środa, 15 maja 2013

CZERWONE GITARY - To właśnie my


czas nie liczy się
kiedy zaczynamy grać

Czerwone Gitary
TO WŁAŚNIE MY
1966

gatunek: pop-rock (“big-beat”)
najlepszy numer: Czy słyszysz co mówię? (Posłuchaj co ci powiem dziś)
best moment: zwrotka Randki z deszczem

To właśnie my * Nie mów nic * Nie zadzieraj nosa * Pechowy chłopiec * Kto winien jest * Randka z deszczem * Historia jednej znajomości * Czy słyszysz co mówię * Pięciu nas jest * Matura * Śledztwo zakochanego * Mówisz, że kochasz mnie jak nikt * Dlaczego pada deszcz * No bo ty się boisz myszy

*** i ½


Czerwone Gitary są uważane za pierwszy polski zespół (około)rockowy z prawdziwego zdarzenia. A jeśli – z różnych powodów – nie są, to chyba powinny. Potworkowaty wytrych językowy „big-beat”, dobry dla zamydlenia oczy komunistycznym decydentom nie znoszącym słowa „rock(’n’roll)”, odbił się zespołowi po latach zgniłym jajkiem. Zbyt łatwo jest dzisiaj zbyć poczynania zespołu pogardliwym wzruszeniem ramion, tym bardziej, że po latach pamięta się  niekoniecznie najlepsze piosenki. I nie wiem czy tak do końca bez naszej winy - w dyskografii zespołu na CD jest godny pożałowania bajzel, a dochodzi do tego jeszcze gorszy PR post-krajewskich inkarnacji… A przecież za najlepszych lat był to całkiem niezły rockowy band, który – przy oczywistych słabościach – zyskał zasłużoną sławę, przede wszystkim dzięki własnym kompozycjom i (co najlepiej widać właśnie na debiutanckim albumie) spójnej wizji artystycznej.


Owa wizja artystyczna (nad którą czuwał nieco zapomniany pierwszy lider zespołu Jerzy Kossela) polegała - z grubsza – na tym żeby zaproponować słuchaczom własną wersję zespołu The Beatles przystosowaną do rodzimych warunków powiedzmy rynkowych i niestety także trochę politycznych. Ten drugi element udał się całkiem nieźle; najbardziej chybotliwym elementem były oczywiście teksty, ale kilka z nich broni się do dziś, co jest nie lada wyczynem zważywszy na to jak trudno do takich prostych melodii dobrać sensowne słowa w tak niewygodnym i nie piosenkowym języku. Wszystko rozbija się jednak o to „z grubsza” – muzyków Czerwonych Gitar od ich liverpoolskich mistrzów dzielił nie tylko nieco mniej hehe nieziemski warsztat i polot, ale przede wszystkim sprawy technologiczne. Poza tym Beatlesi nigdy nie pozwoliliby sobie na włączenie do repertuaru utworu takiego jak No bo ty się boisz myszy, o walorach głównie humorystycznych, przez co najbardziej „nietrwałego” artystycznie. Takie śmiechowate wywijasy jak Myszy, Matura i durnowaty Pechowy chłopiec, w połączeniu z bardzo ryzykownym jak na rok 1966 (no, 1965 – bo nagranie pochodzi z sesji do wcześniejszej czwórki i jest jedynym na płycie w którym słychać oryginalnego basistę Zomerskiego) „pościelowym” Mówisz, że kochasz mnie jak nikt groziły tym, że zamiast snów o Beatlesach skończy się na poziomie The Fourmost. Ostatecznie jednak można chyba zawyrokować, że – dzięki takim kompozycjom jak Czy słyszysz co mówię -  płyta To właśnie my plasuje się gdzieś w okolicach ówczesnych poczynań zespołu The Hollies, co jest mimo wszystko bardzo niezłym osiągnięciem.


A pamiętajmy, że płyta mogła być jeszcze lepsza gdyby nie to, że zespół roztrwonił kilka świetnych piosenek na jak się okazało po latach najbardziej chybiony format płytowy lat 60-tych, czyli EP. Do końca 1966 Czerwone Gitary wydały obok debiutanckiego longplaya aż pięć takich „czwórek”, z których na Właśnie yyy… nas powtarza się tylko to niefortunne Mówisz… Gdyby zamiast tego na płytę weszła bardzo bardzo zręcznie napisana i wykonana Jak mi się podobasz (nic dziwnego, że numer znalazł się w filmowej wersji „Tabliczki marzenia” - i jedno, i drugie dają świetny wgląd w młodzieżowe vibesy polskich lat 60-tych) czy też bardzo odważna tekstowo Byle co, byłyby cztery gwiazdki jak nic. A i tak podobno nagrania płytowe tylko w niewielkim stopniu oddawały energię generowaną przez kwintet na koncertach…


No właśnie, kwintet… Najpierw pół-żartem, później bardziej pół-serio ta ważna kwestia różniąca Gitary od Beatlesów była podobno coraz częściej podnoszona wewnątrz zespołu, co ostatecznie doprowadziło pierwszego lidera do odejścia tuż po wydaniu debiutu. Po latach zostają nagrania a nie teorie i  rozmowy i łatwo nie docenić roli, którą Kossela pełnił w określeniu image’u i nadzorowaniu repertuaru zespołu (druga płyta pokaże dobitnie ile zespół stracił po jego odejściu). Nagrania pokazują jednak jasno, że nie Gitary nie zawsze potrafiły wykorzystać potencjał pięciu co najmniej niezłych wokalistów i trzech gitarzystów. Zarzuty można mieć zwłaszcza do wielogłosów, często wykonanie nie nadąża za rozbuchanymi aranżacjami – już w drugiej linijce na płycie (to właaaśnie my…) jest mały zgrzycik, a im dalej w winyl, tym bywa jeszcze bardziej niechlujnie. Dla przeciwwagi można i trzeba przytoczyć utwory, w których wokalne opracowania wręcz porywają – mnie najbardziej rozbuchane rozstawy w zwrotce Randki z deszczem oraz narastające, podskórne, napięte chórki w zwrotkach Historii jednej znajomości. Utworem, który wydaje się bronić tylko aranżacją partii wokalnych jest Śledztwo zakochanego z banalną melodią i kanciatymi rymami, tutaj w pełni wykorzystano możliwość zbudowania piętrowych harmonii z bardzo ciekawym tenorkiem perkusisty Skrzypczyka na wierzchu.


Wybitnych wokalistów było w Czerwonych Gitarach… dwóch (ten wielokropek wynika z tego, że wahałem się czy nie wspomnieć także o Benku…) Pod każdym względem jak dla mnie najlepszy na płycie utwór Czy słyszysz co mówię daje bardzo dobre świadectwo zarówno talentom songwriterskim Seweryna Krajewskiego jak i wokalnym, choć jeszcze nie w pełni nabrał tej swojej charakterystycznej śpiewności, która przełamałaby schematy, niech już będzie, „big-beatowe”. (Jeśli już o tym mowa, nie mogę nie wspomnieć o tym jak oni – obytrzej - śmiesznie wyśpiewują głoskę [o], z takim charakterystycznym, ale zupełnie nie anglosaskim, otwarciem…) Z kolei Klenczon ma głos rasowego rockmana, któremu nieobce są także „slow ones”… Tutaj akurat na pewno dobrze, że się jeszcze w pełni nie rozwinął, świetnie się bowiem mieści w zaproponowanym gatunku, w odróżnieniu od groteskowego bigbitowego protest-songu z płyty następnej. I Czy słyszysz co mówię, i Historia, i Śledztwo, i w sumie Dlaczego pada deszcz pokazują, że Czerwone Gitary bardzo wcześnie potrafiły trafić w idealną proporcje między śpiewem solowym a wielogłosami. Niestety – może z wyjątkiem płyty (3) – nie potrafili albo nie chcieli tych zwycięstw zachować.


Jeśli chodzi o warstwę instrumentalną, Czerwone Gitary prezentują się dość solidnie, choć bez fajerwerków – myślę tu o solówkach, które właściwie bez wyjątku są  tu po merseybeatowemu manieryczne. Dobrze za to wypada „ściana dźwięku” z tyłu, z bardzo solidnym basem Krajewskiego z podstawie  (pomysł z dublowaniem niektórych partii gitarowych w akompaniamencie znowu należał do Kosseli – chodziło o wyeliminowanie z soundu elementów gwiazdorstwa). W ogóle jakimś cudem wszystko brzmi bardzo spójnie i w sumie różne chropowatości wykonania i brzmienia wychodzą Gitarom na dobre, odzierając ich z różnych ugrzecznień, które próbowano im narzucić, lub które wypily (Krajewski) z mlekiem matki.

Nie da się niestety tego samego powiedzieć o tekstach, które na tej płycie (i generalnie w wąsko pojętej polskiej muzyce popularnej) stanowią największy problem. Przewidywalnie, najwięcej piosenek opisuje różne odcienie relacji uczuciowych i tutaj bywa raz gorzej (Śledztwo zakochanego) raz lepiej (oczywiście znowu Czy słyszysz co mówię, choć i tak tekst lekko nie nadąża za muzyką). Pomysły bywają bardzo dobre, ostateczne powodzenie rozbija się jak zwykle o kanciate zestawienia słów i (to nie zmieniło się do dziś) problemy z dobraniem odpowiedniego r e j e s t r u do poruszanych spraw i podkładu w tle. Co najbardziej w tym świetle zaskakujące (choć może właśnie nie do końca – wyśpiewanie własnoręcznie ułożonych słów z defaulta zapewnia jakąś integralność), bardzo nieźle wypadają tu teksty autorskie, których na płycie jest prawie połowa. (Nawiasem pisząc, jeśli chodzi o muzykę, na Właśnie nas znajduje się jeden cover – Nie mów nic z repertuaru Marino Mariniego, odważny ruch, ale z resztą piosenek przegryza się dobrze). Kolejny trop znaczeniowy albumu obejmuje trzy piosenki o właściwie identycznym przesłaniu autoreferencyjnym: „klawo jest grać w Czerwonych Gitarach” i tutaj jedyny tekst autora z zewnątrz (Nie zadzieraj nosa) wypada najgorzej, nieautentycznie i pretensjonalnie. Owszem, wysiłki Krajewskiego (tytułowa i Pięciu nas jest) bywają nieporadne, ale tym lepiej współgrają z muzyką i momentami urzekają młodzieńczą naiwnością. Pięciu nas jest w ogóle zaskakuje pomysłem na wyśpiewane solówki i ogólnym wymienianiem się wokalistów – nie wiem czy nie jest to najbardziej „nowoczesny” utwór na płycie. Bardzo dobrze broni się też napisana przez Krajewskiego do spółki z Czesławem Niemczukiem piosenka Dlaczego pada deszcz, tekst jest wystarczająco zgrabny by unieść całkiem beatlesowską melodię, a małym klejnocikiem na torcie jest krótka „góralska” wokaliza przed solówką. Wielka szkoda, że Krajewski zupełnie zarzucił swoje poszukiwania tekściarskie, bo jego wypociny na debiucie są całkiem obiecujące (podobna zresztą sprawa z Andrzejem Zielińskim, jego w pełni autorska Pamiętasz jak mi powiedziałaś na debiucie Skaldów również nie jest taka beznadziejna jak sam autor mówi).


Pozostaje sprawa trzech tekstów Kosseli. Jeśli zżymałem się na Myszy, to nie dlatego że tekst jest nieudany, tylko dlatego że zupełnie zdominował przeciętną warstwę muzyczną i na dłuższą metę z piosenki nic nie zostaje. Lepiej pod tym względem jest w Maturze i zwłaszcza w Historii jednej znajomości – przeniesienie Merseybeatu na sopockie molo udało się lepiej niż można było oczekiwać. Jeśli coś zabiło te piosenki, to ich katowanie w mediach przy różnych (lub tej samej majowej) okazjach, sam zresztą śpiewałem Maturę z moim zespołem na studniówce… Ale z drugiej strony to bardzo dobrze – bo są na tej płycie utwory lepsze, które można dla siebie samego odkurzyć i może nawet się zachwycić.


Nie dotyczy to niestety najgorszego utworu na płycie, kolejnego „żarciku” pt. Pechowy chłopiec. Już sama melodia należy do tych bardziej przeciętnych, choć sprawy mógl uratować bardzo chwytliwy i rześko zaśpiewany refrenik z nieśmiertelnym sialalala. Niestety, po dziś dzień zastanawiam się jak taki fajny gostek jak Bernard Dornowski mógł się zgodzić na zaśpiewanie tak obrzydliwego tekstu, z którego jasno wynika, że nie ma powodzenia na imprezach (przepraszam, prywatkach) bo śmierdzi. Pechowy utwór, pechowy żart… Uczciwie jednak muszę przyznać, że jest w tej piosence coś, co sprawia, że na ten jeden jedyny raz uczniaki wyprzedzili mistrzów: wszak Juras i Krzysztof tańczyli bez przerw… pojawiło się dwa lata wcześniej niż the walrus was Paul… Ale korba…


Bardzo udany debiut domagał się tylko nielicznych przesunięć stylistycznych i wyszlifowania warsztatu i mogło być cudnie. Niestety, Kossela odszedł z zespołu, a gdy nie było kota, myszy przestały harcować.

2 komentarze:

  1. Jak zawsze niespotykana w dzisiejszym "szybkim" świecie rock'n'rollowa -niespieszna analiza. Wielka przyjemnośc to dla mnieć gdy czytałem powyższe.Pozdrawiam arek kozłowski

    OdpowiedzUsuń

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym