Máire
MÁIRE BRENNAN
1992
gatunek: pop, folk
najlepszy numer: No Easy
Way
best moment: wszystkie
momenty przeplatania się głównych wokali Máire z głosami sióstr Dee,
Olive i Bridin
Cé Leis * Against the Wind * Oró * Voices of the
Land * Jealous Heart * Land of Youth (Tir na nóg) * I Believe (Deep Within) * Beating Heart * No
Easy Way * Atlantic Shore
Máire jest moją późną pierwszą miłością jeśli
chodzi o żeńskie wokale. Bez żadnych mizoginii, tak się po prostu złożyło,
wychowałem się na zespołach, w których po prostu nie było kobiet. Przez to zresztą
przez parę lat musiałem oswajać się z żeńskim głosem we własnym bandzie… Jak to
bywa ze spóźnionymi czułościami, wokalistka Clannadu wzbogaciła moją
wrażliwość w bardzo głęboki sposób, stając się pierwszą po Justinie Haywardzie
osobą, której głos bywa dla mnie elementem decydującym o wartości niektórych
utworów. Czy jednak wystarczającym?
Album Máire też jest swoiście p ó ź n y. Artystka rozpoczęła solową karierę w wieku 40 lat.
Był to praktycznie również jej debiut songwriterski - dwie piosenki, do
których dopisała się na najnowszej wtedy płycie Clannadu pt. Anam to
przecież tyle co nic. Tutaj Máire jest główną lub wyłączną
autorką 9 z 10 piosenek. I bardzo dobrze, że zaczęła to swoje solowe poletko.
Mimo że jej solowe produkcje okażą się w ostatecznym rozliczeniu dość chimeryczne,
to jej macierzysta formacja – w moim oczywiście odczuciu – nigdy nie zbliżyła
się do wysokości osiągniętych przez wokalistkę na albumach Misty-Eyed
Adventures i chyba też Two Horizons.
Na razie dostajemy jednak płytę debiutancką, która
jest hm jedynie niezła. To chyba i tak dużo jak na debiut nieco zapomnianej
dzisiaj artystki. I właściwie trudno temu albumowi coś konkretnego zarzucić.
Płyta jest naprawdę spójna, potrzebna, w najlepszym tego słowa znaczeniu –
ładna i co dla niektórych najważniejsze, w jakiejś tam mierze oryginalna.
Oczywiście parę lat wcześniej siostra Enya przetarła szlaki dla wątków powiedzmy
neoceltyckich w muzyce pop, a i oczywiście sam Clannad przybierając w latach
coraz śmielej topił korzenne wpływy irlandzkie w komercyjnej polewie, Máire
zrobiła to jednak po swojemu i chyba z większym wyczuciem niż jej macierzysta
grupa. Z jednej strony te wszystkie wymienione mandoliny, piszczałki i inne
instrumenty o bardziej korzennych nazwach pełnią tutaj rolę wybitnie służebną,
żeby nie powiedzieć „służalczą” wobec zaraźliwych (lub tylko pomyślanych jako
zaraźliwe) melodii, z drugiej – w tym popie nie słyszę nic tandetnego, co
oburzyłoby moje tak wrażliwe na plastik uszy. No tak, lata osiemdziesiąte się
już jakiś czas temu skończyły…
Dlatego dość trudno tak naprawdę formułować mi
zarzuty wobec debiutu Máire Brennan, są one nawet jak na mnie wyjątkowo
subiektywne i w dużej mierze wynikają z uwielbienia, którym darzę - niektórzy powią: nie wiedzieć czemu - płytę następną.
Chodzi mi przede wszystkim o pewien brak głębi, który mi tutaj bardzo
doskwiera. Na pewno nie mogę powiedzieć, że płyta jest „sympatyczna do bólu”, „na
jedno kopyto”, czy coś w podobnym rodzaju. Na pewno jednak przecieka mi przez
palce, czy też przez palce uszu. I chyba winę ponosi tutaj zbyt zachowawcza produkcja.
Zawarte na płycie melodie są – jako się rzekło – sympatyczne, ale nie
zniewalające i jako takie domagały się innego postawienia akcentów
kolorystycznych. Doceniam takie sklejenie elementów tradycyjnych i popowych, że
nie widać między nimi nawet rysy, ale niestety trochę zrobił się z tego ulepek,
który szybko i niezobowiązująco spływa sobie do dźwiękowego zlewu. A powinien
zostać na dłużej, przynajmniej ze względu na bogactwo aranżacyjne, które
próbuje się do nas przebić z drugiego planu. Najbardziej żal mi chórków
wykonywanych przez z trzy siostry pani M., chórków pełnych inwencji i żaru. Na szczęście
mamy w zanadrzu płytę następną (najlepiej zapowiada ją piosenka Land of
Youth), na której te wszystkie smaczki naprawdę zalśnią pełnym blaskiem. Na
razie ta roztrzepana brzmieniowo płyta jest jej wielce obiecującym przedsmakiem.
Oczywiście niektóre piosenki, takie jak ballada Oró,
wyróżniają się na plus już przy pierwszym przesłuchaniu. Najbardziej jednak
uderza przedostatni utwór No Easy Way, może dlatego że jest bardziej
mroczny niż reszta, a jego drżący i niepewny swego tekst pogłębia muzyczne
poczynania do takiego stopnia, że płaska produkcja przestaje przeszkadzać.
Bardzo trafiona jest tu też progresja akordowa w refrenie, stawia ona ciekawy
odpór jak zwykle „szybującej” i rozmarzonej melodii w zwrotce. Ewokacyjny
numer? You bet! A jeszcze na deser właściwie porywający muzycznie utwór Atlantic
Shore, po raz kolejny z zaskakująco „nierozwiązanym” tekstem…
Tak jakby zakończenie tej płyty domagało się
dopełnienia w płycie następnej… I BARDZO SŁUSZNIE!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym