wtorek, 25 września 2018

MÁIRE BRENNAN - Máire

…as you cherish what’s dear to your heart

Máire
MÁIRE BRENNAN
1992

gatunek: pop, folk
najlepszy numer: No Easy Way
best moment: wszystkie momenty przeplatania się głównych wokali Máire z głosami sióstr Dee, Olive i Bridin

Cé Leis * Against the Wind * Oró  * Voices of the Land * Jealous Heart * Land of Youth (Tir na nóg) * I Believe (Deep Within) * Beating Heart * No Easy Way * Atlantic Shore

*** i 1/4

Máire jest moją późną pierwszą miłością jeśli chodzi o żeńskie wokale. Bez żadnych mizoginii, tak się po prostu złożyło, wychowałem się na zespołach, w których po prostu nie było kobiet. Przez to zresztą przez parę lat musiałem oswajać się z żeńskim głosem we własnym bandzie… Jak to bywa ze spóźnionymi czułościami, wokalistka Clannadu wzbogaciła moją wrażliwość w bardzo głęboki sposób, stając się pierwszą po Justinie Haywardzie osobą, której głos bywa dla mnie elementem decydującym o wartości niektórych utworów. Czy jednak wystarczającym?

Album Máire też jest swoiście  p ó ź n y.  Artystka rozpoczęła solową karierę w wieku 40 lat. Był to praktycznie również jej debiut songwriterski - dwie piosenki, do których dopisała się na najnowszej wtedy płycie Clannadu pt. Anam to przecież tyle co nic. Tutaj Máire jest główną lub wyłączną autorką 9 z 10 piosenek. I bardzo dobrze, że zaczęła to swoje solowe poletko. Mimo że jej solowe produkcje okażą się w ostatecznym rozliczeniu dość chimeryczne, to jej macierzysta formacja – w moim oczywiście odczuciu – nigdy nie zbliżyła się do wysokości osiągniętych przez wokalistkę na albumach Misty-Eyed Adventures i chyba też Two Horizons.

Na razie dostajemy jednak płytę debiutancką, która jest hm jedynie niezła. To chyba i tak dużo jak na debiut nieco zapomnianej dzisiaj artystki. I właściwie trudno temu albumowi coś konkretnego zarzucić. Płyta jest naprawdę spójna, potrzebna, w najlepszym tego słowa znaczeniu – ładna i co dla niektórych najważniejsze, w jakiejś tam mierze oryginalna. Oczywiście parę lat wcześniej siostra Enya przetarła szlaki dla wątków powiedzmy neoceltyckich w muzyce pop, a i oczywiście sam Clannad przybierając w latach coraz śmielej topił korzenne wpływy irlandzkie w komercyjnej polewie, Máire zrobiła to jednak po swojemu i chyba z większym wyczuciem niż jej macierzysta grupa. Z jednej strony te wszystkie wymienione mandoliny, piszczałki i inne instrumenty o bardziej korzennych nazwach pełnią tutaj rolę wybitnie służebną, żeby nie powiedzieć „służalczą” wobec zaraźliwych (lub tylko pomyślanych jako zaraźliwe) melodii, z drugiej – w tym popie nie słyszę nic tandetnego, co oburzyłoby moje tak wrażliwe na plastik uszy. No tak, lata osiemdziesiąte się już jakiś czas temu skończyły…

Dlatego dość trudno tak naprawdę formułować mi zarzuty wobec debiutu Máire Brennan, są one nawet jak na mnie wyjątkowo subiektywne i w dużej mierze wynikają z uwielbienia, którym darzę  - niektórzy powią: nie wiedzieć czemu - płytę następną. Chodzi mi przede wszystkim o pewien brak głębi, który mi tutaj bardzo doskwiera. Na pewno nie mogę powiedzieć, że płyta jest „sympatyczna do bólu”, „na jedno kopyto”, czy coś w podobnym rodzaju. Na pewno jednak przecieka mi przez palce, czy też przez palce uszu. I chyba winę ponosi tutaj zbyt zachowawcza produkcja. Zawarte na płycie melodie są – jako się rzekło – sympatyczne, ale nie zniewalające i jako takie domagały się innego postawienia akcentów kolorystycznych. Doceniam takie sklejenie elementów tradycyjnych i popowych, że nie widać między nimi nawet rysy, ale niestety trochę zrobił się z tego ulepek, który szybko i niezobowiązująco spływa sobie do dźwiękowego zlewu. A powinien zostać na dłużej, przynajmniej ze względu na bogactwo aranżacyjne, które próbuje się do nas przebić z drugiego planu. Najbardziej żal mi chórków wykonywanych przez z trzy siostry pani M., chórków pełnych inwencji i żaru. Na szczęście mamy w zanadrzu płytę następną (najlepiej zapowiada ją piosenka Land of Youth), na której te wszystkie smaczki naprawdę zalśnią pełnym blaskiem. Na razie ta roztrzepana brzmieniowo płyta jest jej wielce obiecującym przedsmakiem.

Oczywiście niektóre piosenki, takie jak ballada Oró, wyróżniają się na plus już przy pierwszym przesłuchaniu. Najbardziej jednak uderza przedostatni utwór No Easy Way, może dlatego że jest bardziej mroczny niż reszta, a jego drżący i niepewny swego tekst pogłębia muzyczne poczynania do takiego stopnia, że płaska produkcja przestaje przeszkadzać. Bardzo trafiona jest tu też progresja akordowa w refrenie, stawia ona ciekawy odpór jak zwykle „szybującej” i rozmarzonej melodii w zwrotce. Ewokacyjny numer? You bet! A jeszcze na deser właściwie porywający muzycznie utwór Atlantic Shore, po raz kolejny z zaskakująco „nierozwiązanym” tekstem…

Tak jakby zakończenie tej płyty domagało się dopełnienia w płycie następnej… I BARDZO SŁUSZNIE!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym