And mr.
Green he’s so serene, he’s got a TV in every room
The
Monkees
PISCES,
AQUARIUS< CAPRICORN & JONES LTD.
1967
genre: pop-rock, folk-rock
best song:
Pleasant Valley Sunday
best moment: sposób w
jaki Dolenz wyśpiewuje słowo terror w Daily Nightly
Salesman * She
Hangs Out * The Door Into Summer * Love Is Only Sleeping * Cuddly Toy * Words *
Hard To Believe * What Am I Doing Hangin’ Round * Peter Percival Patterson’s
Pet Pig Porky * Pleasant Valley Sunday * Daily Nightly * Don’t Call On Me * Star
Collector
**** i ½
Przede wszystkim, o ile jest na płycie trochę przeciętniactwa, nie ma tu numeru wyraźnie chybionego (choć ppprzesycony ppustą pppapplaniną żarcik Torka jest pppierwszy do odstrzału). Wszystkich, którzy w tym momencie zerkają nerwowo w kierunku Davy’ego Jonesa odsyłam do rozbuchanego wokalnie utworu Hard to Believe, w którym nasz bohater (tym razem to słowo może spokojnie występować bez cudzysłowu) w końcu w y t ę ż a swój cukierkowy głosik i przez to ratuje utwór od pompatycznej pop-e-liny. Jeszcze lepiej wypada w swoiście ohydnym ataku (words & music by Harry Nilsson) na jakąś gupiutką lalunię (Cuddly Toy) – połączenie tego zaśpiewu i słodkich harmonii i miłej melodii z tym jadem w tekście ma w sobie coś niemal demonicznego - na szczęście, na szczęście to przecież tylko Monkees… No i jeszcze na koniec dostajemy kolejną zgrywę z groupies pt. Star Collector. Porównując dokonania Jonesa np. z niemrawym zawodzeniem Nesmitha w Don’t Call On Me (co gorsza i Tork próbuje śpiewać kontrmelodie w całkiem zgrabnym Words), można by nawet wysnuć – oł noł! – zatrważającą konkluzję: Davy nie jest na Pisces najgorszym wokalistą w zespole! A czy nie nawet… Niee, aż tak to… Choć trzeba przyznać, że na tej płycie wysokie partie Micky’ego bywają cokolwiek groteskowe…
Oprócz tego że zespół The „tylko” Monkees serwuje nam znajomą mieszankę zagrywek popowych, folkowych i country’ujących (znowu ledwo się to wszystko ze sobą klei i znowu wychodzi to płycie na dobre), tym razem nieco głębiej wchodzi w psychodelię. Mówiąc między nami, jest to oczywiście psychodelia z drugiej ręki… No, może z pierwszej i pół. Taki Salesman to po prostu (ma się rozumieć, psychedelic po prostu) Kinks, Pleasant Valley Sunday pachnie Love’m i Grateful Deadem, a Daily Nightly podobno Jeffersonami. Nic nie szkodzi, zwłaszcza te dwie ostatnie piosenki są naprawdę przednie – pierwsza ma niesamowity folk-rockowy drive zapewniony przez dorzeczny riff i do tego niemałe przestworza melodyczne i harmoniczne (kulminacyjna harmonia na trzy głosy naprawdę wysoka, a jeszcze to amerykańskie, „ciemne l” Nesmitha w pleasant…), druga urzeka wykrzywionym obrazowaniem (zarówno na poziomie tekstu jak i aranżacji) i szaleńczymi amplitudami melodii. Nie wiadomo do końca czy prekursorskie użycie Mooga bardziej tu pomaga czy przeszkadza (w bonusach jest chyba bardziej przekonująca wersja bez), ale do psychodelicznej aury na pewno dokłada się w sposób nieprzewidziany nawet dla The Beatles. Przy okazji, Moog złowieszczo pobrzękuje w dołach już w otherwise szmirowatej piosneczce She Hangs Out, pomagając uderzyć (znowu) zdeprawowanemu tekstowi, a także ironicznie i nie do końca w tonacji połyskuje we wspomnianym Collectorze.
No właśnie, pod względem czysto muzycznym monkeesowe psychodelizowanie może i wydawać się nieco wtórne, ale chłopaki mają do tego nurtu to czego momentami bardzo brakowało ich krajanom – zdrowy dystans, który nie tylko pomaga wziąć w nawias najbardziej odlotowe metafory z Dailiego, ale też ogólnie sprawia, że ta muzyka w miarę się nie (tak bardzo) starzeje.
Jeszcze jeden utwór z Pisces domaga się osobnego wtrętu. Love Is Only Sleeping jest już sama w sobie frapująca z tą hipnotyczną aurą nad nieparzystym metrumem (tym razem odarta z psychodelicznych efektów wersja singlowa przekonuje mniej), ale co chyba ważniejsze, dysponuje tekstem mądrzejszym niż 95% koleżanek z repertuarów pokrewnych grup: tytułowa „miłość” jest tu przedstawiona jako coś znacząco odmiennego od uczucia, które pojawia się i znika (po jednej pokoncertowej nocy). W otoczeniu bardziej typowej dla pop-filozofii reszty ten numer wręcz lśni. No to chyba brawo…
Niesamowity zespół nie przestaje narażać życia między prawdziwym kiczem i prawdziwą sztuką. Na zdrowie, chłopaky, I mean, małpky!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym