czwartek, 14 marca 2013

More of The MONKEES



Laugh when you lose all your money

The Monkees
MORE Of The MONKEES
1967

genre: pop-rock
best song: Your Auntie Grizelda
best moment: organki w I’m a Believer

She * When Love Comes Knockin’ At Your Door * Mary, Mary * Hold On Girl * Your Auntie Grizelda * (I’m Not Your) Steppin’ Stone * Look Out (Here Comes Tomorrow) * A Kind of Girl I Could Love * The Day We Fall In Love * Sometime In the Morning * Laugh * I’m Believer

(słabe) ***



Mitologia mówi tak: chłopaki przechodzily, z tragarzami, koło sklepu muzycznego i paczą a tam na wystawie ich nowa płyta. To Tomcio Paluch i kot w butach – mówili. I co gorsza, nie podobała im się okładka! Żarty żartami, ale zdaniem coraz bardziej szalejącego z żądzy niezależności Mike’a Nesmitha, zespół i my (jak to fajnie brzmi) otrzymaliśmy w postaci More of The Monkees  „najgorszy album Monkees”. Czy rzeczywiście?

Rzeczywiście, nie da się ukryć i nie da się nie usłyszeć, że drugi album powstał głównie z resztek po pierwszym. Naturalną koleją rzeczy to co ledwo udało się ze sobą powiązać na debiucie (chodzi mi głównie o składy i kompozycje z różnych stajni), tutaj już wyraźnie się nie klei – i to zarówno na poziomie intra jak i (zwłaszcza) inter. To pierwsze słychać np. już w otwierającej She: dysproporcja między młodzieńczym głosem Dolenza i starczymi (no bo po trzydziestce) chórkami muzyków sesyjnych jest wręcz odrzucająca, a do tego rzecz jest bardzo idiotycznie wyprodukowana, niemal hard-rockowe gitary hulają daleko z tyłu a na wierzchu jakiś gupiutki shaker i wszechobecne wokale, niech żyje pop! A z perspektywy całości, More of The Monkees to p r o d u k t złożony z 12 nijak nieprzystających do siebie kawałków z różnych bajek. Co jednak nie przeszkadza kilku numerom być całkiem przednimi. No i to z tej płyty pochodzi największy przebój wszechczasów The Monkees, choć to akurat chyba zasługa Szreka a nie zespołu czy nawet producenta.

Obok rzeczonego I’m a Believer autorstwa Neila Diamonda, który do dziś ujmuje bardzo wdzięczną aranżacją wokali (w kilku utworach na tej płycie po raz pierwszy do chórków dopuszczono członków zespołu i od razu materiał zyskał na błogosławionej autentyczności) i oczywiście partią organów, na plus wyróżnia się także autorska Mary, Mary. Nie dość że zaśpiewana przez Dolenza, to niemal zupełnie pozbawiona nesmithowego parcia w kierunku country. To „niemal” jest jednak tutaj kluczowe, pod płaszczykiem „singlowej” melodii i banalnego tekstu damsko-męskiego kryje się bardzo przyjemne drugie dno, które nadaje tej piosence (i w dużej mierze całemu albumowi) jakiegoś wyrazu artystycznego pośród tych komercyjnych mielizn.

Jednak moim ulubionym (i chyba przy tym najbardziej monkeesowym) utworem na płycie jest debiut Petera Torka w roli głównego wokalisty. Śmiechowata piosenka Your Auntie Grizelda najwyraźniej wzięła się z klucza „telewizyjnego” a nie muzycznego – Tork grał w serialu rolę nadwornego głupka a sama piosenka pokazuje niezbicie, że śpiewać nie umiał. Zaraźliwa melodia i swoista „solówka” wokalisty złożona z sapań i chrumkań, a przede wszystkim brak charakterystycznego dla albumu rozziewu między wokalem a podkładem sprawia, że paradoksalnie mamy tu do czynienia z wręcz eksperymentem, a na pewno krokiem do przodu. Wreszcie jest o co się pokłócić, bo spodziewam się, że dla niektórych numer może być mało strawny.

Na płycie jest jeszcze jedna piosenka powszechnie uważana za klawą jak cholera i to nawet przez Pistolsów, czyli I’m Not Your Steppin’ Stone. Bardzo wyrazista, znowu ze świetną, niepokojącą barwą organów a la Them i nawet zmianami metrum… a ja jednak mam z nią pewien problem… Chyba nie pasuje mi tu skądinąd bardzo agresywny śpiew Dolenza… A może gdzieś indziej kryje się ten fałsz? Jak by nie było, trzeba Dolenzowi oddać, że jego śpiew zdecydowanie dodał blasku dość przeciętnej piosence Sometime in the Morning.

A poza tym właśnie dość nijako. Miejscowe nawiązania do Beatli i Stonesów (męczący The Day We Fall In Love zaczyna się jak Tell Me), shakery i klawesyn, harmonie i melodyjne śmiechy, nawet melodeklamacje (o nie, Davy, nie!). Ale najczęściej wszystko bez wyrazu, trochę nie wiadomo po co, jak to na hali produkcyjnej. Wysłuchawszy płyty w całości nietrudno zechcieć stanąć w jednym rzędzie z The Byrds i zaśpiewać So you wanna be a rock’n’roll star…

Na szczęście to była ostatnia taka płyta Monkees. Zespołowe chórki w Believerze i Tomorrowie (szkoda, że przy tym ostatnim nie posunięto się aż do znanej z bonusów wersji z komentarzami Petera "na żywo" typu: słyszycie Państwo teraz solówkę, musi być ona w tym utworze, w innym razie byłby za krótki - w sumie trudno się dziwić, że wytwórnia nie spiłowała gałęzi na której siedziała) były zapowiedzią zmian, które ktoś przyrównał do oddania sterów samolotu w ręce pasażera. Ale właśnie zaczynał się rok 1967 i kto by tam się bał latać samolotami…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym