The
Monkees
The
MONKEES
1966
genre: pop-rock, folk rock
best songs:
Saturday’s Child, Take a Giant Step
best moment:
riff Last Train to Clarksville
(Theme
From) The Monkees * Saturday’s Child * I Wanna Be Free * Tomorrow’s Gonna Be
Another Day * Papa Gene’s Blues * Take a Giant Step * Last Train To Clarksville
* This Just Doesn’t Seem To Be My Day * Let’s Dance On * I’ll Be True To You *
Sweet Young Thing * Gonna Buy Me a Dog
****
Nie da się ukryć, że
członkowie tego boy bandu zostali do niego przyjęci (przez firmę
Columbię i firmę Screen-Gems) wyłącznie ze względu na swoje umiejętności aktorskie,
a może nawet tylko urok osobisty. Miał to bowiem być przede wszystkim projekt
telewizyjny, dopiero po jakimś czasie zwietrzono szansę na dodatkową kasę i
wysłano chłopaków w trasę, na której w dodatku supportował ich Jimi Hendrix. Za
jakiś czas wyszło na jaw, że członkom zespołu nie wolno było grać na własnych
płytach i z jednej strony Monkees stali
się łatwym obiektem krytyki ze strony ówczesnych wielkich typu The Byrds (to
co, że i oni zaangażowali perkusistę za piękne oczy), a z drugiej – gdy już wywalczyli
sobie niezależność artystyczną i mało kto chciał słuchać ich muzyki – współpracowały
z nimi takie niezależne duchy jak Tim Buckley i Frank Zappa, imprezowali
Beatlesi a póżniej nawet coverowali Sex Pistols. Nad tym wszystkim Monkees
roztaczali uroczą aurę zdrowej autodeprecjacji. Na swojej najlepszej płycie wykrzykiwali
radośnie: You say
we're manufactured/ To that we all agree/ So make you choice and we'll rejoice/
In never being free…
Oczywiście ta cała sztuczność poczynań musiała się w jakiś sposób przełożyć na muzykę i można w sumie się zadziwić jak to się stało, że debiutewny album The Monkees jest mimo wszystko tak dobry. No bo tak, chłopakom pozwolono na tej płycie tylko śpiewać (i to nie wszystkim - Peter Tork jest tu po prostu nieobecny), do minimum ograniczając przy tym ich interakcje (podobno wzięło się to stąd, że gdy tylko zebrało się dwóch z nich, robili w studio jakąś niewyobrażalną siarę…) Dlatego też i Micky Dolenz (Take a Giant Step), i co gorsza Davy Jones (This Just Doesn’t Seem To Be My Day) śpiewają harmonie sami ze sobą, co zawsze przecież sprawia, że z nagrania wycieka życie… Jeszcze gorzej jest jednak gdy autorzy podkładu (tu trzeba od razu dodać: świetni muzycy) sami dośpiewują „drugie głosy” – mieszanina energii młodzików z nieco starczymi wyciami w podkładzie bywa niestety żenująca… No i jeszcze jedna rzecz, zapewne żeby się dobrze sprzedawało, głosy chłopaków wywalono daleko na przód, tak że w ogóle nie „siedzą” w podkładach. Taki pop. Jaka szkoda! Jeszcze bardziej urockowiony Saturday’s Child mógł być jakimś arcydziełem, a tak jest tylko… najlepszą piosenką na płycie.
Jak przystało na boy band, w warstwie lirycznej sprawy obracają się głównie wokół miłostek, choć na szczęście nie zawsze i nie upiornie. Upiornie bywa za to gdy przy mikrofonie staje Davy Jones. Ów niesamowicie uroczy człowiek miał niestety to nieszczęście, że miał absolutnie nierockowy głos i nierockowy sposób śpiewania, co w pewnym sensie wymuszało dopuszczanie go głównie do rzewnych ballad i zaśpiewów. I on miał w przyszłości sięgnąć całkiem wysokości, gdy zespół nauczył się wykorzystywać jego słodki głos na sposób ironiczny (np. w niesamowitej Daddy’s Song), natomiast na razie trzeba liczyć się z tym, że to na niego spadać będą najbardziej niestrawne kawałki na płytach i ta niestety nie jest wyjątkiem. O ile I Wanna be Free i This Just Doesn’t Seem To Be My Day całkiem sprytnie lawirują na granicy między orzeźwiającym sokiem a syropem, to już do bólu sympatyczny I’ll Be True przekracza wszelkie granice niezdrowej ładności (jest nawet melorecytacja...), a już w zestawieniu z dwa lata wcześniejszą wersją Hollies straszy niemiłosiernie.
Na szczęście i Jones okazał się w jednej piosence zbawienny dla płyty The Monkees. Zaproponowany mu i Dolenzowi do zaśpiewania numer Gonna Buy Me a Dog okazał się dla nich na tyle niestrawny, że wykonali go w megadurny sposób, prześcigając się w budowaniu absurdalnych spiętrzeń godnych najlepszych dialogów Monty Pythona (I wish I had a glass of water. Why, ya thirsty? No, I want to see if my neck leaks) . Trzeba oddać wytwórni, że miała jaja wystawić to na sprzedaż, bo do tamtego czasu jedynie słynny numer They’re Coming To Take Me Away (zacytowany tu zresztą przez Jonesa w wyciszeniu) ośmielił się wprowadzić takie suchary na listy przebojów. Pamiętajmy, że to był dopiero rok 1966, na pewno Monkees okazali się tutaj prekursorami czegoś w rodzaju „szyderczego rocka”.
A to nie jedyny dla zespołu powód do pionierskiej dumy. Szara eminencja w zielonej wełnianej czapeczce, Mike Nesmith, chodził sobie naokoło studia wściubiając nosa tu i tam w nieswoje sprawy i doczekał się w końcu tego, że na płycie umieszczono jego dwie kompozycje i jeszcze pozwolono mu zostać ich producentem. Producent wykonawczy oczywiście narzekał, że rzeczy te są zupełnie z innej bajki i poniekąd miał rację, bo Nesmith od zarania monkeesowych dziejów parł ku country-rockowi. Na szczęście Don Kirshner ustąpił i bardzo dobrze, bo młodzieńcza werwa z jaką ten ciemny głos wyśpiewał swą odę do rozpalonego serduszka do dziś robi wrażenie na Waszym niegodnym słuchdze, a do tego te skrzypeczki w solówce (!) Sweet Young Thing brzmią bardzo psychodelicznie. Taki country-rock to ja kupuję od razu, nie to co przereklamowane antydzieło Byrds za dwa lata…
Jeśli chodzi o (pre)-psychodelię, zaskakująco pojemny w lekko zdeformowane nastroje jest najlepszy numer z całej puli siedmiu piosenek śpiewanych przez „perkusistę” (wtedy jeszcze jak najbardziej w cudzysłowie) Dolenza, czyli Take a Giant Step. Poza niezaprzeczalnymi doznaniami natury artystycznej przynosi on ciekawy trop stylistyczny w temacie: „skąd (poza inspiracjami „lizergowymi”) w ogóle wziął się gatunek psychedelic?” – okazuje się, że także z „umistycznionego” folk-popu a la Simon & Garfunkel! Oczywiście tutaj wszystko jest jeszcze bardzo grzeczne i tylko momentami powykręcane (spiętrzenie w solówce której nie ma), ale stylizowana na sitar parahinduska partia gitary pokazuje niebywale ambicje jak na platikowy band. I świetne wyczucie czasu – tacy Rolling Stonesi na te tereny weszli dopiero w następnym roku (na Between The Buttons).
Pozostałe piosenki śpiewane przez Dolenza też wyróżniają się raczej na plus (najgorzej jest w niby-rock’n’rollowym Let’s Dance On dodatkowo ciągniętym w dół przez ultraużytkowy tekst). Poza wspomnianymi już Step, Child i Dog dużo urody posiadają dwa numery bez kozery stylizowane na Beatlesów z lat 64-65, czyli Tomorrow’s Gonna Be Another Day (stylowe tremolo na gitarze i fajna harmonijka) i zwłaszcza w piosence od której się wszystko dla Monkees zaczęło – Last Train To Clarksville, z niezapomnianym tematem gitarowym i misternie zaaranżowanymi harmoniami wokalnymi (ha!). W obu zwracają uwagę zgrabne teksty umiejętnie przekraczające sferę banału Iloveyou do tego stopnia, że niektórzy posuwają się do obwołania Clarksville pierwszym songiem „antywietnamskim”.
Bardzo mocna czwórka i bardzo mocna tęsknota do czasów w których „sztucznie fabrykowana” muzyka dostarczała tylu niespodzianek i zachwytów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym