Misty Eyed Adventures
MÁIRE BRENNAN
1992
gatunek: progressive pop, pop rock, folk,
world music, pop
najlepszy numer: An
Fharraige oraz Pilgrim’s Way ale tak naprawdę aż się skrzy od najlepszych
numerów
best moment: wstrząsające
harmonie wokalne w wielu numerach
The Days of
the Dancing * A Place Among the Stones *
The Watchman * An Fharraige * Pilgrim’s Way * Big Yellow Taxi * The Mighty One
* Misty Eyed Adventures * Dream On * Éirigh Suas a Stóirín
Tym razem Máire oczarowała moje serce
jednym zaśpiewem swojego głosu i jednym paciorkiem swoich harmonii wokalnych.
Naprawdę, ta płyta nie wymagała żadnych wielogodzinnych, wytrwałych i żmudnych
odtworzeń, wystarczyło mi kilkanaście sekund w takiej specjalnej maszynce
do odsłuchiwania płyt (kto je jeszcze
pamięta?) w sklepie płytowym (a kto TE jeszcze pamięta, hihi) w Starym
Browarze, żeby nabrać pewności, że to będzie coś wielkiego. Od razu przed moimi
oczyma zalśniły dalekie wzgórza, a ja przecież zupełnie nie jestem „wizyjny”. Świetne
otwarcie albumu, zaręczam że nie mnie jednego ta piosenka podbiła od pierwszego
wejrzsłuchu.
Ów początek
albumu, utwór The Days of the Dancing stanowi wręcz idealne jak dla mnie
połączenie elementów ambitnych (wielogłosowe otwarcie, wielopiętrowe chórki,
kontrmelodia) i wpadających w ucho (główna melodia plus ten zaraźliwy akordeon
dyskretnie przytupujący sobie „na i”), a wszystko to jest zaśpiewane w iście
natchniony sposób i nareszcie wyprodukowane jak trzeba – dźwięk jest naturalny,
głęboki i wielowarstwowy, tak że nie marnuje się ani jeden z wielu poziomów. To
jeden z dwóch utworów na płycie podpisanych przez Máire
i jej męża Tima Jarvisa i trudno mi znaleźć w muzyce lepszą reklamę miłości
oblubieńczej. A to wcale nie jest najlepszy utwór na płycie!
Kolejny utwór jest na tej długiej płycie najdłuższy
i przez to nie zawsze łatwy do zdzierżenia. No i w sumie bardzo dobrze – wymaga
koncentracji i wyłączności, a po skupionym wysłuchaniu chętnie odwdzięcza się
pokojem ducha, który przynosi do lekko rozświetlonego pokoju lub lekko
rozedrganego ciała. Tym razem współautorem tej medytacji jest Davy Spillane,
który suto przyprawia niespieszną melodię (i po raz kolejny kontrmelodię, tym
razem śpiewaną po irlandzku) swoimi dudami. A Place Among the Stones,
najbardziej clannadowy na całym albumie, rozciąga się być może blisko granicy
szkockiej cepelii, ale jej nie przekracza, pogłębia za to obraz całości i
przygotowuje na kolejne perły.
The Watchman jest wyłącznym dziełem Máire,
co bardzo zaskakuje zważywszy na bogactwo harmoniczne i to i na osi wokalnej,
jak i w podkładzie – zazwyczaj jej solowe kompozycje stoją głównie melodią,
tutaj zaś można właściwie mówić o muzyce progresywnej i o dziwo nie jest to
jedyny utwór na płycie, którego Máire mógłby swobodnie
pozazdrościć zespół Yes. Klawisze są w tym numerze same w sobie lekko
plastikowe i nie wiem czy pomysł na efekt e-bow na gitarze jest tutaj do końca
trafiony, ale niskie rejestry głosu głównej bohaterki i kolejny popis trzech
siostrzyczek w chórkach stylowo przyciemniają poczynaia i znowu mogą zostawić
słuchacza w stanie słodkiej katatonii, z której niespodziewanie wyrywają go
zupełnie nie wiadomo skąd przypełzłe „plemienne” okrzyki w tle pod koniec
utworu.
Z kolei w przypadku An Fharraige, co Maire
tłumaczy we wkładce jako Ocean, nie ma mowy o nawet odrobinie plastiku.
Utwór tym razem podpisany przez siostrę Dee i śpiewany w języku irlandzkim stoi
niemal wyłącznie natchnioną melodią i delikatną klawiszową otuliną, choć jest w
nim też miejsce na gitarę akustyczną, djemby, dostojną close harmony i
lekko odlecone dalekie chórki w instrumentalnym przełamaniu. Nie mogę się w tym
miejscu powstrzymać przed wtrętem osobistym – gdy wróciłem z tajemniczych
rejonów północnej Szkocji, ta piosenka najlepiej przywoływała te ukochane
mgliste krajobrazy ponownie przed oczy – jakież było moje radosne zdumienie gdy
odkryłem, że płyta istotnie nagrywana była w Szkocji, krajobrazy duchowe
zgodziły się zatem z rzeczywistymi. Nawet bez wspomnienia wyspy Skye można
jednak dać się dziewczynom kompletnie oczarować, po raz kolejny, niesamowitym
urzekającym śpiewem i bardzo spójną aranżacją, ten utwór zupełnie nie waży tyle
ile trwa (5’04), choć wcale nie jest zwiewny lub płochy. Jak ona to zrobiła?
Łącznikiem między Oceanem i następną w
kolejności Drogą Pielgrzyma są lekko zniekształcone dzwony kościelne –
trudno nie traktować ich metaforycznie, krajobrazowo, choć utwór jest na wskroś
chrześcijański, mimo że paradoksalnie nie pada w nim słowo „Bóg”. Znowu muszę
zastrzec, że klawisze mogą się wydać plastikowe – ale w takim razie plastikowe
jest też Dead Can Dance, którego stylistyka gdzieś tu mi pobrzmiewa. Tym razem
siostrzane chórki odzywają się z drugiego planu, piosenka jest w głównej mierze
pomyślana jako dialog wewnętrzny i to Máire wciela się i w
Pytającego i w Odpowiadającego. Te dwie melodie przez chwilę przeplatają się w
cudowny sposób by zaraz zejść się w jedność i zostać przypieczętowane
wzruszającą klawiszową kulminacją. Niesamowity jest tekst – z jednej strony na
pewno neoficki i napisany na wyrost (I
will fight with giants of despair and demons, w walce z demonami nie ma przecież nic
poetyckiego) ale też ujmujący wspomnianą dyskretnością i w połączeniu z muzyką
niezwykle kojący. (A może to właśnie tak trzeba walczyć, przez samo piękno?)
Wiem, że to nie jest ulubiony utwór fanów na tej płycie i że znowu pewnie widzę
sprawy dziwacznie i swoiście, nie mogę jednak nic na to poradzić – Pilgrim’s Way wyraża mnie w sposób tak
przekonujący, że jego miejsce w pierwszej piątce najczęściej odtwarzanych
numerów na moim komputerze jest niepodważalne, proszę popatrzeć:
W tym miejscu niestety Máire
Brennan postanowiła wyrwać nas ze snu o Ziemi Obiecanej serwując dość okrutną
przeróbkę słynnej Big Yellow Taxi Joni Mitchell. Utwór nijak nie
przystaje do reszty płyty (został zresztą wyprodukowany w innym studiu),
straszy klangującym basem i nieskrywanym parciem na szkło (oczywiście zostało
to wydane na singlu). Zbierając się na resztki trzeźwego spojrzenia nie mogę
ukryć, że jako osobny materiał na komercyjny przebój, ma to niejaki sens, ale z
tej pięknej płyty ten utwór wykreślam. Natychmiast!
Uff, kolejny Mighty One właściwie znajduje
nas tam gdzie zostawiła nas Pilgrim’s Way. I tutaj niespodzianka (dla
mnie) – przez cały czas myślałem, że tytuł utworu odnosi się do Najwyższego, a
teraz wyczytuję, że to jednak o irlandzkiej wyprawie na Mount Everest. Tym
lepiej, bo utwór da się interpretować na obu tych poziomach, i na pewno został
w ten sposób świadomie skonstruowany. Po raz kolejny Máire
jest tu wyłączną autorką i po raz kolejny może to zaskakiwać w kontekście bogatej
i rozhuśtanej melodii i – znowu – wielowarstwowych harmonii, ale cichym
bohaterem utworu jest tutaj cymbalista. To połączenie wątków irlandzkich i
azjatyckich jest zaskakująco spójne w rozwartych ramionach crossover popu,
hehe, zresztą i tutaj pobrzmiewa gdzieś deadcandance’owa nuta i w niczym nie
przeszkadza.
Kolejny utwór Heroes jest chyba największym
zaskoczeniem na płycie, bo to po prostu neoceltycki prog rock, choć w warstwie
instrumentalnej oparty wyłącznie na bębnach i perkusjonaliach zaaranżowanych przez
Nigela Thomasa, który nie bał się sięgnąć po rozwiązania polirytmiczne. O dziwo,
nieotrzaskane przecież w TAKICH bojach dziewczyny zdecydowanie dają radę, do cna
wykorzystując techniki studyjne. Niniejszym w warstwie muzycznej otrzymujemy
sześć minut rozśpiewanej, nieskrępowanej radości, choć niespodziewanie w
tekście pojawiają się nutki przynaglenia do czynienia dobra w kontekście
upływającego czasu. Tak rozwieszone napięcie jest bardzo inspirujące, tym
bardziej że podobnie otwartego utworu Máire już nigdy później nie
nagrała.
Heroes spokojnie osiadają w śpiewanej a capella
(choć w harmonii) codzie i następujące po tym świetlistym wybryku kolejne dwie
piosenki autorstwa Máire, tym razem mniej rozbuchane harmonicznie i
mocno osadzone w popowej melodyce zupełnie zaskakująco dobrze go dopełniają (pomijając
ten nieszczęsny cover Joni, trzeba podkreślić, że album jest skonstruowany po
mistrzowsku). W utworze tytułowym po raz kolejny pojawiają się wątki
dalekowschodnie, a głębokie harmonie w refrenach są naprawdę wzruszające, mimo
że ogólnie piosenka wydaje się nie mieć aż takiej rangi jak poprzednie. Może to zresztą dobrze dla ogólnej
równowagi… Podobnie jest z chwytliwym, nieco moodybluesowym Dream On,
mimo że ma w zanadrzu jeden czy drugi zaskakujący zwrot harmoniczny i pełno
wielogłosów w swojej palecie barw, jest ostatecznie dość powierzchowny. Nie na
tyle jednak, żeby go skreślić czy pominąć – tej piosence bardzo pomaga jedyny w
swoim rodzaju tekst, który właściwie trzeba by było przytoczyć w całości, i
który bardzo zgrabnie przekłada porządek krajobrazowy na porządek serca. To
niebywałe jak różne są na tej płycie metody pocieszenia zastosowane przez artystkę. Jak dobrze było się z
nią spotkać i podziękować…
A to jeszcze nie koniec. Na deser otrzymujemy
bardzo tradycyjne opracowanie starej pieśni miłosnej Éirigh Suas a Stóirín, znanej nam już z jednej z wczesnych płyt Clannadu.
Tym razem jednak nie śpiewa, tak jak wtedy, dziewczynka, tylko kobieta pewna
tego co ma w sercu i tego czym chce się podzielić ze światem. Nie mam pojęcia
co znaczą poszczególne słowa wyśpiewywane przez Máire na tle stylowo
niestrojących skrzypiec, ale ich wymowa jest dla mnie bardzo klarowna. Bardzo
dobre zwieńczenie płyty, która delikatnie acz stanowczo bierze Cię pod ramię i
wyprowadza z ciemności.
Mimo jednej wpadki, jest to bezwzględnie
najbardziej ambitne i co tu dużo gadać najlepsze dzieło Máire
i jedna z moich ulubionych płyt w ogóle, jestem zatem naprawdę szczęśliwy, że
mogłem Państwu o niej opowiedzieć. Przepraszam za osobisty ton tej recki,
więcej się to nie powtórzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym