środa, 26 września 2018

MÁIRE BRENNAN - Misty Eyed Adventures




Hosts of angels splendid in our eyes

Misty Eyed Adventures
MÁIRE BRENNAN
1992

gatunek: progressive pop, pop rock, folk, world music, pop
najlepszy numer: An Fharraige oraz Pilgrim’s Way ale tak naprawdę aż się skrzy od najlepszych numerów
best moment: wstrząsające harmonie wokalne w wielu numerach

The Days of the Dancing  * A Place Among the Stones * The Watchman * An Fharraige * Pilgrim’s Way * Big Yellow Taxi * The Mighty One * Misty Eyed Adventures * Dream On * Éirigh Suas a Stóirín

*****

Tym razem Máire oczarowała moje serce jednym zaśpiewem swojego głosu i jednym paciorkiem swoich harmonii wokalnych. Naprawdę, ta płyta nie wymagała żadnych wielogodzinnych, wytrwałych i żmudnych odtworzeń, wystarczyło mi kilkanaście sekund w takiej specjalnej maszynce do  odsłuchiwania płyt (kto je jeszcze pamięta?) w sklepie płytowym (a kto TE jeszcze pamięta, hihi) w Starym Browarze, żeby nabrać pewności, że to będzie coś wielkiego. Od razu przed moimi oczyma zalśniły dalekie wzgórza, a ja przecież zupełnie nie jestem „wizyjny”. Świetne otwarcie albumu, zaręczam że nie mnie jednego ta piosenka podbiła od pierwszego wejrzsłuchu.

 Ów początek albumu, utwór The Days of the Dancing stanowi wręcz idealne jak dla mnie połączenie elementów ambitnych (wielogłosowe otwarcie, wielopiętrowe chórki, kontrmelodia) i wpadających w ucho (główna melodia plus ten zaraźliwy akordeon dyskretnie przytupujący sobie „na i”), a wszystko to jest zaśpiewane w iście natchniony sposób i nareszcie wyprodukowane jak trzeba – dźwięk jest naturalny, głęboki i wielowarstwowy, tak że nie marnuje się ani jeden z wielu poziomów. To jeden z dwóch utworów na płycie podpisanych przez Máire i jej męża Tima Jarvisa i trudno mi znaleźć w muzyce lepszą reklamę miłości oblubieńczej. A to wcale nie jest najlepszy utwór na płycie!

Kolejny utwór jest na tej długiej płycie najdłuższy i przez to nie zawsze łatwy do zdzierżenia. No i w sumie bardzo dobrze – wymaga koncentracji i wyłączności, a po skupionym wysłuchaniu chętnie odwdzięcza się pokojem ducha, który przynosi do lekko rozświetlonego pokoju lub lekko rozedrganego ciała. Tym razem współautorem tej medytacji jest Davy Spillane, który suto przyprawia niespieszną melodię (i po raz kolejny kontrmelodię, tym razem śpiewaną po irlandzku) swoimi dudami. A Place Among the Stones, najbardziej clannadowy na całym albumie, rozciąga się być może blisko granicy szkockiej cepelii, ale jej nie przekracza, pogłębia za to obraz całości i przygotowuje na kolejne perły.

The Watchman jest wyłącznym dziełem Máire, co bardzo zaskakuje zważywszy na bogactwo harmoniczne i to i na osi wokalnej, jak i w podkładzie – zazwyczaj jej solowe kompozycje stoją głównie melodią, tutaj zaś można właściwie mówić o muzyce progresywnej i o dziwo nie jest to jedyny utwór na płycie, którego Máire mógłby swobodnie pozazdrościć zespół Yes. Klawisze są w tym numerze same w sobie lekko plastikowe i nie wiem czy pomysł na efekt e-bow na gitarze jest tutaj do końca trafiony, ale niskie rejestry głosu głównej bohaterki i kolejny popis trzech siostrzyczek w chórkach stylowo przyciemniają poczynaia i znowu mogą zostawić słuchacza w stanie słodkiej katatonii, z której niespodziewanie wyrywają go zupełnie nie wiadomo skąd przypełzłe „plemienne” okrzyki w tle pod koniec utworu.

Z kolei w przypadku An Fharraige, co Maire tłumaczy we wkładce jako Ocean, nie ma mowy o nawet odrobinie plastiku. Utwór tym razem podpisany przez siostrę Dee i śpiewany w języku irlandzkim stoi niemal wyłącznie natchnioną melodią i delikatną klawiszową otuliną, choć jest w nim też miejsce na gitarę akustyczną, djemby, dostojną close harmony i lekko odlecone dalekie chórki w instrumentalnym przełamaniu. Nie mogę się w tym miejscu powstrzymać przed wtrętem osobistym – gdy wróciłem z tajemniczych rejonów północnej Szkocji, ta piosenka najlepiej przywoływała te ukochane mgliste krajobrazy ponownie przed oczy – jakież było moje radosne zdumienie gdy odkryłem, że płyta istotnie nagrywana była w Szkocji, krajobrazy duchowe zgodziły się zatem z rzeczywistymi. Nawet bez wspomnienia wyspy Skye można jednak dać się dziewczynom kompletnie oczarować, po raz kolejny, niesamowitym urzekającym śpiewem i bardzo spójną aranżacją, ten utwór zupełnie nie waży tyle ile trwa (5’04), choć wcale nie jest zwiewny lub płochy. Jak ona to zrobiła?

Łącznikiem między Oceanem i następną w kolejności Drogą Pielgrzyma są lekko zniekształcone dzwony kościelne – trudno nie traktować ich metaforycznie, krajobrazowo, choć utwór jest na wskroś chrześcijański, mimo że paradoksalnie nie pada w nim słowo „Bóg”. Znowu muszę zastrzec, że klawisze mogą się wydać plastikowe – ale w takim razie plastikowe jest też Dead Can Dance, którego stylistyka gdzieś tu mi pobrzmiewa. Tym razem siostrzane chórki odzywają się z drugiego planu, piosenka jest w głównej mierze pomyślana jako dialog wewnętrzny i to Máire wciela się i w Pytającego i w Odpowiadającego. Te dwie melodie przez chwilę przeplatają się w cudowny sposób by zaraz zejść się w jedność i zostać przypieczętowane wzruszającą klawiszową kulminacją. Niesamowity jest tekst – z jednej strony na pewno neoficki i napisany na wyrost (I will fight with giants of despair and demons, w walce z demonami nie ma przecież nic poetyckiego) ale też ujmujący wspomnianą dyskretnością i w połączeniu z muzyką niezwykle kojący. (A może to właśnie tak trzeba walczyć, przez samo piękno?) Wiem, że to nie jest ulubiony utwór fanów na tej płycie i że znowu pewnie widzę sprawy dziwacznie i swoiście, nie mogę jednak nic na to poradzić – Pilgrim’s Way wyraża mnie w sposób tak przekonujący, że jego miejsce w pierwszej piątce najczęściej odtwarzanych numerów na moim komputerze jest niepodważalne, proszę popatrzeć:




W tym miejscu niestety Máire Brennan postanowiła wyrwać nas ze snu o Ziemi Obiecanej serwując dość okrutną przeróbkę słynnej Big Yellow Taxi Joni Mitchell. Utwór nijak nie przystaje do reszty płyty (został zresztą wyprodukowany w innym studiu), straszy klangującym basem i nieskrywanym parciem na szkło (oczywiście zostało to wydane na singlu). Zbierając się na resztki trzeźwego spojrzenia nie mogę ukryć, że jako osobny materiał na komercyjny przebój, ma to niejaki sens, ale z tej pięknej płyty ten utwór wykreślam. Natychmiast!

Uff, kolejny Mighty One właściwie znajduje nas tam gdzie zostawiła nas Pilgrim’s Way. I tutaj niespodzianka (dla mnie) – przez cały czas myślałem, że tytuł utworu odnosi się do Najwyższego, a teraz wyczytuję, że to jednak o irlandzkiej wyprawie na Mount Everest. Tym lepiej, bo utwór da się interpretować na obu tych poziomach, i na pewno został w ten sposób świadomie skonstruowany. Po raz kolejny Máire jest tu wyłączną autorką i po raz kolejny może to zaskakiwać w kontekście bogatej i rozhuśtanej melodii i – znowu – wielowarstwowych harmonii, ale cichym bohaterem utworu jest tutaj cymbalista. To połączenie wątków irlandzkich i azjatyckich jest zaskakująco spójne w rozwartych ramionach crossover popu, hehe, zresztą i tutaj pobrzmiewa gdzieś deadcandance’owa nuta i w niczym nie przeszkadza.

Kolejny utwór Heroes jest chyba największym zaskoczeniem na płycie, bo to po prostu neoceltycki prog rock, choć w warstwie instrumentalnej oparty wyłącznie na bębnach i perkusjonaliach zaaranżowanych przez Nigela Thomasa, który nie bał się sięgnąć po rozwiązania polirytmiczne. O dziwo, nieotrzaskane przecież w TAKICH bojach dziewczyny zdecydowanie dają radę, do cna wykorzystując techniki studyjne. Niniejszym w warstwie muzycznej otrzymujemy sześć minut rozśpiewanej, nieskrępowanej radości, choć niespodziewanie w tekście pojawiają się nutki przynaglenia do czynienia dobra w kontekście upływającego czasu. Tak rozwieszone napięcie jest bardzo inspirujące, tym bardziej że podobnie otwartego utworu Máire już nigdy później nie nagrała.

Heroes spokojnie osiadają w śpiewanej a capella (choć w harmonii) codzie i następujące po tym świetlistym wybryku kolejne dwie piosenki autorstwa Máire, tym razem mniej rozbuchane harmonicznie i mocno osadzone w popowej melodyce zupełnie zaskakująco dobrze go dopełniają (pomijając ten nieszczęsny cover Joni, trzeba podkreślić, że album jest skonstruowany po mistrzowsku). W utworze tytułowym po raz kolejny pojawiają się wątki dalekowschodnie, a głębokie harmonie w refrenach są naprawdę wzruszające, mimo że ogólnie piosenka wydaje się nie mieć aż takiej rangi jak  poprzednie. Może to zresztą dobrze dla ogólnej równowagi… Podobnie jest z chwytliwym, nieco moodybluesowym Dream On, mimo że ma w zanadrzu jeden czy drugi zaskakujący zwrot harmoniczny i pełno wielogłosów w swojej palecie barw, jest ostatecznie dość powierzchowny. Nie na tyle jednak, żeby go skreślić czy pominąć – tej piosence bardzo pomaga jedyny w swoim rodzaju tekst, który właściwie trzeba by było przytoczyć w całości, i który bardzo zgrabnie przekłada porządek krajobrazowy na porządek serca. To niebywałe jak różne są na tej płycie metody pocieszenia zastosowane przez artystkę. Jak dobrze było się z nią spotkać i podziękować…

A to jeszcze nie koniec. Na deser otrzymujemy bardzo tradycyjne opracowanie starej pieśni miłosnej Éirigh Suas a Stóirín, znanej nam już z jednej z wczesnych płyt Clannadu. Tym razem jednak nie śpiewa, tak jak wtedy, dziewczynka, tylko kobieta pewna tego co ma w sercu i tego czym chce się podzielić ze światem. Nie mam pojęcia co znaczą poszczególne słowa wyśpiewywane przez Máire na tle stylowo niestrojących skrzypiec, ale ich wymowa jest dla mnie bardzo klarowna. Bardzo dobre zwieńczenie płyty, która delikatnie acz stanowczo bierze Cię pod ramię i wyprowadza z ciemności.

Mimo jednej wpadki, jest to bezwzględnie najbardziej ambitne i co tu dużo gadać najlepsze dzieło Máire i jedna z moich ulubionych płyt w ogóle, jestem zatem naprawdę szczęśliwy, że mogłem Państwu o niej opowiedzieć. Przepraszam za osobisty ton tej recki, więcej się to nie powtórzy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym