środa, 19 września 2018

JOHN LODGE - 10,000 Light Years Ago


but I love you… more and more…

10,000 Light Years Ago
JOHN LODGE
2015

gatunek: pop-rock, rock
najlepszy numer: 10,000 Light Years Ago
best moment: niektóre wokale w drugiej części Lose Your Love

In My Mind * Those Days In Birmingham * Simply Magic * Get Me Out of Here * Love Passed Me By * (You Drive Me) Crazy * Lose Your Love * 10,000 Light Years Ago

*** i 1/4

Trudno nie porównywać drugiej solowej płyty Johna Lodge’a z wydaną dwa lata wcześniej płytą Spirits of the Western Sky Justina Haywarda. Już może nie wnikajmy w to dlaczego mamy dwie płyty solowe Dżejsów zamiast jednego nowego albumu Moody Blues, ale takie zespolenie materiałów na pewno przysłużyłoby się albumowi basisty (Justin, wiadomo, sam jakoś dostoi).  Bo choć od wydania Natural Avenue minęło uwaga 38 lat, to jedna rzecz się nie zmieniła – John Lodge nie potrafi sobą zapełnić całego albumu.

Wracając do porównań – John także nagrał płytę wymagającą wielu poświęceń tzn. kilkunastokrotnych przesłuchań, żeby coś z niej zostało na dłużej. I podobnie jak Justin, Lodge także okazał się bardzo dyskretny w odcinaniu kuponów od dorobku macierzystej formacji, poszło mu to jednak, to odcinanie, o wiele gorzej niż koledze – zdecydowanie mógł sobie darować recytowaną introdukcję w numerze tytułowym, z kolei udział na płycie Raya Thomasa i Mike’a Pindera jest iście tytularny – niestety – żaden (tzn. ani flet, ani melotron) nie brzmi tak jak pamiętamy ze złotego okresu, tyle o nich.

John Lodge jest człowiekiem na tyle majętnym, że mógł sobie wydać płytę absolutnie jakąkolwiek. I tutaj chwali mu się, że poważył się na rzecz w sumie bardziej ambitną niż można było się o nim spodziewać. Dzięki wszędobylskim partiom gitary Chrisa Speddinga całość brzmi bardziej jak późny Pink Floyd niż późne Moody Blues… Państwu ocenić czy to dobrze, inna sprawa, że ta gitara na dłuższą metę bardziej mnie męczy niż uwzniośla. Jest chyba po prostu źle wyprodukowana. (Tutaj chciałem się zastrzec, że kto to ja i się na pewno nie znam i przepraszam, ale w sukurs przyszedł mi sam John – wersje koncertowe kluczowych kawałków z tej płyty, które pojawiły się na albumie Live From Birmingham z roku 2017, brzmią o wiele bardziej klarownie. Może dlatego, że gitarzysta inny?). Jeszcze gorzej brzmią bębny (Anglicy użyliby tutaj słowa: „robotic”) i piszę to z wielkim bólem, bo Gordy to naprawdę przemiły gostek… Niestety miał rację Graeme Edge gdy przechwalał się w wywiadzie, że „ma lepszy feeling niż Gordy”, ta płyta potwierdza to niezbicie w ogóle, w szczególe zaś bębny na moje ucho rujnują skądinąd pocieszną śpiewankę w stylu piosenki Szanujmy wspomnienia Skaldów. No właśnie, Jan Budziaszek zagrałby utwór Love Passed Me By zupełnie inaczej! Ale może się nie znam.

Trochę szkoda tej płyty, bo chaotyczna realizacja – przynajmniej w niektórych momentach – odwraca uwagę od głównego atutu: głosu Lodge’a. To jest zresztą niepojęte jak ten wokalista pięknie się zestarzał. Na płycie Strange Times brzmiał wprawdzie cieplej, czasu nie da się oszukać, ale zostało mu całkiem sporo skali i udało mu się tu powywijać całkiem fajne rzeczy. Lepsze niż te drżące partie z początku lat 70-tych!

No, ale teraz najważniejsze – nigd by nigdy nie zwracał uwagi na produkcję i bębny, gdyby same piosenki były powiedzmy wyśmienite. Nie są. Najlepsze – czyli dwie ostatnie – są momentami bardzo dobre i świetnie sprawdziłyby się w roli przedzielaczy piosenek Justina na płycie Moody Blues. (Czy jestem okrutny? Nie, uwielbiam ten zespół.) Reszta – poza wspomnianą Szanuj… to znaczy Love Passed Me By – w niczym nie przeszkadza, ale też nie zostawia większego śladu na duszy. Czasem przykuje uwagę jakimś rozwiązaniem harmonicznym, częściej jakimś zaśpiewem… 

Nie ma się zresztą czemu dziwić – Lodge od jakiegoś czasu jest bardziej dostarczycielem rozrywki niż pożywki, który w najlepszym razie traktuje songwriting jako poligon dźwiękowy – dzisiaj spróbujemy tak, a jutro tak… (To zresztą tłumaczy niepojętą tajemnicę wyjścia spod tego samego pióra numerów One More Time to Live i Rock’n’Roll Over You) I teksty na tej płycie tylko to potwierdzają: rozpinają się od chłamowatych (znowu Love Passed Me By - kto jeszcze dzisiaj rymuje „chance” i „romance”?), poprzez niegroźnie wspominkowe, po całkiem poruszające. Do tych ostatnich na pewno należy Lose Your Love – piosenka bardzo przypominająca Lennonowe Nobody Loves You When You’re Down and Out (nie szkodzi, to przejmujący wzorzec) - w której nasz bohater prezentuje cały wachlarz swoich umiejętności wokalnych (próbuje nawet strzelać… jak dawniej, falsetem) i choć nie zawsze przekonuje, jest w tym jego śpiewaniu coś co w końcu, po poprzednich 6 nieważnych utworach, uzasadnia nagranie tej płyty.

Jeszcze lepsza jest wieńcząca album piosenka tytułowa. Nietrafione mówione intro jest na szczęście krótkie, a potem Lodge jak za najlepszych lat snuje niespieszną, wielowątkową, „kosmogologiczną” opowieść. Po raz pierwszy w życiu ucieka się do użycia jakiegoś efektu na wokalu i w niczym to nie przeszkadza. A co do refrenu, który chyba jest tym co najbardziej pozostaje w pamięci po tej płycie, to zastanawiałem się długo komu go zajumał, no i okazało się, że.. samemu sobie, hehehe. Toż to istne Say You Love Me Part Two! Tylko że potraktowane z nieco innego kąta hm kamery melodycznej. Dobry, bardzo dobry numer. Miło do niego wracać.

Prawdziwy paradoks kosmologiczny związany z tym albumem jest taki, że choć niniejsza płyta jest zdecydowanie lepsza od Natural Avenue, to pośród tak wielu piosenek, których jeszcze nie było w roku 1977, teraz trudniej wybronić sens jej istnienia. Ale powagą urzędu recenzenckiego zatwierdzam ją i proszę o wysłuchanie choćby tych dwóch ostatnich piosenek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym