wtorek, 2 października 2018

MÁIRE BRENNAN - Whisper to the Wild Water




Wonderful days
Wonderful life
Wonderful life with love

Whisper to the Wild Water
MÁIRE BRENNAN
1999

gatunek: pop, world music
najlepszy numer: zdecydowanie tytułowy
best moment: refren tytułowego i refren Ageless Messengers

Follow the Word  * Where I Stand * Hard to Break the Seal * To the Water * Whisper to the Wild Water * Peacemaker * Ageless Messengers * Iláthair Dé (In God's Presence) * Life *  Rinne Tú (You Made) * Mary of the Gaels * Sign From the Hills * Bí Thusa Mo Shúile (Be Thou My Vision)

* * * i 3/4

No i muszę trochę odszczekać to co napisałem poprzednio. Zaledwie rok po z najwyższym jak się wydaje trudem wyciśniętej płycie Perfect Time, Máire z dużym zapasem przygotowała swoje 10 utworów (tak naprawdę aż 13!) na kolejną solową płytę. I to płytę o wiele bardziej zróżnicowaną i ambitną niż poprzednią. I właściwie w tym miejscu można by swobodnie rozbić niniejszą recenzję o kant… ściany. Bo właśnie doszliśmy tutaj do miejsca tak subiektywnego, że trudno coś poradzić – na papierze (ekranie) wszystko się bowiem zgadza i nawet o proszę prawie cztery gwiazdki, a jednak jestem z tego albumu mocno niezadowolony. I nie bardzo nawet potrafię to wytłumaczyć… Mógłbym napisać, że połowa piosenek jest dość nijaka, ale po pierwsze - kim ja jestem, a po drugie – jak to właściwie zmierzyć?

To może zacznijmy od pozytywów. Przede wszystkim ta najbardziej chrześcijańska z wszystkich płyt Máire przynosi niesamowitej urody utwór tytułowy. I znowu rodzą się niewygodne pytania dotyczące mojej recenzenckiej wiarygodności – ja bowiem najchętniej orzekłbym, że to murowany przebój, a tymczasem piosenka ta nie została nawet wydana na singlu… Nie wiem czy świat by się na niej poznał, dla mnie wyważenie elementów chwytliwych i powiedzmy ambitnych jest tutaj doskonałe, utwór jest przykładem na to, że muzyka pop może być „mądra” i dostarczać prawdziwych uniesień. Jego największą zaletą jest w moim przekonaniu jest przeplatanie się w refrenie głównego głosu (pogłębionego dyskretną harmonią) i jak zwykle śpiewających swoje chórków. Tak się złożyło, że połączenie tych obu melodii przypada na najmniejsze na świecie słowo „the” (najgenialniejsze zlepienie następuje za każdym razem w trzeciej linijce refrenu), co jakoś dobrze oddaje charakter całej płyty, która jest w swoim przesłaniu tak dyskretna jak chórki które gdzieś z tyłu numeru Where I Stand wyśpiewują „Kyrie Eleison”… Wracając do tytułowego Szeptu, jego zaraźliwa melodia i nienachalne zagrzewanie do wytrwania na obranej drodze mimo naporu zmian, jest dla mnie niejakim wzorem postawy songwriterskiej, a jego bogactwo harmoniczne pozwala na jego wielokrotne powtarzanie. Zdecydowanie jeden z najlepszych utworów Máire!

Na singlu została za to wydana piosenka Follow the Word. I bardzo dobrze, bo gactwa aranżacyjnego jest tu nawet więcej, choć melodia jest być może mniej porywająca. Swoistym przebojem tego przeboju jest jednak quasi-ludowe przełamanie na skrzypeczkach, przy którym do tańca rwą się nawet moye drewniane nogy. Po tej piosence następuje wspomniane zadumane Where I Stand, przepiękna, jako się rzekło, dyskretna modlitwa, przy której  p r a w i e  nie odczuwa się wszechobecnego na tej płycie (tak jak zresztą i na poprzedniej) lekkiego plastiku w podkładzie. W pobliżu (bo wciąż na stronie A, poznałem ten album jeszcze z kasety) jest jeszcze wspaniały numer jak się domyślam o aniołach – Ageless Messengers – z przepięknie poprowadzoną rozłożystą melodią zwrotki i jeszcze lepszym refrenem mocno idącym do przodu do wtóru dość wyrafinowanej partii skrzypiec, które brzmią jak wyjęte z najlepszych płyt ELO.

To były niebosiężne wysokości, ale to już – w zasadzie – wszystko…

Oczywiście nie mam tu na myśli, że reszta jest jakaś katastrofalna. W najlepszym jednak razie trzeba tym pozostałym numerom poświęcić bardzo dużo wysiłku, żeby uzyskać w moim mniemaniu pomniejsze się ich odwdzięczenie. Dwukrotnie na tej płycie Máire przedobrzyła. Iláthair Dé to bliźniaczy dla Song of David z poprzedniej płyty pomysł na ożenienie popowej estetyki z muzyką kościelną – moja wrażliwość jest na takie rzeczy zbyt mała. Podobnie w zamierzeniu zapewne urzekający Peacemaker z recytacją małego Paula (podobnie jak dziewczynka z okładki pierwszej płyty, pojawi się on dwadzieścia lat później na scenie u boku Máire w poznańskiej Auli Uniwersyteckiej) jest mało esencjonalny muzycznie, co można również wytknąć „clannadowej” instrumentalnej Mary of the Gaels. Z pozostałych utworów wieje Moyową średnią – gdy sobie niespiesznie i niezobowiązująco płyną, człowiek właściwie nie ma nic przeciwko nim, ale nie ma w nich nic aż tak pamiętnego jak w numerach czerwonych. Najbliżej nich znajduje się Sign From the Hills, który – i to nie jedyne takie miejsce na tej płycie – obecnością harfy i efektami nałożonymi na wokal zapowiada już album następny, na którym – zaręczam -  nie będzie już żadnego problemu z wyrazistością.

Oczywiście tak naprawdę nic złego się tutaj nie stało – z płyty niniejszej i hm perfektajmowskiej można sobie łatwo sporządzić pięciogwiazdkowy wyciąg, który dorówna najlepszym dziełom artystki. A na koniec dodajmy tylko, że swój nieskrywanie chrześcijański rozdział w twórczości, Máire Brennan ukoronowała w roku 2000 wykonując utwór Perfect Time w Rzymie w ramach Światowych Dni Młodzieży w obecności 2,1 milionów widzów (w tym Jana Pawła II). I bardzo dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym