czwartek, 9 maja 2013

The MONKEES - Head



Open your eyes, get up off your chair
There’s so much to do in the sunlight

The Monkees
HEAD
1968

genre: psychedelic rock, psychedelic pop, avant-garde, folk-rock
best song: trzech utworów się bije o to ęd ajdątnoł
best moment: pierwszy refren As We Go Along

Opening Ceremony * Porpoise Song * Ditty Diego – War Chant * Circle Sky * Supplicio * Can You Dig It? * Gravy * Superstitious * As We Go Along * Dandruff ? * Daddy’s Song * Poll * Long Title: Do I Have To Do It All Over Again * Swami – Plus Strings

*****

Niezrażeni spadającą popularnością swojego programu telewizyjnego i szykanami ze strony kolegów po fachu, a może właśnie nimi podjudzeni, Monkees zdecydowali się na kręcenie filmu pełnometrażowego, który miał wyreżyserować Bob Rafelson na podstawie scenariusza wpółtworzonego przez siebie z Jackiem Nicholsonem (uprzedzając fakty: Nicholson ostatecznie zestawił też niniejszy album ze ścieżką dźwiękową). Ciężko psychodeliczny film, pełen iście vonnegutowskich autoodnośników (już sam tytuł jest taką tautologią jakby napisać na centrali słowo „Bęben” zamiast nazwy zespołu – najlepiej byłoby przetłumaczyć go jako „Tytuł”)  i kontrkulturowej drwiny, oczywiście nie trafił do przekonania nastolatkom wychowanym na cukrowej wacie z napisem I’m a Believer. W latach późniejszych chłopaki wypowiadali się o współpracy z …sonami bardzo różnie, więc trudno osądzić na ile uzasadnione są pochwały, które na nich zaraz spadną, ale… Zdaje się, że i film się broni po latach, natomiast the soundtrack album jest po prostu wydarzeniem, które naprawdę niezasłużenie przeszło bez echa.

Jest to bowiem album na jak na tamte czasy absolutnie przełomowy. Zacznijmy od tego, że pod koniec lat 60-tych instytucja wydawania albumów „popowych” z muzyką filmową była w powijakach. Oczywiście Beatlesi nadali takim flirtom z filmem jakąś rangę (zwłaszcza jeśli porównamy „A Hard Day’s Night” np. z beznadziejnymi filmikami z udziałem Herman’s Hermits, nie widziałem filmów z Elvisem, ale opinię mają yyy zgorszą), ale nawet oni nie ośmielili się wydać na rodzimym rynku nic innego jak po prostu selekcje piosenek z filmów, nawet w przypadku odjechanego „Magicala” (o prawdziwych soundtrackach amerykańskich, obliczonych na zdzieranie kasy z dzieciaków miłosiernie wspomnijmy tylko w nawiasie) Tutaj mamy wyraźnie s k o m p o n o w a n ą ścieżkę dźwiękową, śmiało wykorzystującą strzępki dialogów (które do tego wchodzą w nowe dialogi z samymi sobą) i bezczelnie kojarzącą strzępki utworów w niepokojące kolaże  – dzisiaj to nikogo by nie zdziwiło, ale w roku 1968 to musiał być szok. Zgoda, miesiąc wcześniej wyszedł Biały Album, który mógł szokować równie mocno – tylko że Revolution 9 jest co najwyżej interesująca, za to Head, z tym całym kpiącym uśmieszkiem i wywrotową aurą jest fascynująca. I jeszcze jedna zgoda, Frank Zappa był równie wywrotowy już dwa lata wcześniej – tylko, że on miał tę wywrotowość wpisaną niejako organicznie w swoje poczynania, a tutaj szprychę w koło szołbiznesu włożył wykarmiony przezeń bojzbęd. Jasny gwint!

Spośród ośmiu niepiosenkowych fragmentów albumu centralne miejsce zajmuje napisana wprawdzie przez …sonów, ale wykonana z wielkim entuzjazmem na przemian przez wszystkich czterech Monkeesów i dodatkowo zmasakrowana przez efekt varispeed wyliczanka Ditty Diego – War Chant. Wybuchowa (literalnie) autoparodia zaczyna się tak: Hey, hey, we are The Monkees /You know we love to please/A manufactured image/With no philosophies i w te mniej więcej pędy mknie dalej, wyzwalając (oby!) u biednych fanów iście katarktyczne reakcje na które stać tylko największych. A najbardziej cieszy to, że w całej antypomnikowości nie ma żadnej trucizny, chłopaki zachowali sztubackiego ducha z pierwszej płyty. Inne strzępki, które mogą zachwycić po latach to przywołujący film „Czarny kot” z 1934 roku Superstitious oraz pseudodisneyowski Dandruff, w którym tytułowe słowo zapada w mózg podobnie łatwo jak „Willy Uonka”…

Jednak i film, i zwłaszcza soundtrack ze wszystkimi swoimi pionierskimi i zabójczymi aspektami  byłby tylko frapującym dokumentem jednej epoki wyprzedzającym przy okazji inną; co naprawdę nadaje mu blasku ponadczasowości to świetne piosenki. Właściwie jedynie w przypadku Torkowego Long Title… nie zastanawiałem się nad przyznaniem koloru czerwonego, a to i tak fajny, żywiołowy psychodelik na solidną trzwóreczkę. Kolejna jego kompozycja, Can You Dig It, jest jeszcze bardziej odjechana (co jest głównie zasługą czujnego śpiewu Dolenza – w ogóle trzy wykonywane przez niego na płycie piosenki stanowią jego najlepsze portfolio do gwiazd), a od pewnego banału ratuje ją szaleńczy jam na 12-strunowe gitary. Czy to w wersji studyjnej, czy w jeszcze bardziej udanej bonusowej live (jaki smaczny hammondzik, panie Jones!), śpiewana przez Nesmitha Circle Sky poraża energią i chwyta za biodra opadającym przez cały niemal gryff riffem gitarowym. Jako się rzekło, wokalnym mistrzem ceremonii jest Micky – zarówno wzruszające pożegnanie z baśniowymi klimatami dzieciństwa (uwaga, Porpoise Song wydaje się miał naokoło głowy Niemen gdy pisał Bema pamięci żałobny rapsod!) jak i niesamowitą odę do zwyczajnej, codziennej, kominkowej miłości (folkowo-mistyczny As We Go Along) zaśpiewał przepięknie, a na dodatek przytomnie zmiksowano go nieco z tyłu, przez co uniknięto groteskowych pobrzęków Zor & Zam. A jednak to gupiutki Davy Jones powalił mnie na tej płycie najbardziej, popisowo wykonując zgryźliwą (jak to u Nilssona bywa) piosenkę Daddy’s Song, znowu stylizowaną na lata 20-te – jego słodziutki barytenorek stanowi w tym gorzkim kontekście wręcz powalającą kontrę. Warto znaleźć na jutubie czarno-biało-czar-biał-cz-bicz-b wykonanie filmowe i następujący po nim dialog Jonesa z Frankiem Zappą prowadzącym krowę na sznurku, na końcu krowa orzeka: Monkees is the crraziest people!

Wszystko się na tej płycie udało – jest i braterstwo (wszyscy czterej Monkees świetnie śpiewają przynajmniej jeden utwór) i wdzięczne korzystanie z usług muzyków sesyjnych (w As We Go Along na gitarach grają Ry Cooder i Neil Young!), jest melodyjnie a nie głupkowato, efekty psychodeliczne nie przytłaczają a zespół The Monkees na ten jeden raz absolutnie przestał być amerykańskim przydupasem Beatlesów. 

Supernatural? Perhaps. Baloney? Perhaps not.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym