Two Horizons
MOYA BRENNAN
2003
gatunek: pop, progressive pop, ambient, electronica
najlepszy
numer: Falling, Tara i Two Horizons
best moment: trójgłosowe
zatrzymanie w Falling i początek tytułowego
Show Me * Bright Star * Change My World * Bí
Liom * Is It Now (theme)
* Falling * Tara * Ancient Town * Show Me (theme) * Sailing Away * River * Is It Now? * Mothers of the Desert * Harpsong * Two Horizons
Na początku notka techniczna: od 2002 Máire promuje swoje wydawnictwa jako Moya (co ponoć
lepiej odzwierciedla irlandzką wymowę imienia), w roku 2009 potwierdziła zmianę
pisowni imienia na drodze urzędowej.
Jej
pierwszy album sygnowany zmienionym imieniem spotkał się z zasłużenie gorącym
przyjęciem, co wcale nie było do przewidzenia. Máire
bowiem odświeżyła również pisownię swojej muzyki i to bardzo radykalnie,
nagrywając album w dużej mierze „elektroniczny”. Od razu muszę tutaj sprawę
załagodzić – elektroniczna jest tylko osnowa, pod którą w dużej mierze kryje
się to co zawsze, mimo wszystko jednak zaskoczenie przy pierwszym przesłuchaniu
było ogromne. Do dziś jedynym zespołem z mojej półeczki z płytami, który
zapuścił się w TAKIE rejony jest Radiohead. (Wąskie ma pasmo ten nasz krytykant).
Za
podrasowanie brzmienia odpowiedzialny jest producent Ross Cullum, któremu Moya
odpłaciła się dopisując go jako współautora wszystkich piętnastu (!) utworów na
płycie. Chyba zasłużenie i chyba było warto, bo album brzmi nowocześnie, ale na
pewno n i e b a r d z o tandetnie i do tego nie pachnie sell-outem. A
Moya ryzykowała bardzo, całą sobą – nie dość, że całość ocieka elektroniczną
pulsacją i ambientowymi plamami, to jeszcze bardzo obrobiono TEN (żeby nie
powiedzieć „hundred”!) głos – najlepiej słychać to paradoksalnie w utworze Bí Liom, w którym Máire-Moya
śpiewa – a to ciekawe – a capella, a mimo to nałożono nań leciutki fazer. W
innych utworach efekt ten rozmazuje Moyowy głos bardzo poważnie, a jednak… jest
to uzasadnione i zupełnie mnie nie razi.
Moya
Brennan postanowiła bowiem nagrać „concept album” i opowiedzieć – ujmująco
mętną – historię o poszukiwaniu zaczarowanej harfy i samej siebie w okolicach
świętej góry Tara. Co ciekawe, zrezygnowała zupełnie z otwartych odniesień
chrześcijańskich – aniołów zastępuje zatem ślepy mędrzec, Ojców Kościoła –
matki pustyni, bohaterka opowieści zakochuje się w średniowiecznym portrecie itd. Nie znaczy
to, że artystka swojej wiary się wyrzekła, dobrze obrazuje tę zmianę akcentów
samo miejsce wydarzeń - Tara wręcz
ocieka legendami druidzkimi, ale jest też miejscem dość kolorowego tryumfu św.
Patryka nad władcami pogańskimi. Tym razem jednak Moya nie zajmuje się zewnętrznymi
przejawami religijności, i – jak się przekonamy u zwieńczenia płyty – zaczerpnięte
z legend obrazy i postacie traktuje niejako instrumentalnie.
Na
pierwszy rzut ucha pod tymi wszystkimi elektronicznymi świstami możemy znaleźć
to co zawsze – natchniony śpiew, przeplatanie się melodii głównych z
pobocznymi, smakowite harmonie wokalne, nutę „kościelną” (tym razem zaznaczoną
delikatnie i taktownie we fragmentach Bí Liom) i obowiązkowe nawiązanie do
repertuaru grupy macierzystej (tym razem w ważnym dla opowieści numerze Harpsong rozpisanym na harfę i
skrzypki, który przypomina nieco Lady Marian z kultowej Legendy). Dużo
na płycie rzeczonej harfy, są gitary (m.in. Robbie McIntosh, przez jakiś czas
stały współpracownik Paula McCartneya) i nawiązania tradycyjnych irlandzkich
tańców. To jednak nie wszystko. Po pierwsze, konceptowość poczynań jest
zarysowana w warstwie muzycznej, no może nie „łopatologicznie”, ale dość
gruboskórnie: dwa utwory mają swoje krótkie „repryzy”, a też w paru miejscach
powtarzają się pomniejsze tematy (jeden raz zaśpiew z Bright Star jest wyraźnie „przeklejony” do Bí Liom, co nawet ma swój urok). Po drugie i najważniejsze – opowieść swobodnie płynie
meandrami jak rzeka, co wyraźnie otwiera i odświeża formę piosenki: niektóre
utwory tracą impet i stają w miejscu, lub też płyną zakosami, a ich
nieprzewidywalność koniecznie domaga się kolejnych przesłuchań. Kolejność
utworów jest bardzo dobrze zestawiona, czasem na zasadzie kontrastu – wejście Sailing Away ze swoją nieprzystającą do
poprzedniego utworu tonacją jest wręcz olśniewające. I za to należą się
szacownej (bo już po 50-tce) wokalistce brawa największe, nie znajdując być
może w sobie tak wielkiej inwencji melodycznej jak za czasów Adventures,
oddała swój talent w dobre ręce, które pomogły jej znaleźć dla swoich
najnowszych twórczych idei najlepszą możliwą formę.
Od razu uspokoję, że
można znaleźć na tej płycie takie utwory, które obroniłyby się także osobno,
puszczone samopas, na przykład w eter. Do takich zdecydowanie należy Tara, której niespieszna, rozłożysta
melodia jest tak przekonująca, że zupełnie nie przeszkadza to, że od biedy
można by ją zagrać na jednym akordzie… Ale jakaż mocna jest ta kulminacja w
Gaelic! Poprzedzające Tarę Falling urzeka stojącymi zwrotkami skontrastowanymi z
kroczącym refrenem z prawdziwie cudownymi harmoniami (nawet jak na wysokie
standardy Moyowe, piękna i mądra partia w dołach), a na deser dostajemy jeszcze
bardzo emocjonalne zatrzymanie tym razem w pełnym „popowym” trójgłosie (still standing in your world/still playing
farewell in vain…), zwieńczone bardzo dosadną linijką calling out just to hear yor name, która niżej podpisanemu upiększyła
niejedną tatrzańską wędrówkę (a jakie imię wołał? cóż za gadkowa ta jemnica…) To
jednak nie koniec wzlotów, długo by wymieniać, wspomnę tylko o twierającym Show Me, nie dość że daje niezłe
pojęcie o brzmieniu całości, to jeszcze cieszy uszy polskiego czytelnika
niezamierzonym oczywiście nawiązaniem do dobrodusznej Siekiery – w refrenie
stoi jak byk bum tara, bum tara, bum
ta-ra!
(uu żarcik)
Największą wagę ma chyba
jednak ostatni na płycie utwór tytułowy.
Od pierwszych mocnych słów śpiewanych do dyskretnego syntezatorowego
akompaniamentu (co za melodia, znowu poszybowała do nieba!), aż po
nieoczekiwane zakończenie, Moya przenosi całą rzecz z przepięknych krajobrazów
rzeczywistych w głębokości duszy. I od razu staje się jasne, że Ci dawni
bohaterowie i teraźniejsze ruiny są – jako się rzekło – tylko tłem do prawdziwej
historii. Pośród wszystkich dualizmów, które Moya chce pozlepiać swoją harfą na
górze Tara (wymienionych przez nią i w tekście, i w opisie na okładce, i w
wywiadach), najważniejsze stają się – jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało –
dwie połowy złamanego serca. Czyli jednak chrześcijaństwo, i to to najbardziej „mistyczne”
i jednocześnie najbardziej rzeczywiste, bo taka ZMIANA nie przychodzi przecież
przez nawet najpiękniejszą muzykę tylko przez łaskę. Co zresztą jest tu
podkreślone kolejną woltą stylistyczną – od bolesnego zaśpiewu z początku
utworu do hucznego świętowania w końcówce nie mijają nawet cztery minuty.
Moya pisze na swojej
stronie, że to jej najbardziej ambitne wydawnictwo. Tego nie wiem, na pewno
najbardziej przemyślane i – jak to z concept
albumami bywa – najbardziej „literackie”. Nie wiem też czy najlepsze, ale na
pewno warte sprawdzenia, panie Antiwitek.
Przez cały czas
odsłuchiwania tego albumu zapewne będą u niektórych z nas powracać pytania o
sensowność takiego a nie innego brzmienia całości. Co ciekawe, nawet Piotrek z
Hatti Vatti, lubujący się przecież w tajemnych szumach, wyraził w czasie
odsłuchiwania Tary w moim pokoju na
Poddaszu dość ostry sprzeciw wobec takiego postawienia spraw i domagał się
wersji bardziej tradycyjnej (można znaleźć w necie). Ja mogę tylko powiedzieć,
że słyszałem „wczesnoclannadową” wersję utworu
tytułowego i w moim pojęciu zupełnie się nie sprawdziła, na pewno jako
otwieracz do koncertu, ale chyba też i w ogóle. Być może zadziałało tu „prawo
pierwszego odsłuchu”, a może Moya Brennan dobrze wiedziała co robi, choć ja
wolałem zapis „Máire”.
(to
pisał ja, Lostkort)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym