poniedziałek, 17 września 2018

JUSTIN HAYWARD - Spirits of the Western Sky


Let me be on a mission to your heart
On a journey to your soul

Spirits of the Western Sky
JUSTIN HAYWARD
2013

gatunek: pop-rock, rock, country i jakaś kurwa techniawka
najlepszy numer: Lazy Afternoon, The Eastern Sun
best moment: wiolonczele w On the Road to Love


In Your Blue Eyes * One Day, Some Day * The Western Sky * The Eastern Sun * On the Road to Love * Lazy Afternoon * In the Beginning * It’s Cold Outside of Your Heart * What You Resist Persists * Broken Dream * Captivated By You * One Day, Someday (alternative, extended version) * Rising * Out There Somewhere * Out There Somewhere (Raul Rincon Remix)

**** i 1/4

Pierwsze odsłuchanie „nowej płyty Justina” nie było doświadczeniem łatwym. W momencie wydania albumu zbliżał się do 70-tki i – co tu się oszukiwać – nie pozostało to bez wpływu na muzykę, a może tylko na jej osnowę, która odpowiedzialna jest za uwiedzenie słuchacza. Oczywiście głos się Haywardowi wyraźnie obniżył i oziębił, ale też w samych piosenkach nie ma już tej urzekającej a u r y (obecnej jeszcze w niektórych momentach poprzedniej solowej płyty sprzed 17 lat [cooo?]), która natychmiast przenosiła fana Moody Blues bezpośrednio do TEGO CZEGOŚ z klasycznego okresu działalności, a pośrednio do Królestwa Niebieskiego. Tym razem nic z tego. Mimo że aranżacje wcale nie są ubogie, a melodie wcale nie są kanciate, na tej płycie nie ma natychmiastowych wzruszeń i uniesień. Trzeba się w nią wgryźć, a mało kto ma dzisiaj na to czas.

Ja Justinowi zawdzięczam tak dużo, że z chęcią dałem mu drugą szansę. I trzecią, i czwartą... Niepostrzeżenie, za którymś razem, z dwóch początkowych gwiazdek płyta wyrosła mi na jego najlepsze osiągnięcie solowe. Czy może: wyrosłaBY. No właśnie… Album został zbudowany w dość dziwny sposób. Pierwsza połowa to dojrzały pop-rock wyrastający ze stylistycznego matecznika wokalisty, choć jako się rzekło rozebrany z pewnych zwycięskich niegdyś składników. Potem płyta przechodzi w mimo wszystko niespodziewany zakątek korzennego country (te trzy piosenki zostały nagrane w Nashville), po czym na chwilę wraca do tego od czego się zaczynała, by skończyć się na dwóch obrzydliwych, „nowoczesnych” przeróbkach piosenki I Know You’re Out There Somewhere. Miejmy już to z głowy i spuśćmy zasłonę miłosierdzia na ten bezduszny syw, który radykalnie obniża ocenę całości i zostawia po sobie dość trudno wywietrzalny smród. 

Szybko uwińmy się też z tym country. Dwie z trzech utrzymanych w tej stylistyce piosenek to (znowu) przeróbki wcześniejszych dokonań. O It’s Cold Outside of Your Heart Hayward mówił na koncertach promujących niniejszy album, że „została nagrana przez nie ten zespół co trzeba”. Ja mimo wszystko wolę wersję z The Present. Cieszy odarcie utworu z plastiku, ale chyba aranżacja na skrzypki i żeński chórek odarła też tę piosenkę z jakiejś tajemnicy. Z Broken Dream mam podobny problem, choć ta przeróbka w moim przekonaniu udała się nieco lepiej, została mniej spłaszczona, a Justinowi udało się zatrzymać dużo z tego żaru w głosie, który stawiał fanów do pionu w wersji z View From the Hill. Aż trudno mi uwierzyć w to co piszę, ale jakoś brakuje mi tamtego „śródziemnego” syntezatora, a może tylko krajobrazów, które ów odkluczał… Za to premierowy What You Resist Persists jest naprawdę miłym zaskoczeniem. Bardziej energetyczny niż cokolwiek innego na tej płycie, zaraża radością i ujmuje moodybluesowymi odniesieniami (our guitars evergreen, forever blue) upchniętymi w ten zupełnie niemoodybluesowy podkład instrumentalny. Super numer!

Mimo wszystko największą zaletę albumu stanowi jego pierwsza, najbardziej tradycyjna część. I tutaj bezsprzecznie (czyli obiektywnie? hehe) zalety późnego wieku i najnowszych technik produkcyjnych z nawiązką wynagradzają ubytki w skali głosu wokalisty i oniryczności aranżacji. Justin Hayward uchylił bowiem w pełni przekonujący brzmieniowo sposób (mimo obecności syntezatorów) drzwi do chyba swojego serca. Dopiero w tym miejscu jego kariery mogę się zgodzić z tym co mówił Ian Anderson – że kiedy myśli o Moody Blues, to nasuwa mu się słowo „classy”. Bo to jest po prostu piękna, osobista muzyka, która niczego nie udaje i – co wcześniej nie miało miejsca w tych mellotronowych prześcieradłach – niczego nie próbuje narzucić. Kochany człowiek, jakby nie było u schyłku kariery, d z i e l i się tutaj swoimi (a jakże!) nadziejami i przeświadczeniem, że miłość musi w końcu zwyciężyć. 

Te pierwsze siedem utworów zostało bardzo dobrze ułożone, można dać się im swobodnie ponieść i ukoić. Nie odkrywają oczywiście żadnych nowych muzycznych krain, choć dyskretne wiolonczele w bardzo jak na późnego Justina rockowym On the Road to Road przypominają o roku 1968, kiedy Moody Blues byli mimo wszystko jakimiś tam pionierami rocka progresywnego. Z kolei The Eastern Sun, rozświetlone śmiechami dzieciaków w tle, to jakby powrót do bogatych faktur z płyty To Our Children’s Children’s Children, ale powrót nienachalny, jak wędrowca do krainy młodości. Trudno pozostać obojętnym przy falsetowym interludium, ten najsłodszy na świecie głos wspina się na te wysokości z najwyższy trudem… ale dosięga ich! A „pachnący” tekst tego utworu jest – obok You Can Never Go Home – chyba najpiękniejszym jaki Justin popełnił w życiu. A ja, nieco przekornie wybieram na ulubiony utwór najbardziej landrynkowy Lazy Afternoon – chyba tutaj Justin po prostu śpiewa z największą pasją i na tle TAMTEGO fuzza z płyty Blue Jays daje największy dostęp do swoich tajemnic… Szybko zresztą wkracza na scenę kolejny świetny numer In the Beginning, oparty na mocno postawionych gitarach akustycznych, z niesamowitą częścią środkową i prawie TAMTYMI harmoniami. Ale to naprawdę nie przeszkadza, że to już nie to. W tym tkwi największa siła tego albumu – on pokazuje prawdę o artyście, a wszelkie środki stylistyczne zostały tak dobrane, żeby tej prawdy było jak najwięcej.

Tutaj może powinienem zakończyć, ale muszę słówko o tekstach… Jestem nimi w jednakowym stopniu porażony jak i przerażony. Właśnie… -żony… Ten człowiek, od 1970 roku pozostający w podobno szczęśliwym małżeństwie, najwyraźniej ciągle nie poradził sobie z jakąś poprzednią historią (czego dowodem jest cały szereg starszych utworów z kulminacją w postaci… kto zgadnie? I Know You’re Out There Somewhere, który Justin nadal uważa za swoją ulubioną piosenkę własną). A może tylko (uff!) kiedyś złamane serce ciągle odwdzięcza się świeżą inspiracj? Bo te siedem głównych utworów (a po prawdzie ten nowy country’owy także) to niespotykanej urody (ale też pogody ducha) rozważania na temat miłości odrzuconej… Może nie ma co zresztą wchodzić w wątki biograficzne – to są na pewno DOBRE piosenki, w pełnym tego słowa znaczeniu. I cieszę się, że mój ulubiony muzyk jeszcze raz opowiedział się po stronie niezbyt rockowych cnót kardynalnych. 

Po prostu classy

(Jeśli utniemy końcówkę)

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym