Wonderful days
Wonderful life
Wonderful life with love
Whisper to the Wild Water
MÁIRE BRENNAN
1999
gatunek: pop, world music
najlepszy numer: zdecydowanie
tytułowy
best moment:
refren tytułowego i refren Ageless Messengers
Follow the
Word * Where I Stand * Hard to Break the
Seal * To the Water * Whisper to the Wild Water * Peacemaker * Ageless
Messengers * Iláthair Dé (In God's Presence) * Life * Rinne Tú (You Made) * Mary of the
Gaels * Sign From the Hills * Bí
Thusa Mo Shúile (Be Thou My Vision)
No i muszę trochę odszczekać to co napisałem
poprzednio. Zaledwie rok po z najwyższym jak się wydaje trudem wyciśniętej
płycie Perfect Time, Máire z dużym zapasem
przygotowała swoje 10 utworów (tak naprawdę aż 13!) na kolejną solową płytę. I
to płytę o wiele bardziej zróżnicowaną i ambitną niż poprzednią. I właściwie w
tym miejscu można by swobodnie rozbić niniejszą recenzję o kant… ściany. Bo
właśnie doszliśmy tutaj do miejsca tak subiektywnego, że trudno coś poradzić –
na papierze (ekranie) wszystko się bowiem zgadza i nawet o proszę prawie cztery
gwiazdki, a jednak jestem z tego albumu mocno niezadowolony. I nie bardzo nawet
potrafię to wytłumaczyć… Mógłbym napisać, że połowa piosenek jest dość nijaka,
ale po pierwsze - kim ja jestem, a po drugie – jak to właściwie zmierzyć?
To może zacznijmy od pozytywów. Przede wszystkim ta
najbardziej chrześcijańska z wszystkich płyt Máire przynosi niesamowitej
urody utwór tytułowy. I znowu rodzą się niewygodne pytania dotyczące
mojej recenzenckiej wiarygodności – ja bowiem najchętniej orzekłbym, że to
murowany przebój, a tymczasem piosenka ta nie została nawet wydana na singlu… Nie
wiem czy świat by się na niej poznał, dla mnie wyważenie elementów chwytliwych
i powiedzmy ambitnych jest tutaj doskonałe, utwór jest przykładem na to, że
muzyka pop może być „mądra” i dostarczać prawdziwych uniesień. Jego największą
zaletą jest w moim przekonaniu jest przeplatanie się w refrenie głównego głosu
(pogłębionego dyskretną harmonią) i jak zwykle śpiewających swoje chórków. Tak
się złożyło, że połączenie tych obu melodii przypada na najmniejsze na świecie
słowo „the” (najgenialniejsze zlepienie następuje za każdym razem w trzeciej linijce
refrenu), co jakoś dobrze oddaje charakter całej płyty, która jest w swoim
przesłaniu tak dyskretna jak chórki które gdzieś z tyłu numeru Where I Stand
wyśpiewują „Kyrie Eleison”… Wracając do tytułowego Szeptu, jego
zaraźliwa melodia i nienachalne zagrzewanie do wytrwania na obranej drodze mimo
naporu zmian, jest dla mnie niejakim wzorem postawy songwriterskiej, a
jego bogactwo harmoniczne pozwala na jego wielokrotne powtarzanie. Zdecydowanie
jeden z najlepszych utworów Máire!
Na singlu została za to wydana piosenka Follow
the Word. I bardzo dobrze, bo gactwa aranżacyjnego jest tu nawet więcej,
choć melodia jest być może mniej porywająca. Swoistym przebojem tego przeboju
jest jednak quasi-ludowe przełamanie na skrzypeczkach, przy którym do tańca rwą
się nawet moye drewniane nogy. Po tej piosence następuje wspomniane zadumane Where
I Stand, przepiękna, jako się rzekło, dyskretna modlitwa, przy której p r a w i e
nie odczuwa się wszechobecnego na tej płycie (tak jak zresztą i na
poprzedniej) lekkiego plastiku w podkładzie. W pobliżu (bo wciąż na stronie A,
poznałem ten album jeszcze z kasety) jest jeszcze wspaniały numer jak się
domyślam o aniołach – Ageless Messengers – z przepięknie poprowadzoną
rozłożystą melodią zwrotki i jeszcze lepszym refrenem mocno idącym do przodu do
wtóru dość wyrafinowanej partii skrzypiec, które brzmią jak wyjęte z
najlepszych płyt ELO.
To były niebosiężne wysokości, ale to już – w
zasadzie – wszystko…
Oczywiście nie mam tu na myśli, że reszta jest
jakaś katastrofalna. W najlepszym jednak razie trzeba tym pozostałym numerom
poświęcić bardzo dużo wysiłku, żeby uzyskać w moim mniemaniu pomniejsze się ich
odwdzięczenie. Dwukrotnie na tej płycie Máire przedobrzyła. Iláthair Dé to bliźniaczy dla Song of David
z poprzedniej płyty pomysł na ożenienie popowej estetyki z muzyką kościelną –
moja wrażliwość jest na takie rzeczy zbyt mała. Podobnie w zamierzeniu zapewne
urzekający Peacemaker z recytacją
małego Paula (podobnie jak dziewczynka z okładki pierwszej płyty, pojawi się on
dwadzieścia lat później na scenie u boku Máire w poznańskiej Auli
Uniwersyteckiej) jest mało esencjonalny muzycznie, co można również wytknąć
„clannadowej” instrumentalnej Mary
of the Gaels. Z pozostałych utworów
wieje Moyową średnią – gdy sobie niespiesznie i niezobowiązująco płyną, człowiek
właściwie nie ma nic przeciwko nim, ale nie ma w nich nic aż tak pamiętnego jak
w numerach czerwonych. Najbliżej nich znajduje się Sign From the Hills, który – i to nie jedyne takie miejsce na tej
płycie – obecnością harfy i efektami nałożonymi na wokal zapowiada już album
następny, na którym – zaręczam - nie
będzie już żadnego problemu z wyrazistością.
Oczywiście tak naprawdę nic
złego się tutaj nie stało – z płyty niniejszej i hm perfektajmowskiej
można sobie łatwo sporządzić pięciogwiazdkowy wyciąg, który dorówna najlepszym dziełom
artystki. A na koniec dodajmy tylko, że swój nieskrywanie chrześcijański
rozdział w twórczości, Máire Brennan ukoronowała w
roku 2000 wykonując utwór Perfect Time w Rzymie w ramach Światowych Dni
Młodzieży w obecności 2,1 milionów widzów (w tym Jana Pawła II). I bardzo
dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym