Open your
eyes, get up off your chair
There’s
so much to do in the sunlight
The
Monkees
HEAD
1968
genre: psychedelic rock, psychedelic pop, avant-garde, folk-rock
best song: trzech utworów
się bije o to ęd ajdątnoł
best moment:
pierwszy refren As We Go Along
Opening
Ceremony * Porpoise Song * Ditty Diego – War Chant * Circle Sky * Supplicio * Can
You Dig It? * Gravy * Superstitious * As We Go Along * Dandruff ? * Daddy’s
Song * Poll * Long Title: Do I Have To Do It All Over Again * Swami – Plus Strings
*****
Jest to bowiem album na jak na tamte czasy absolutnie przełomowy. Zacznijmy od tego, że pod koniec lat 60-tych instytucja wydawania albumów „popowych” z muzyką filmową była w powijakach. Oczywiście Beatlesi nadali takim flirtom z filmem jakąś rangę (zwłaszcza jeśli porównamy „A Hard Day’s Night” np. z beznadziejnymi filmikami z udziałem Herman’s Hermits, nie widziałem filmów z Elvisem, ale opinię mają yyy zgorszą), ale nawet oni nie ośmielili się wydać na rodzimym rynku nic innego jak po prostu selekcje piosenek z filmów, nawet w przypadku odjechanego „Magicala” (o prawdziwych soundtrackach amerykańskich, obliczonych na zdzieranie kasy z dzieciaków miłosiernie wspomnijmy tylko w nawiasie) Tutaj mamy wyraźnie s k o m p o n o w a n ą ścieżkę dźwiękową, śmiało wykorzystującą strzępki dialogów (które do tego wchodzą w nowe dialogi z samymi sobą) i bezczelnie kojarzącą strzępki utworów w niepokojące kolaże – dzisiaj to nikogo by nie zdziwiło, ale w roku 1968 to musiał być szok. Zgoda, miesiąc wcześniej wyszedł Biały Album, który mógł szokować równie mocno – tylko że Revolution 9 jest co najwyżej interesująca, za to Head, z tym całym kpiącym uśmieszkiem i wywrotową aurą jest fascynująca. I jeszcze jedna zgoda, Frank Zappa był równie wywrotowy już dwa lata wcześniej – tylko, że on miał tę wywrotowość wpisaną niejako organicznie w swoje poczynania, a tutaj szprychę w koło szołbiznesu włożył wykarmiony przezeń bojzbęd. Jasny gwint!
Spośród ośmiu niepiosenkowych fragmentów albumu centralne miejsce zajmuje napisana wprawdzie przez …sonów, ale wykonana z wielkim entuzjazmem na przemian przez wszystkich czterech Monkeesów i dodatkowo zmasakrowana przez efekt varispeed wyliczanka Ditty Diego – War Chant. Wybuchowa (literalnie) autoparodia zaczyna się tak: Hey, hey, we are The Monkees /You know we love to please/A manufactured image/With no philosophies i w te mniej więcej pędy mknie dalej, wyzwalając (oby!) u biednych fanów iście katarktyczne reakcje na które stać tylko największych. A najbardziej cieszy to, że w całej antypomnikowości nie ma żadnej trucizny, chłopaki zachowali sztubackiego ducha z pierwszej płyty. Inne strzępki, które mogą zachwycić po latach to przywołujący film „Czarny kot” z 1934 roku Superstitious oraz pseudodisneyowski Dandruff, w którym tytułowe słowo zapada w mózg podobnie łatwo jak „Willy Uonka”…
Jednak i film, i zwłaszcza soundtrack ze wszystkimi swoimi pionierskimi i zabójczymi aspektami byłby tylko frapującym dokumentem jednej epoki wyprzedzającym przy okazji inną; co naprawdę nadaje mu blasku ponadczasowości to świetne piosenki. Właściwie jedynie w przypadku Torkowego Long Title… nie zastanawiałem się nad przyznaniem koloru czerwonego, a to i tak fajny, żywiołowy psychodelik na solidną trzwóreczkę. Kolejna jego kompozycja, Can You Dig It, jest jeszcze bardziej odjechana (co jest głównie zasługą czujnego śpiewu Dolenza – w ogóle trzy wykonywane przez niego na płycie piosenki stanowią jego najlepsze portfolio do gwiazd), a od pewnego banału ratuje ją szaleńczy jam na 12-strunowe gitary. Czy to w wersji studyjnej, czy w jeszcze bardziej udanej bonusowej live (jaki smaczny hammondzik, panie Jones!), śpiewana przez Nesmitha Circle Sky poraża energią i chwyta za biodra opadającym przez cały niemal gryff riffem gitarowym. Jako się rzekło, wokalnym mistrzem ceremonii jest Micky – zarówno wzruszające pożegnanie z baśniowymi klimatami dzieciństwa (uwaga, Porpoise Song wydaje się miał naokoło głowy Niemen gdy pisał Bema pamięci żałobny rapsod!) jak i niesamowitą odę do zwyczajnej, codziennej, kominkowej miłości (folkowo-mistyczny As We Go Along) zaśpiewał przepięknie, a na dodatek przytomnie zmiksowano go nieco z tyłu, przez co uniknięto groteskowych pobrzęków Zor & Zam. A jednak to gupiutki Davy Jones powalił mnie na tej płycie najbardziej, popisowo wykonując zgryźliwą (jak to u Nilssona bywa) piosenkę Daddy’s Song, znowu stylizowaną na lata 20-te – jego słodziutki barytenorek stanowi w tym gorzkim kontekście wręcz powalającą kontrę. Warto znaleźć na jutubie czarno-biało-czar-biał-cz-bicz-b wykonanie filmowe i następujący po nim dialog Jonesa z Frankiem Zappą prowadzącym krowę na sznurku, na końcu krowa orzeka: Monkees is the crraziest people!
Wszystko się na tej płycie udało – jest i braterstwo (wszyscy czterej Monkees świetnie śpiewają przynajmniej jeden utwór) i wdzięczne korzystanie z usług muzyków sesyjnych (w As We Go Along na gitarach grają Ry Cooder i Neil Young!), jest melodyjnie a nie głupkowato, efekty psychodeliczne nie przytłaczają a zespół The Monkees na ten jeden raz absolutnie przestał być amerykańskim przydupasem Beatlesów.
Supernatural? Perhaps. Baloney? Perhaps not.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym