we were just good friends
Evolution
The
HOLLIES
1967
gatunek: pop-rock, jangle pop,
folk-rock,
najlepszy
numer: Rain On the Window
best moments:
refren na trzy głosy i solo altówki w Stop Right There, refren You Need Love;
Then the
Heartaches Begin * Stop Right There* Water On the Brain * Lullaby For Tim* Have
You Ever Loved Somebody * You Need Love * Rain On the Window * Heading For a Fall * Ye
Olde Toffee Shoppe * When Your Light's Turned On * Leave Me * The Games We Play
Nareszcie! Zespół Hollies w końcu nagrał album, który być może ma kilka słabszych momentów, ale jest w pełni przekonujący jako całość, kipi od (zazwyczaj) udanych pomysłów aranżacyjnych, które nie zasłaniają świetnych kompozycji i doskonale zachowuje równowagę między nowinkami stylistycznymi i pewną swoistością wizerunkową, która została zlekceważona za ostatnim razem.
Nareszcie!
Oczywiście - mimo zadziwiająco chętnie i śmiało podejmowanych w tekstach wątków erotycznych - to ciągle są grzeczni Hollies w mundurkach, którzy nie są w stanie odkryć żadnych nowych lądów, co najwyżej przy-lądki przy Beatlesach. Album wprawdzie powstawał ramię w ramię z Sierżantem Pepperem i podobno oba wyszły tego samego dnia, ale wbrew temu co wypisują fani na forach Hollies (zaręczam, że takowe istnieją), Evolution przypomina przy nim o wiele młodszego brata w krótkich spodenkach i z przerwami między zęboma. Do tego podczas sesji chłopaków prześladowały problemy zdrowotne – w większości numerów nagranych podczas tych sesji Bobby’ego Elliota zastępują koledzy z innych zespołów i muzycy sesyjni, m.in. Mitch Mitchell (tu się jednak nie nakręcajmy, po bliższych oględzinach rzeczonych forów, okazuje się, że efekty akurat jego pracy zostały wydane tylko na włoskim singlu Kill Me Quick/We’re Alive). Stosunkowo mało jest też na płycie gitary Tony’ego Hicksa, a gdy przypomnimy sobie, że już na Certain Because zabrakło zadziornego basisty Haydocka, jasno widać, że nie kunsztem wykonawczym stoi ta płyta.
Co sprawiło zatem, że album jest taki udany? Jednym słowem: wizja. Więcej słowy: konsekwentne przeprowadzenie założeń taktycznych – bierzemy to co mamy najlepszego (ogień i trójgłos) i ubieramy to w pstrokate szaty psychodeliczne. No i mash – dokładnie tak się stało. Tu i ówdzie przesolili – nie znam na przykład żadnej osoby na świecie, której podoba się porażające tremolo nałożone na głos Nasha w skądinąd ujmującej Kołysance dla Tima (skądinąd syna Clarke’a skąd Inądzi wracali, z podwodnej rurki bąbelki psychodeliczne Litwinienko nie dowiózł dzwoneczków do piosenki). I mimo, że tak jak i wszystkie inne piosenki na płycie, także Have You Ever Loved Somebody podpisało trzech Manczesterów C-H-N, to jednak wcześniejsza wersja Searchers (nauczyli się jej z albumu Everly Brothers) bije autorską na głowę klarownością i o dziwo harmoniami, no ale to przecież nie wina chłopaków, że koledzy zza liwerpulskiej miedzy mieli lepszy smak (o! kontrowersyjnie poleciał! idziemy do dyrektora! do dyrektora lat Szeździesiątych! [to chyba do George’a Martina]) Zresztą nawet gdy tu i ówdzie zgoła siermiężnie postawiono akcenty, bez okularów i bez kitu nie widzę tu żadnej słabej kompozycji. Nareszcie! Brawo!
A w tych numerach, które udało się bez pudła zaaranżować, wysokości są poważne. Graham Nash nareszcie utrafił w pożądany ton w obowiązkowej na płycie przyczajonej śpiewance – posępny kontur orkiestry i trochę artystowskie solo altówki przydają tej melodyjce czarowności niemal z innego świata, tym razem w niczym nie przeszkadza fakt, że sam skubaniec sobie te trzy głosy ponakładał. Wszędzie indziej jednak lśni głównie – solo i z kolegami – Allan Clarke. Już za parę lat ten jego głos jak dzwon zacznie słabnąć, czy to od gardłowego śpiewania, czy to od nieprzespanych (nakrapianych?) nocy, tutaj jednak jest w pełni władz strunowych i w takim rozstawieniu paszczy bywa w mojej pierwszej trójce wokalistów w ogóle. Harmonie wokalne również są wzorowo pomyślane i prawie perfekcyjnie wykonane – zresztą co z tego, że się któryś czasem zachwieje, przecież sztuka to spotkanie z drugim człowiekiem a nie z drugim robotem… Bo nie mam wątpliwości, że taki Rain On the Window, mimo harlequinka w tekście, to jednak jest jakaś tam sztuka tak zagrać solo na waltorni, czy niespodziewanie dziabnąć poniżej pasa dysonansem… A jak się nam sztuka znudzi, to mamy też tu od groma (no może bez przesady, wagonów na płytę trzerdziestu niestety nie podoczepiano…), OK, powiedzmy: „niemao” ognisto-ludycznego, prosto-wczachę-padłego smakowitego popu na trzy głosy.
I właśnie dlatego chwała Holliesom za to, że zostali sobą, a nie próbowali zrobić swojego Peppera… Tutaj jest psychodelicznie i bardzo wesoło, a zaraz nadejdzie płyta Butterfly – psychodeliczna, poważna i przyciężkawa…
Jeśli komuś podoba się tremolo w Lullaby For Tim, zapraszam na prycięż-herbatę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym