sobota, 22 grudnia 2012

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - Out of the Blue



Wondrous is our great blue ship that sails around the mighty sunAnd joy to everyone who rides along!
Electric Light Orchestra
OUT OF THE BLUE
1977

genre: pop, pop rock,  prog-rock, art pop, disco
best song: Concerto For a Rainy Day
best moment: na dziś - (pierwsze) spiętrzenie tramwajowe w Night In The City i wszystkie piętrowe harmonie wokalne




Turn To Stone * It’s Over *  Sweet Talking Woman * Across The Border * Night In The City * Starlight * Jungle * Believe Me Now * Stepping Out * Concerto For a Rainy Day: Standing In the Rain + Big Wheels + Summer And Lightning + Mr. Blue Sky * Sweet Is The Night * The Whale * Birmingham Blues * Wild West Hero



* * * * *


Album Out Of the Blue zaczyna się bardzo niepokojąco, od banalnego podgłośnienia szybko zapieprzającego akordu E granego na gitarach akustycznych z maksymalnie obciętym dołem i dodatkowo z nafazerowanym opadającym syntezatorem w tle… Nie ma zatem już nawet cienia jakiejś uwertury, ba – najmniejszego intra, za to sound jest jeszcze bardziej miałki niż w Livin’ Thing z poprzedniej płyty. Na szczęście już ten nieco tandetny przeboik Turn To Stone uspokaja co do formy kompozytorskiej Jeffa Lynne’a – melodia w zwrotce jest solidna, refren jak najbardziej do przełknięcia, a do tego jeszcze dodatek nadzwyczajny: falsetowa superszybka kulminacja nieco na modłę fragmentów beatlesowskiego Tell Me Why, tylko że dłuższa i trudniejsza do wyartykułowania. Kolejny utwór It's Over przywraca muzyce ELO pożądaną rangę i już do końca mamy zapewnioną jazd(k)ę na w miarę wysokich obrotach. Jeśli tylko przymkniemy oko czy raczej ucho na to, że Lynne-producent po raz kolejny zrobił mały kroczek w kierunku szmiry (czytaj: jeszcze więcej synthów). Jak w starym dowcipie o stacji benzynowej: małymi kroczkami do pełna… Na szczęście czara goryczy wypełni się dopiero na stępnej płycie.

Tutaj jeszcze wszystko się jak najbardziej klei, z każdym kolejnym utworem gęstnieje brzmieniowa zawiesina, a same piosenki zaskakują rozpiętością stylistyczną i wspomnianym ciężarem gatunkowym – na trzeciej stronie płyty Jeff Lynne rozpina nawet nieco zapomniane nutki symfoniczne serwując nam całkiem zgrabną suitę pt. Concerto For a Rainy Day, która stanowi godne uwieńczenie jego obsesji na punkcie deszczowych dni, metafory po którą sięga najczęściej. Trzeba przyznać, że dwupłytowy format wyszedł tekstom na dobre, jakichś wielkich wzlotów nie ma, ale też i nie ma okazji do  rolling-eyesów: na światło dzienne (choć deszczowe) wyszedł dość zgrabny a przede wszystkim zaskakująco pojemny koncepcik o utracie i odzyskaniu ukochanej, a to się chwali i na gruncie osobistym i artystycznym. Do tego wśród trzech ostatnich utworów, które w koncepcie się nie mieszczą (acz w mym pierwszym wydaniu kasetowo-pirackim, ktoś wykazał się ponadpapieską świętością i dal The Whale na koniec strony A, wyszło na to, że on Stepping Out w porcie i potem se po morzach pływa…) dosyć nawet lśni ujmująco autobiograficzny Birmingham Blues, być może najfajniejszy tekst jaki Lynne popełnił. Aż by się chciało dodać mu otuchy – kamon Drzew, otwieraj więcej swe rduszko, podziel się z nami duszą!

No właśnie, trzecia strona… Materiał na płytę powstał dość nagle, w Alpach, jako wybuch natchnienia po długotrwałym zakorkowaniu muzy i Lynne i nawet wytwórnia Jet musiały być świadome potencjału, skoro koncepcja 2LP przeszła bezboleśnie. Oczywiście im większa pula, tym łatwiej coś z niej odrąbać (biedny Biały Album – po całym internecie walają się pomysły na jego okaleczone wcielenia…) No mnie akurat najbardziej kłuje w oczy tandetny(a) Sweet Talking Woman, którą od smutnego koloru (nomen omen) blue ratuje tylko cudne interko na kwartet smyczkowy  - niestety okropne fazery na gitarach akustycznych (co za pomysł w ogóle!) degradują ten numer doszczętnie, świetnie nadawałby się na płytę następną lub chodnikową… Nie do końca bronią się przede mną także Across the Border ze śmisznymi pseudomeksykańskimi akcentami fanfarowymi no i słynnawa Jungle  - w każdej z nich jednak jest na tyle dużo deserów (różne zakrętasy melodii i smaczki produkcyjne), że... 

Choć po drodze jest jeszcze niesamowity Night In the City ze zwariowanym ostinato pijanych skrzypeczków i niesamowitymi spiętrzeniami tramwajowo-falsetowymi (!), prawdziwe wysokości rozpoczynają się dopiero na wysokości krótkiej skargi pt. Believe Me Now, która smyczkową ścianą odcina się od dyskotekowości poprzednich utworów i przygotowuje grunt pod jak dla mnie najwyższy wzlot ELO w historii. Urzekający Stepping Out zaczyna się od harmonicznych partii gitarowych niebezpiecznie czerpiących (pod względem brzmieniowym) z podobnego patentu w Knowing Me Knowing You z tego samego roku, ale sam temat jest o wiele bardziej rozległy niż u ABBY a potem następuje już czarowny pochód nieco chropowatej zwrotki i refrenu do cna nasyconego lejącymi harmoniami wokalnymi, ale pod nimi nie upadającego. Warto znaleźć w necie wersję tej piosenki z tego roku -  tylko na głos, gitarę akustyczną i pianino, niczego nie brakuje, świetnie napisana rzecz! A potem zaczyna padać deszcz, najpierw małymi kropelkami, a potem nawałnicą (żadnych sztuczek z przysłowiową ”biblioteką EMI”, Jeff nagrał to samodzielnie w Alpach). Czego tu nie ma w tym Standing In the Rain… Wodogrzmoty mówiące ludzkim językiem, orkiestra symfoniczna wygrywająca litery E L O w alfabecie Morse’a, nieziemskiej urody harmonie, zawieszenia i zwroty akcji melodycznej, zaśpiewy opadające jak kamienie na dno morza… Pełnia!!! Następujące po niej posępne Big Wheels siłą rzeczy musiały być gorsze, ale zespół mądrze zmienił tutaj taktykę i utwór raczej hipnotyzuje i olśniewa, a warstwy soniczne (refren!) nadal chronią przed deszczem jak najlepszy śpiwór… Trochę rozczarowuje Summer and Lightning, który niby zapowiada przełamanie pogody i nastroju, ale trzyma się na nogach tylko dzięki charakterystycznej dla tej płyty dbałości o szczegóły… a ja i tak ledwie mogę znieść to denerwujące post-scriptum do piosenki Jungle… Na szczęście Mr. Blue Sky, który wychodzi z szybkiej części A Day In the Life (co potwierdza stosowny cytat - sapanie) nadrabia wszelkie bladości Lightninga, które nie były w końcu tak znowu doskwierające, najpierw przez pełną uroku śpiewanką na poprawienie humoru (harmonie wokalne wręcz się tu iskrzą w refrenach), a potem przez zaskakujące outro osadzone na niemal hard-rockowym (jak wiadomo w przypadku ELO to pojęcie względne, ale tu jak najbardziej się broni) pochodzie, na który powoli nakładana jest orkiestra symfoniczna a potem nawet męski chór. I jedno drugiemu w niczym nie przeszkadza, a jeszcze na deser dostajemy Jeffa Lynne’a numer popisowy – znany już z początku Big Wheels temat orkiestrowy zostaje tu powtórzony, a dociekliwi fani odkryli, że ten sam motyw – tylko w odwróconej formie – pojawił się jako intro It’s Over. Bardzo sowita muzyczna kompletność.

Po tak wyczerpującym doznaniu pogodowym powrót ukochanej był nieuchronny i rzeczywiście – zawiesisty Sweet Is The Night jest celebracją pojednania. Dobrze jednak, że na tym płyta się nie kończy, choć pozostałe numery automatycznie otrzymują status „niezasłużonych bonusów”. Obytrzy jednak należą do albumowych wyżyn, a przez swoją rozpiętość stylistyczną dodają całości głębi i tajemnicy. Instrumentalny The Whale może zachwycić zwłaszcza niby-plemiennymi zaśpiewami (w każdej zwrotce na inną melodię – jak cudownie!) daleko w tle, jakby rzeczywiście z dna morza i nawet wyraźnie zbyt popowy refren nie może strącić poprzeczki zawieszonej na wysokości 2.25 (tyle wynosił a new rekord olimpijski Jacka Wszoły z poprzedniego roku). Z kolei Birmingham Blues spełnia zapewne rolę obowiązkowego „rockera” na płycie ELO i po raz pierwszy nie mam się do czego przyczepić, a wręcz przeciwnie – inwencja w budowaniu harmonii wokalnych na tle nieco brudniejszego podkładu niż w pozostałych utworach po prostu mnie na przemian zachwyca i rozczula na przykład „litzowym” hep hep organizującym rytmikę ale i świetnym solem gitary . A na dodatek jeszcze dziwaczny hit Wild West Hero z ogniskowym refrenem przełamanym agresywną zagrywką country-bluesową (!) i otoczonym typowym dla tej płyty symfonicznym popem ze zwrotek. I znowu, nie brzmi to wcale tak niespójnie jak by się mogło wydawać. Co za band! (Przepraszam – co za orchestra!)

I jeszcze jedno… Jeff Lynne był zawsze dbały i czujny jeśli chodzi o opracowania wokalne, ale na tej płycie osiągnął wraz z Kellym Groucuttem absolutne mistrzostwo jeśli chodzi o misterne budowanie piętrowych harmonii. Warto tego  posłuchać bawiąc się kanałami stereo, co drugi utwór kryje tutaj słodkie zaskoczenia, bo poszczególne partie zmiksowane zostały  rozdzielnie po bokach spektrum stereo i potem niesamowicie zbalansowane. Mnie szczególnie ujmują zaśpiewy I’m stepping out, I’m stepping out.. zaraz po start-stopie, ze szczególnej urody noną, ale na całej płycie wielogłosy poprowadzone są wzorcowo i pomysłowo, po prostu po mistrzowsku. Jak wiadomo, to mój czuły punkt, więc niech stracę… Pięćgwiazdek! Gryffindor! Wycz-ha! 

I cóż, Out of the Blue, Waszmości?

Millowallem go…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym