piątek, 27 stycznia 2017

The HOLLIES - Butterfly




And I’m so high up I touch the sky

Butterfly
The HOLLIES
1967

gatunek: psychedelic, pop-rock
najlepsze numery: Elevated Observations? oraz Charlie and Fred
best moments: a capella w Charlie and Fred

Dear Eloise * Away Away Away * Maker * Pegasus * Would You Believe? * Wishyouawish *  Postcard * Charlie and Fred * Try It * Elevated Observations? * Step Inside * Butterfly

**** i ¼


No i niestety znowu chłopaki się trochę przeliczyły. 

Jak powszechnie wiadomo, to głównie Nash – jedyny prawdziwy hippie w zespole Hollies – cisnął w kierunku cięższej i poważniejszej psychodelii. Najpierw przeprowadził kolegów przez znakomity utwór singlowy King Midas In Reverse – niestety ten niewątpliwy sukces artystyczny nie przełożył się (phi) na dobry wynik komercyjny i tak naprawdę był właściwie początkiem końca Nasha w zespole, a szczerze mówiąc w jakiś sposób też i początkiem końca samego zespołu. Wydany pod koniec magicznego roku 1967 album Butterfly – mimo że teoretycznie próbuje zdyskontować sukces poprzednika i mimo że pójście głębiej w psychodelię wydawało się posunięciem logicznym – miejscami znowu brnie w zaułki znane już z Certain Bikoziego: jako całość jest krnąbrny i niespójny, powiedziałbym nawet (gdybym moog, a że nie mogę – muszę napisać), ze jest leciutko nudnawy. Niby wszystko wiruje, ale gdzie się podział ten już niemal przysłowiowy IDIOM HOLLIES?

Chyba największym problemem na płycie jest nieobecność (mentalna) Tony’ego Hicksa. Wobec rozpadu tercetu songwriterskiego na kawałki solowe i kolaboracje dwójkowe, gitarzysta zajął wyraźnie pozycje wyczekujące. Jego koślawo zaśpiewana solowa piosenka Pegasus zakrawa wręcz o sabotaż, a typowa holliesowska „power-popowa ognista zawiesina” występuje właściwie tylko przy okazji Step Inside, kawałka dość przeciętnego (oczywiście najbardziej po holliesowsku wykonany został numer do Elizy, ale ten się w wywodzie nie liczy, bo to przecież singiel) Już w drugim numerze na płycie wesołe gitary zostały zastąpione przez wesołe trąbki, tak wesołe, że aż się od nich kręci w głowie. Potem jest jeszcze bardziej pstrokato, ale zbyt często brakuje tego mięsa. Nie wiem czy dobrze się stało, że – jak donosi Nash Dziennik, hłe hłe – Graham ma na niniejszej płycie procentowo co najmniej tyle głównych partii wokalnych co Allan; no dobrze, śpiewa już lata świetlne lepiej niż od tego co wyrabiał na początku kariery, ale… no nic nie poradzimy, najlepiej i tak brzmi zlepiony przynajmniej z jednym kolegą.

Nie jest to przypadek, że dwa najlepsze utwory na płycie (i prywatnie dwie moje ulubione piosenki The Hollies) mają w nawiasach przynajmniej dwóch autorów. Choć Charlie and Fred to jednak przede wszystkim popis Allana – wyraźnie widać tu jego rękę trzymającą długopis (jaki to  c z u ł y  tekst!!!) i to jego głos wszystko tu  świetnie spawa. Ten utwór właściwie pokazuje czym album Butterfly być powinien: stanowi jakby pogłębioną wersja Evolution, szkoda że niektóre inne numery pogłębiają się tak, że  zostaje po nich czarna dziura. Ale spokojnie, jest na tej płycie numer jeszcze większy – Elevated Observations? Ciekawa sprawa – w wersji stereo realizacja właściwie woła o zwrot pieniędzy: wędrujące po spektrum stereo i zamieniające się miejscami wokale i akompaniament (z kilkoma ślepymi i głuchymi uliczkami po drodze)  wprawiają raczej w niezręczne zakłopotanie niż w lot, a już siedmiomilowe przegłośnienia w prawym kanale (1:31 oraz 1:41) to jakaś kpina… A jednak nawet na słuchawkach, już od pierwszych rozłożonych akordów Hicksa na gitarze akustycznej, utwór ten niezmiennie wprawia mnie w niemały zachwyt, niezmiennie od roku 1991, gdy nagrałem go sobie z poznańskiego Radia S na czerwoną kasetę TDK (i to w rzadkiej wersji niemieckiej wytwórni Hansa z podwójnym przebiegiem [za drugim razem bez wiatru w końcówce]) Bogu dzięki, Graham Nash w interludium pozwala na tę górę po prostu wejść a nie wskoczyć. Wprawdzie całe przesłanie piosenki przypomina mi niezwykle celne uwagi G.K. Chestertona na temat przepełnionych pychą ludzi patrzących na świat z wysokości, to jednak pewnego rodzaju odkupienie przynosi sama warstwa muzyczna: obok wspomnianych rozłożonych akordów mamy tutaj świetną partię basu idącą w poprzek melodii w zwrotce, bardzo udane szybujące interludium Nasha z wginającym mnie w ziemię momentem gdy – przy drugim ego is dead –  pod jego głos wkrada się harmonia Clarke’a… no i potem te trójgłosowe wokalizy w łączniku… i uspokojenie w trzeciej zwrotce, ale też i przynaglenie: decide for yourself on the path you’ll be taking… jakie piękne te dwugłosy… niesłychane wysokości jednak… 

O tak, dla tych dwóch utworów – mimo wszystko niezbyt typowych w bogatym dorobku The Hollies – warto było popełnić wszystkie błędy na płycie. Pozostałe numery są bowiem o wiele mniej ważne i tak naprawdę nie ma większego znaczenia to, że Would You Believe? jest trochę za wolny, Wishyouawish łykowaty, a Postcard niedoważony (w tym numerze jak na złość jest z kolei trochę ciut z a  d u ż o tego holliesowego popu; ale numer wciąż dobry, czerwony)…

Co to kogo obchodzi, że płyta jako całość stoi niżej od poprzedniej, skoro wspomniane dwa utwory mogą dostarczyć aż tyle wzniosłości?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym