia ucha. Choć muzyka Markéty do jakiegoś stopnia sprawdza się jako tło do spotkań czy nawet sprzątania domu (a może nawet serca?), jeszcze więcej może ofiarować jako pomost do spotkania na poziomie może jeszcze nie duchowym (to na płycie następnej), ale na poziomie dusz. Zaangażowanie ze strony słuchacza może sprawić, że otworzą się dyskretnie zaznaczone na dalszych planach bramy prowadzące do głębszego docenienia warstwy aranżacyjnej i wykonawczej, muzycy w każdym razie (głównie ze starego zespołu Markéty i Glena) grają bardzo kunsztownie, choć bez popisów (sama Markéta jest zresztą świetną, intuicyjną pianistką), a trochę pożądanego fermentu wnosi udział irańskiej wokalistki Aidy Shaghasemi, która gra tu czasem także na bębenku daf. Ja wprawdzie wolę bardziej tradycyjne podkłady, zwłaszcza że werbel Franka Rosaly'ego urzeka niemal jazzowym ciepłem...

...I tutaj dochodzimy do pierwszego z dwóch zarzutów do płyty Anar. O ile Markéta okazuje się całkiem wprawnym songwriterem (na początek najlepiej posłuchać niemal linearnej (!) piosenki Go Back, z całkiem dorzeczną sekcją dętą), to chyba nie do końca trafnie oceniła odcienie swojego talentu w tym względzie i trochę niepotrzebnie forsowała (jaka będzie tu forma dokonana, Baś, "forsnęła"?) kompozycje nastrojowe i "stojące", podczas gdy to trzy najbardziej "rockowe" utwory są tu najbardziej olśniewające. Nie do końca na przykład rozumiem dlaczego sama wokalistka tak usilnie promowała solidny wprawdzie i poruszający, ale też jakby pozbawiony błysku utwór Crossroads. No ale wiadomo, to kwestia wysoce subiektywna. Niestety o wiele bardziej razi mnie na tej płycie co innego - wraca casus soundtracku Once i znowu muszę utyskać yyy... utyszczyć... no, zacząć utyskiwać na ułożenie kolejności. Mam że tak powiem wrażenie graniczące z obiektywizmem, że po żarliwym Let Me Fall In Love z niebezpiecznie chwiejącym się z emocji wokalem w końcówce, napięcie dość zauważalnie siada. Tak, to powinien być końcowy numer na płycie. Potem przydarza się jeszcze wprawdzie fenomenalny Dokhtar Goochani, zaśpiewany przez Aidę i Markétę w języku perskim(!), ale pozostałe trzy numery z chyba nie do końca potrzebnym instrumentalem na czele, wnoszą za mało nowych wątków i lepiej sprawdziłyby się gdzieś bliżej początku. To powiedziawszy, muszę na obronę wieńczącego całość utworu Now I Know napisać, że jego pokrzywiona narracja i po raz kolejny takie chórki (także i tym razem ze znaczącym udziałem Aidy) z nutką psychodelii, od których kręci się w głowie, mogą zrobić duże wrażenie. Mimo wszystko ja bym ułożył tracklistę inaczej.

Moje zastrzeżenia są jednak mało ważne. W wieku 21 lat Markéta Irglová wydała na świat zaskakująco dojrzałe dzieł(k)o, zaskakująco skalibrowane, zaskakująco świeże i zaskakująco głębokie w warstwie tekstowej (w uproszczeniu: sprawy damsko-męskie wygięte w stronę duchowości i trzeźwego mistycyzmu). Jaki szczęście, że wzięła udział w filmie "Once" i jego zwolennicy mogli przez to ten ożywczo staroświecki album w ogóle zauważyć i docenić. Mam nadzieję, że takich jak ja jest więcej.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym