środa, 19 grudnia 2012

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - A New World Record



How’s life on earth
What is it worth?

Electric Light Orchestra
A NEW WORLD RECORD
1976

genre: rock pop, prog-rock, art pop, pop, disco (?)
best song: Tightrope
best moment: ostatni refren A World Record

Tightrope * Telephone Line *  Rockaria * Mission (a World Record) * So Fine * Livin’ Thing * Above the Clouds * Do Ya * Shangri-La

* * * * i ¾


Fragmenty tej płyty nagrałem sobie z radia w piątej czy szóstej klasie, kiedy Beatlesi byli jedynym odnośnikiem aksjologicznym wszelkich wypływów kulturowych. Utwór Tightrope poleciał jako pierwszy i te bliskie i suche chórki – jak się okazuje po latach - Kelly’ego Groucutta (looked around…) spełniły wszelkie moje beatlesowskie oczekiwania, a jeszcze przecież potem było to cudowne somebody! na dwa głosy… I dużo wzniesień w międzyczasie… Tak w sumie zostało mi do dzisiaj, nie wszystkie pozostałe utwory do końca dorównują openerowi rozmachem, ale jako całość A New World Record przekonuje mnie bardziej niż jakikolwiek poprzedni album ELO. A i w tekstach po latach znalazłem zaskakujące odniesienie do przysłowiowego metra pod Liverpoolem: my Shangri-La has gone away/faded like The Beatles on Hey Jude… Tylko prawdziwy fan Czwórki mógł napisać takie słowa…

Przede wszystkim świat „symfoniczny” i „rockowy” (o właśnie, Record jest o wiele bardziej rockowy niż miałki Face) wreszcie sobie nie przeszkadzają. Wcześniej najbliżej idealnej równowagi było Eldorado, ale tam orkiestracje niebezpiecznie przerastały piosenkowe meritum. Tutaj istotnie rola smyczków pozostała znacznie ograniczona - proporcje rozkładają się mniej więcej tak jak na Face the Music, tylko że tym razem – tak jak w zwycięskim Waterfallu – smyczki wydają się wrastać w same kompozycje w bardziej organiczny sposób, o czym świadczyć może np. rezygnacja z interludiów. Nie zarysowują już wprawdzie konturów pejzażu tak zamaszczyście jak dawniej, ale w najlepszych momentach (Tightrope, (quasi) tytułowy, Above the Clouds) zapewniają słuchaczowi odczucie błogosławionego odrealnienia, a przy tym cennej odrębności od „zwykłych”zespołów pop/rockowych. Jest na płycie (nowość!) trochę smaczków (quasi)operowych... Z drugiej strony Lynne wyraźnie rozwinął skrzydła jako songwriter: jak przystało na orkiestrę kompozycje są nareszcie wzniosłe i wielowątkowe, a melodie rozłożyste. Jeśli są zgrzyty to chyba tylko na poziomie stylistycznym (w sensie: gatunkowym): nie do końca jestem przekonany do zasadności partii orkiestrowych w utworach stricte popowych (Livin’ Thing) czy wręcz dyskotekowych (So Fine). Jednak przynajmniej w połowie piosenek na płycie mamy do czynienia z wyśmienitym prog-rockiem, właśnie nie tyle na poziomie formy ile brzmienia. I można łatwo przenieść się na orbitę i spojrzeć, zgodnie z zaleceniem niesamowitego utworu Mission, na ziemię z perspektywy sennego marzenia (z nutką rozczarowania). Space-rock poniewczasie?

Jak zwykle Jeff Lynne zaproponował nam też trochę klasycznie rockowych brzmień. Obok obowiązkowego rolla w postaci celowo głupkowatej Rockarii (kiedyś bardzo nie przepadałem, teraz ale na wodzie to…) mamy tu niespodziewany cover siebie samego. Sam Lynne po latach stwierdził, że woli Do Yę w oryginalnej wersji The Move (był to ich jedyny hit w amerykańskim Top100, dziewiędziesiąte dziewiąte, man!). Mi bliżej do przeróbki – może to tylko prawo pierwszego przesłuchania, a może to tylko tęskniąca część środkowa i piętrowe harmonie w refrenie spychają chropowaty oryginał na bok (przydaje się jednak do tego by wysłyszeć w nowym rozdaniu przelatujący pod koniec samolot – na początku utwór nazywał się przecież Look Out, There’s a Plane A-Comin’ i te słowa wykrzykiwał Roy Wood).

Największym przebojem z A New World Record był oczywiście Telephone Line, z obowiązkowym telefonicznym wokalem i nawet telefoniczną uwerturą. Wiadomo, setek odsłuchań nie przetrzyma, ale zawiera tyle warstw i sztuczek wykonawczych i produkcyjnych (np. sławetne dialogi ochów i achów unisonowych i wielogłosowych albo te minorowe kontrasty…), że można się zasłuchać na długie samotne wieczory. Mądry przebój. Szkoda, że Lynne miał niedługo pójść w stronę tylko przebojów. 

His Shangri-La has gone away? Jeszcze nie. Przed nami jeszcze jedno arcydzieł(k)o...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym