piątek, 5 października 2018

MOYA BRENNAN - Two Horizons


Hard to believe when the heart is so broken…

Two Horizons
MOYA BRENNAN
2003

gatunek: pop, progressive pop, ambient, electronica
najlepszy numer: Falling, Tara i Two Horizons
best moment: trójgłosowe zatrzymanie w Falling i początek tytułowego

Show Me  * Bright Star * Change My World * Bí Liom * Is It Now (theme) * Falling * Tara * Ancient Town * Show Me (theme) * Sailing Away *  River * Is It Now? * Mothers of the Desert * Harpsong * Two Horizons

* * * * *

Na początku notka techniczna: od 2002 Máire promuje swoje wydawnictwa jako Moya (co ponoć lepiej odzwierciedla irlandzką wymowę imienia), w roku 2009 potwierdziła zmianę pisowni imienia na drodze urzędowej.

Jej pierwszy album sygnowany zmienionym imieniem spotkał się z zasłużenie gorącym przyjęciem, co wcale nie było do przewidzenia. Máire bowiem odświeżyła również pisownię swojej muzyki i to bardzo radykalnie, nagrywając album w dużej mierze „elektroniczny”. Od razu muszę tutaj sprawę załagodzić – elektroniczna jest tylko osnowa, pod którą w dużej mierze kryje się to co zawsze, mimo wszystko jednak zaskoczenie przy pierwszym przesłuchaniu było ogromne. Do dziś jedynym zespołem z mojej półeczki z płytami, który zapuścił się w TAKIE rejony jest Radiohead. (Wąskie ma pasmo ten nasz krytykant).

Za podrasowanie brzmienia odpowiedzialny jest producent Ross Cullum, któremu Moya odpłaciła się dopisując go jako współautora wszystkich piętnastu (!) utworów na płycie. Chyba zasłużenie i chyba było warto, bo album brzmi nowocześnie, ale na pewno  n i e   b a r d z o  tandetnie i do tego nie pachnie sell-outem. A Moya ryzykowała bardzo, całą sobą – nie dość, że całość ocieka elektroniczną pulsacją i ambientowymi plamami, to jeszcze bardzo obrobiono TEN (żeby nie powiedzieć „hundred”!) głos – najlepiej słychać to paradoksalnie w utworze Bí Liom, w którym Máire-Moya śpiewa – a to ciekawe – a capella, a mimo to nałożono nań leciutki fazer. W innych utworach efekt ten rozmazuje Moyowy głos bardzo poważnie, a jednak… jest to uzasadnione i zupełnie mnie nie razi.

Moya Brennan postanowiła bowiem nagrać „concept album” i opowiedzieć – ujmująco mętną – historię o poszukiwaniu zaczarowanej harfy i samej siebie w okolicach świętej góry Tara. Co ciekawe, zrezygnowała zupełnie z otwartych odniesień chrześcijańskich – aniołów zastępuje zatem ślepy mędrzec, Ojców Kościoła – matki pustyni, bohaterka opowieści zakochuje się w średniowiecznym portrecie itd. Nie znaczy to, że artystka swojej wiary się wyrzekła, dobrze obrazuje tę zmianę akcentów samo miejsce wydarzeń  - Tara wręcz ocieka legendami druidzkimi, ale jest też miejscem dość kolorowego tryumfu św. Patryka nad władcami pogańskimi. Tym razem jednak Moya nie zajmuje się zewnętrznymi przejawami religijności, i – jak się przekonamy u zwieńczenia płyty – zaczerpnięte z legend obrazy i postacie traktuje niejako instrumentalnie.

Na pierwszy rzut ucha pod tymi wszystkimi elektronicznymi świstami możemy znaleźć to co zawsze – natchniony śpiew, przeplatanie się melodii głównych z pobocznymi, smakowite harmonie wokalne, nutę „kościelną” (tym razem zaznaczoną delikatnie i taktownie we fragmentach Bí Liom)  i obowiązkowe nawiązanie do repertuaru grupy macierzystej (tym razem w ważnym dla opowieści numerze Harpsong rozpisanym na harfę i skrzypki, który przypomina nieco Lady Marian z kultowej Legendy). Dużo na płycie rzeczonej harfy, są gitary (m.in. Robbie McIntosh, przez jakiś czas stały współpracownik Paula McCartneya) i nawiązania tradycyjnych irlandzkich tańców. To jednak nie wszystko. Po pierwsze, konceptowość poczynań jest zarysowana w warstwie muzycznej, no może nie „łopatologicznie”, ale dość gruboskórnie: dwa utwory mają swoje krótkie „repryzy”, a też w paru miejscach powtarzają się pomniejsze tematy (jeden raz zaśpiew z Bright Star jest wyraźnie „przeklejony” do Bí Liom, co nawet ma swój urok). Po drugie i najważniejsze – opowieść swobodnie płynie meandrami jak rzeka, co wyraźnie otwiera i odświeża formę piosenki: niektóre utwory tracą impet i stają w miejscu, lub też płyną zakosami, a ich nieprzewidywalność koniecznie domaga się kolejnych przesłuchań. Kolejność utworów jest bardzo dobrze zestawiona, czasem na zasadzie kontrastu – wejście Sailing Away ze swoją nieprzystającą do poprzedniego utworu tonacją jest wręcz olśniewające. I za to należą się szacownej (bo już po 50-tce) wokalistce brawa największe, nie znajdując być może w sobie tak wielkiej inwencji melodycznej jak za czasów Adventures, oddała swój talent w dobre ręce, które pomogły jej znaleźć dla swoich najnowszych twórczych idei najlepszą możliwą formę.

Od razu uspokoję, że można znaleźć na tej płycie takie utwory, które obroniłyby się także osobno, puszczone samopas, na przykład w eter. Do takich zdecydowanie należy Tara, której niespieszna, rozłożysta melodia jest tak przekonująca, że zupełnie nie przeszkadza to, że od biedy można by ją zagrać na jednym akordzie… Ale jakaż mocna jest ta kulminacja w Gaelic! Poprzedzające Tarę Falling  urzeka stojącymi zwrotkami skontrastowanymi z kroczącym refrenem z prawdziwie cudownymi harmoniami (nawet jak na wysokie standardy Moyowe, piękna i mądra partia w dołach), a na deser dostajemy jeszcze bardzo emocjonalne zatrzymanie tym razem w pełnym „popowym” trójgłosie (still standing in your world/still playing farewell in vain…), zwieńczone bardzo dosadną linijką calling out just to hear yor name, która niżej podpisanemu upiększyła niejedną tatrzańską wędrówkę (a jakie imię wołał? cóż za gadkowa ta jemnica…) To jednak nie koniec wzlotów, długo by wymieniać, wspomnę tylko o twierającym Show Me, nie dość że daje niezłe pojęcie o brzmieniu całości, to jeszcze cieszy uszy polskiego czytelnika niezamierzonym oczywiście nawiązaniem do dobrodusznej Siekiery – w refrenie stoi jak byk bum tara, bum tara, bum ta-ra!

(uu żarcik)

Największą wagę ma chyba jednak ostatni na płycie utwór tytułowy. Od pierwszych mocnych słów śpiewanych do dyskretnego syntezatorowego akompaniamentu (co za melodia, znowu poszybowała do nieba!), aż po nieoczekiwane zakończenie, Moya przenosi całą rzecz z przepięknych krajobrazów rzeczywistych w głębokości duszy. I od razu staje się jasne, że Ci dawni bohaterowie i teraźniejsze ruiny są – jako się rzekło – tylko tłem do prawdziwej historii. Pośród wszystkich dualizmów, które Moya chce pozlepiać swoją harfą na górze Tara (wymienionych przez nią i w tekście, i w opisie na okładce, i w wywiadach), najważniejsze stają się – jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało – dwie połowy złamanego serca. Czyli jednak chrześcijaństwo, i to to najbardziej „mistyczne” i jednocześnie najbardziej rzeczywiste, bo taka ZMIANA nie przychodzi przecież przez nawet najpiękniejszą muzykę tylko przez łaskę. Co zresztą jest tu podkreślone kolejną woltą stylistyczną – od bolesnego zaśpiewu z początku utworu do hucznego świętowania w końcówce nie mijają nawet cztery minuty.

Moya pisze na swojej stronie, że to jej najbardziej ambitne wydawnictwo. Tego nie wiem, na pewno najbardziej przemyślane i – jak to z concept albumami bywa – najbardziej „literackie”. Nie wiem też czy najlepsze, ale na pewno warte sprawdzenia, panie Antiwitek.

Przez cały czas odsłuchiwania tego albumu zapewne będą u niektórych z nas powracać pytania o sensowność takiego a nie innego brzmienia całości. Co ciekawe, nawet Piotrek z Hatti Vatti, lubujący się przecież w tajemnych szumach, wyraził w czasie odsłuchiwania Tary w moim pokoju na Poddaszu dość ostry sprzeciw wobec takiego postawienia spraw i domagał się wersji bardziej tradycyjnej (można znaleźć w necie). Ja mogę tylko powiedzieć, że słyszałem „wczesnoclannadową” wersję utworu tytułowego i w moim pojęciu zupełnie się nie sprawdziła, na pewno jako otwieracz do koncertu, ale chyba też i w ogóle. Być może zadziałało tu „prawo pierwszego odsłuchu”, a może Moya Brennan dobrze wiedziała co robi, choć ja wolałem zapis „Máire”.

(to pisał ja, Lostkort)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym