It's time that you won
ONCE: Music From the Motion Picture
GLEN HANSARD & MARKETA IRGLOVA
2007
gatunek: pop rock, folk rock
najlepszy
numer: chyba jednak Falling Slowly
best
moment: przejścia z krzyków na falsety w Leave
Falling Slowly * If You Want
Me * Broken Hearted Hoover Fixer Sucker Guy * When Your Mind's Made Up * Lies *
Gold * The Hill * Fallen From the Sky * Leave * Trying to Pull Myself Away *
All the Way Down * Once * Say It to Me Now
****
O
filmie "Once" dowiedziałem
się nagle z kilku niezależnych źródeł, wszystkie były dość entuzjastyczne i
rozpływały się na temat muzyki zupełnie nieznanych mi wtedy wykonawców, a jedno
źródło nawet posunęło się do stwierdzenia, że to "film o tobie".
Muszę przyznać, że - jak to zwykle bywa po nadmiernie rozbudzonych
oczekiwaniach - wyszedłem z poznańskiego kina Amarant z lekkim rozczarowaniem. Zdecydowanie
doceniłem kulturową, a nawet kulturotwórczą rolę obrazu wpisaną w mit
niskobudżetowego filmu do bicia, który nagle dostaje Oskara. Jednak na poziomie
osobistym ta muzyka musiała pukać do drzwi duszy jeszcze przez kilka następnych
lat. I nie, nie jest to film o mnie, jeszcze w liceum dotarło do mnie, że życie
samą muzyką jest urojeniem bardzo niebezpiecznym.
Album
Music From the Motion Picture Once z paru powodów nie jest klasycznie
pojętym "soundtrackiem". Jak to często bywa, piosenki rozbrzmiewające
w filmie zostały doprawione lub oczyszczone w studiu, jedynie pocieszny Hoover Fixer wyraźnie wzięty jest rzeczywiście
prosto z tyłu autobusu. To oczywiście nic zaskakującego, ale warto gdzieś tu po
drodze zaznaczyć, że numer tytułowy
pojawia się w filmie (na napisach) w przynajmniej równie udanej wersji
alternatywnej, z klasycznym trójgłosem w harmoniach. Co ważne, kolejność
utworów nie odzwierciedla akcji filmu i nie jestem przekonany dlaczego tak.
Ciekawe, że niektóre piosenki pojawiły się wcześniej w innych opracowaniach na
innych wydawnictwach (The Frames oraz The Swell Season). To wszystko niejako na
siłę odrywa muzykę od obrazu i każe jej biec i płynąć własnym tempem i własnymi
siłami, co niekoniecznie wpływa na korzyść niniejszego albumu. Jakkolwiek
niedoświetlony, umowny i chimeryczny nie byłby sam film, jego ujmująca wartość
nie podlega dyskusji i szkoda go ot tak beztrosko tracić z pola widzenia.
Zmieniona
kolejność utworów ma przynajmniej tę zaletę, że na początek otrzymujemy słynny
oskarowy temat Falling Slowly. Ta
zwiewna ballada, z początku ledwie trzymająca się na delikatnych nóżkach
otwierającego pasażu, ale z biegiem sekund nabierająca wyrazu i mocy (świetne
wejście kwartetu smyczkowego dopełniającego drżącą harmonię głównych bohaterów)
szybko i chyba zasłużenie stała się evergreenem. Zarówno wyrazista melodia, jak
i niespodziewana w XXI w. naturalność i pasja w głosie Glena Hansarda
przekracza przyjemne ale często jałowe połacie folku i stawia ten utwór obok
najbardziej udanych utworów Simona i Garfunkela. To już dużo i to już samo w
sobie wystarczyłoby do tego, żeby wprowadzić album do strefy ponadczasowej.
Niestety
z każdą kolejną - to prawda, zazwyczaj bardzo ładną - piosenką ponadczasowość
albumu Once wydaje się coraz bardziej zagrożona. Problem leży nie w
samych kompozycjach, choć zwłaszcza Glenowi wydaje się l e c i u t k o brakować błysku melodycznego, a już na pewno
nie w interpretacjach wokalnych, anielski głos Markéty przegryza się z emocjonalnym i chropowatym
śpiewaniem Hansarda doskonale. Niestety, poza nietrafioną
konstrukcją tracklisty, uderza mnie duża mielizna czy to aranżacyjna, czy to
produkcyjna, która wysącza z tych piosenek życie i ostatecznie stapia całość w
zbyt jednorodną magmę. Dziwnie mi się to pisze, bo rzadko zdarza mi się
krytykować "ładność", ale te niezobowiązujące smyczki, rozsmarowane
tu i ówdzie, podnoszą rangę tylko utworu Falling Slowly, gdzie indziej wychodzą
mi bokiem (diplodokiem). Co gorsza, gładka realizacja niemiłosiernie przytępiła
wszelkie charczenia Glena i załamania głosu Markéty. I tu powraca motyw przewodni,
podczas oglądania filmu absolutnie nie miałem odczucia zbyt małej różnorodności
poczynań. A tutaj nawet nie wiadomo z jakiej paki zostawiony na koniec wstrząsający
w filmie, zagrany z morderczą pasją na ulicy utwór Say It to Me Now jakoś gładko... uchodzi (kto robił ten mix, pytam,
kto?). Sytuacji nie poprawia zbytnio gościnny udział zespołu Interference, ani
nawet właściwie solowa piosenka Markéty The Hill,
w filmie dramatycznie ucięta w połowie, tutaj sącząca się przez prawie pięć
minut pośród obowiązkowo łzawych wiolonczel. Hihi, każdy szanujący się fan
Beatlesów zauważy w niej odniesienia do utworu Junk z pierwszej solowej płyty Paula McCartneya, zwrotka oparta
jest na takiej samej progresji i dość podobnej melodii, a i wybuch refrenu Markéty jest
gdzieś zarysowany u McCartneya małą falsetową skargą. Jakby nie było, piosenka
przepiękna, ale... urwana w filmie i zagrana całkiem solo robi o wiele większe
wrażenie niż na płycie.
Szkoda,
bo Once to nie tylko Falling
Slowly (no nareszcie przestaje zrzędzić!). Utwór Lies, pięknie ilustrujący w filmie proces tworzenia, zdecydowanie
broni się i bez obrazu, co ciekawe wbrew temu co widzieliśmy, jest to wspólna
kompozycja i jego i jej. I zazwyczaj tak jest dla tej płyty najlepiej, choć nie
zawsze. Generalnie na Once jest Hansarda tylko o jedną piosenkę
(całkowicie bezbarwną All the Way Down)
za dużo, poza tym proporcje między wkładem Glena i Markéty rozkładają się wręcz idealnie. Obok
Lies, zdecydowanym highlightem płyty jest utwór
tytułowy, w obu zresztą mamy podobny patent songwriterski: przyczajona
zwrotka + rozbuchany refren (Falling Slowly też zresztą podobnie bzyczy i
podobnie olśniewa tymi momentami suspensu, w których głos Markéty przeplata się
tym razem z falsetem Glena, bardzo to niebiańskie...) W Once nie ma na szczęście smyczków, tylko dyskretne organy w
podkładzie, od razu łatwiej się zasłuchać. Z kolei utwór When
Your Mind's Made Up, który jest zdecydowanie jednym z mocniejszych punktów
filmu, na płycie też się wyróżnia, choć trochę mniej (wokal Glena ginie w
miksie! Gdzie się podziały te zachrypnięte górki wydarte paszczowo z paszczy
lwa?!?), no ale miałem już nie jęczeć... Jeśli chodzi o samego Glena, to na czoło wybijają
się - obok wspomnianej Say It to Me Now, która przecież przy przenoszeniu z
filmu na płytę nie utraciła c a ł e j swej wartości - ekwilibrystyczny wokalnie
(i to bez krztyny manieryzmu) Leave (cóż
za połączenie emocji i kunsztowności warsztatowej!) oraz trochę niespodziewanie
niby zwyczajna rockowa łupanina pt. Trying
to Pull Myself Away, która brzmi trochę jak zapomniany numer z lat 70-tych.
Temu numeru nawet wszędobylskie smyczki nie mogły przeszkodzić, ale mimo to,
czemuś oł czemuś panie producent nie dał tam melotronu???
Oderwana od filmu czy nie, przygładzona czy nie,
przekombinowana czy... (kto zgadnie, może Cecily?)... nie, ścieżka dźwiękowa Once
i tak zrobiła dla tzw. szerokiego świata dwie bardzo ważne rzeczy. Po pierwsze
przedstawiła mu dwoje świetnych wokalistów wydawałoby się skazanych - przez
swoją autentyczność - na wieczną niszowość. Po drugie, być może ostatni raz w
historii, po wyczynach zespołów Travis i Coldplay na przełomie stuleci, do
mainstreamu (bo Oskar to chyba uosobienie mainstreamu?) trafił utwór z
podkładem zbudowanym niemal wyłącznie na gitarach akustycznych. Chlip.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym