Everywhere
the sun is shining
all around
the world it’s shining
Electric
Light Orchestra
DISCOVERY
1979
genre: pop, disco
best song: The
Diary of Horace Wimp
best moment: wyciszenie
On the Run i najwyższe zawołanie Brrrruce’a
Shine a
Little Love * Confusion * Need Her Love *
The Diary of Horace Wimp * Last Train to London * Last Train to London *
Midnight Blue * On the Run * Wishing * Don’t Bring Me Down
* * i ¾
No i stało się. Wbrew dokręconym
(i to do każdej piosenki na płycie!) klipom, na których ciągle ale już playbacku
produkowali się skrzypek i wiolonczeliści, całą robotę studyjną wykonał tradycyjnie
pojęty kwartet… z towarzyszeniem orkiestry, choć nie we wszystkich utworach.
Oczywiście to nie
obecność smyczków decyduje o wartości artystycznej danej piosenki (co banalne
tło w końcówce Confusion tylko potwierdza), ale akurat w przypadku tego zespołu każda
kolejna płyta pokazywała niezbicie, że stopniowe ograniczanie roli owej sekcji,
która przecież w początkowym okresie stanowiła o jego wyjątkowości, jest
igraniem z ogniem. Ogniem któremu na imię „łatwizna” (wersja dla krajów RWPG: któremu
na imię „tandeta”). No, wszystko się zgadza – takiemu mistrzowi songwritingu
(piszę to zupełnie bez ironii) napisanie tego albumu najwyraźniej łatwo
przyszło, a potem łatwo zawędrował (wreszcie! wreszcie! yes! yes!) na szczyt
brytyjskich list. O co więc chodzi? Że łatwo wypadł drugim uchem? No
najwyraźniej nie, skoro po dziś dzień w radiu wołają: Brrruce! Czy jakoś
tak… Nie wiem czy Brrruce przychodzi, ja postoję… czekając na album bardziej ambitny.
Miałem o tej płycie
zdanie tak złe, że przed wysłuchaniem postawiłem w dzienniczku 2 i ¼ (ten
ułamek za Diary..) Odsłuch „na recenzencko” odkrył przede mną
niespodziewaną werwę, o której najwyraźniej nie pamiętałem w rozsierdzeniu na
dyskotekowy sound. Okej zatem, Brrruce, może czywiście sprawy nie mają
się tutaj AŻ TAK źle… Zresztą no dajmy już może spokój, do 1979 wszyscy zacni
progowcy zdążyli paść jak muchy w nikczemnym obliczu nowych tryndów na topie,
jedynie The Wall nagle nabiera nam niebywałej cnoty… No jednak nie… Przy
największym nawet przymrużeniu uszu nie mogę przełknąć np. utworu Last Train
to London upstrzonego szczególnie szkaradnym synthowym breakiem. Nic nie
uratuje także koszmarnego tekstu Wishing, a i pozostałe dwie ballady, z
całym szacunkiem dla warsztatu, też jakoś nie mogą zmiękczyć serca. Z wyłączeniem
wspomnianego Ostatniego pociągu, każda że tak powiem kompozycja na Discovery
, polana outoftheblue’ową zawiesiną, przytłoczona eldoradowym rozmachem
lub przybrudzona debiutewna szorstkością pewnie by się obroniła. Tutaj
pozostawione na widoku bebechy mówią wszystko o narzuconej im stylistyce: nic
szczególnego.
Oczywiście przez dwa lata
nie sposób upaść z pięciu gwiazdek na samo dno i gdy tylko Lynne wprowadzi do
aranżu minimum przestrzeni, cugli czy drugiego dna, od razu puka od ucha do
ucha jakiś poblask świetności. Na przykład we wspomnianym Diary of Horace
Wimp, który kontynuując skoczności Mr. Blue Sky’ja, wreszcie wprowadza
między syntezatorowe potworności nieco życia. Poszczególne elementy układanki,
takie jak szczególnie pojechane partie vocodera i męski chór wyśpiewujący nazwy
dni tygodnia (zgodnie z mccartneyowską tradycją – patrz Lady Madonna –
pomijając sobotę) szyte są nieco grubymi nićmi, ale w końcu mamy na widelcu coś
wykonanego po bandzie! I rzeczywiście, nie wszyscy wytrzymują: nie zapomnę tego
jak mój tata wszedł raz do pokoju na kulminacyjne skandowanie: Horace!
Horace! Horace! Horace! HoraceHoraceHoraceHorace! i po prostu
bezceremonialnie wdusił stop, a takie gwałtowności mu się zwykle nie
zdarzały…
Także On the Run
mógłby trzy lata wstecz być bardzo dobrym utworem, teraz jest tylko niezły –
przynajmniej jest w nim coś z dawnego rozmachu aranżacyjnego, w każdym refrenie
melodia jest nieco inaczej ułożona a do
tego mamy jeszcze kodę, nie to nie może być: W INNYM TEMPIE! Jakby zaczynała
się w ogóle inna piosenka…
Takich klejnocików jest
na płycie wcale niemało, ale po pierwsze, pierwszy odsłuch może skutecznie
pozbawić słuchacza szansy na ich odkrycie, a po drugie – nawet gdy to nastąpi,
odkupienie brzmieniowych win i piw jest tylko częściowe… Bo z całości wyziera –
jak dla mnie oczywiście – to wstydliwe wrażenie mało chwalebnej łatwości
poczynań. Tak jakby Jeff Lynne tak mocno oglądał się na przysłowiowy środek,
że w końcu skręcił sobie kark. I jeszcze był z tego wcale zadowolony! Bo Discovery zdaje się być płytą zaraźliwie (by nie powiedzieć: upiornie) radosną!
Choć nie ukrywam, na
koncercie byłbym pierwszy do zaśpiewania o Brrrusie….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym