piątek, 28 grudnia 2012

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - Discovery



Everywhere the sun is shining
all around the world it’s shining

Electric Light Orchestra
DISCOVERY
1979

genre: pop, disco
best song: The Diary of Horace Wimp
best moment: wyciszenie On the Run i najwyższe zawołanie Brrrruce’a

Shine a Little Love * Confusion *  Need Her Love * The Diary of Horace Wimp * Last Train to London * Last Train to London * Midnight Blue * On the Run * Wishing * Don’t Bring Me Down

* * i ¾

No i stało się. Wbrew dokręconym (i to do każdej piosenki na płycie!) klipom, na których ciągle ale już playbacku produkowali się skrzypek i wiolonczeliści, całą robotę studyjną wykonał tradycyjnie pojęty kwartet… z towarzyszeniem orkiestry, choć nie we wszystkich utworach.

Oczywiście to nie obecność smyczków decyduje o wartości artystycznej danej piosenki (co banalne tło w końcówce Confusion tylko potwierdza),  ale akurat w przypadku tego zespołu każda kolejna płyta pokazywała niezbicie, że stopniowe ograniczanie roli owej sekcji, która przecież w początkowym okresie stanowiła o jego wyjątkowości, jest igraniem z ogniem. Ogniem któremu na imię „łatwizna” (wersja dla krajów RWPG: któremu na imię „tandeta”). No, wszystko się zgadza – takiemu mistrzowi songwritingu (piszę to zupełnie bez ironii) napisanie tego albumu najwyraźniej łatwo przyszło, a potem łatwo zawędrował (wreszcie! wreszcie! yes! yes!) na szczyt brytyjskich list. O co więc chodzi? Że łatwo wypadł drugim uchem? No najwyraźniej nie, skoro po dziś dzień w radiu wołają: Brrruce! Czy jakoś tak… Nie wiem czy Brrruce przychodzi, ja postoję… czekając na album bardziej ambitny.

Miałem o tej płycie zdanie tak złe, że przed wysłuchaniem postawiłem w dzienniczku 2 i ¼ (ten ułamek za Diary..) Odsłuch „na recenzencko” odkrył przede mną niespodziewaną werwę, o której najwyraźniej nie pamiętałem w rozsierdzeniu na dyskotekowy sound. Okej zatem, Brrruce, może czywiście sprawy nie mają się tutaj AŻ TAK źle… Zresztą no dajmy już może spokój, do 1979 wszyscy zacni progowcy zdążyli paść jak muchy w nikczemnym obliczu nowych tryndów na topie, jedynie The Wall nagle nabiera nam niebywałej cnoty… No jednak nie… Przy największym nawet przymrużeniu uszu nie mogę przełknąć np. utworu Last Train to London upstrzonego szczególnie szkaradnym synthowym breakiem. Nic nie uratuje także koszmarnego tekstu Wishing, a i pozostałe dwie ballady, z całym szacunkiem dla warsztatu, też jakoś nie mogą zmiękczyć serca. Z wyłączeniem wspomnianego Ostatniego pociągu, każda że tak powiem kompozycja na Discovery , polana outoftheblue’ową zawiesiną, przytłoczona eldoradowym rozmachem lub przybrudzona debiutewna szorstkością pewnie by się obroniła. Tutaj pozostawione na widoku bebechy mówią wszystko o narzuconej im stylistyce: nic szczególnego.

Oczywiście przez dwa lata nie sposób upaść z pięciu gwiazdek na samo dno i gdy tylko Lynne wprowadzi do aranżu minimum przestrzeni, cugli czy drugiego dna, od razu puka od ucha do ucha jakiś poblask świetności. Na przykład we wspomnianym Diary of Horace Wimp, który kontynuując skoczności Mr. Blue Sky’ja, wreszcie wprowadza między syntezatorowe potworności nieco życia. Poszczególne elementy układanki, takie jak szczególnie pojechane partie vocodera i męski chór wyśpiewujący nazwy dni tygodnia (zgodnie z mccartneyowską tradycją – patrz Lady Madonna – pomijając sobotę) szyte są nieco grubymi nićmi, ale w końcu mamy na widelcu coś wykonanego po bandzie! I rzeczywiście, nie wszyscy wytrzymują: nie zapomnę tego jak mój tata wszedł raz do pokoju na kulminacyjne skandowanie: Horace! Horace! Horace! Horace! HoraceHoraceHoraceHorace! i po prostu bezceremonialnie wdusił stop, a takie gwałtowności mu się zwykle nie zdarzały…

Także On the Run mógłby trzy lata wstecz być bardzo dobrym utworem, teraz jest tylko niezły – przynajmniej jest w nim coś z dawnego rozmachu aranżacyjnego, w każdym refrenie melodia  jest nieco inaczej ułożona a do tego mamy jeszcze kodę, nie to nie może być: W INNYM TEMPIE! Jakby zaczynała się w ogóle inna piosenka…

Takich klejnocików jest na płycie wcale niemało, ale po pierwsze, pierwszy odsłuch może skutecznie pozbawić słuchacza szansy na ich odkrycie, a po drugie – nawet gdy to nastąpi, odkupienie brzmieniowych win i piw jest tylko częściowe… Bo z całości wyziera – jak dla mnie oczywiście – to wstydliwe wrażenie mało chwalebnej łatwości poczynań. Tak jakby Jeff Lynne tak mocno oglądał się na przysłowiowy środek, że w końcu skręcił sobie kark. I jeszcze był z tego wcale zadowolony! Bo Discovery zdaje się być płytą zaraźliwie (by nie powiedzieć: upiornie) radosną!

Choć nie ukrywam, na koncercie byłbym pierwszy do zaśpiewania o Brrrusie….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym