
Robin
Hood and William Tell and Ivanhoe and Lancelot
They don’t envy me
They don’t envy me
Electric
Light Orchestra
ELDORADO
1974
genre: progressive rock, art pop, pop, prog’n’roll
best song: Poor
Boy (The Greenwood)
best moment:
cytaty z Haendla w Mr Kingdom i refren Nobody’s Child
Eldorado
Overture * Can’t Get It Out of My Head * Boy Blue * Laredo Tornado * Poor Boy
(The Greenwood) * Mister Kingdom * Nobody’s Child * Illusions in G Major * Eldorado
* Eldorado Finale
* * * *
To (troszkę) niebywałe,
że przez pogłębienie przeciwstawnych trendów z płyty poprzedniej Lynne osiągnął
na tej płycie spójność, której brak tak doskwierał na poprzedniczce. Nie wiem
jak to wytłumaczyć – z jednej strony aranżacje orkiestrowe są tu jeszcze
bardziej rozbuchane niż na Third Dayu (a do tego po raz pierwszy
zespołowi towarzyszy prawdziwa orkiestra zamiast podwojonych i więcej ścieżek
wiolonczelistów i skrzypka), symfoniczne łączniki między utworami jeszcze
bardziej odważne, brzmienie i śpiew jeszcze bardziej popowe… i nic się tu nie (za
bardzo) gryzie! Wręcz odwrotnie, mamy tu do czynienia z bardzo przyzwoitym,
choć cokolwiek banalnym w warstwie tekstowej (no tak, powtórzmy to po raz
setny: to tylko ELO, nie ma co tu szukać choćby cienia eee głębi – jeszcze ze
ś.p. Magazynu Muzycznego zapamiętałem sobie stosowny cytacik „ja naprawdę nie
mam nic do powiedzenia” ) concept albumem (choć z okropną okładką) o krainie Eldorado ze snów. I wszystko się dobrze
układa – nie o treść przecież chodzi w snach, tylko o aurę, a w tym przypadku
album może stanowić modelowy przykład dobrze przyrządzonego eskapizmu?
DLATRZEGO ZATEM TYKO CZTYRY GWAIZDKI – rzekniesz w uniesieniu, a ocean
kingdom przywtóruje Ci tylko donośnym KLIK WRR…
No właśnie, dlaczego jest
tylko dobrze, skoro jest tak dobrze? Jak dla mnie wszystko niestety traci impet
w samych kompozycjach. Owszem, pierwsza strona potrafi (nawet miejscami) olśnić,
choć tylko w Poor Boy (The Greenwood) mamy do czynienia z prawdziwie szybującą i rozwartą
melodią godną (bądź co bądź) mistrza songwritingu jakim Jeff Lynne
niewątpliwie był (choć jego złoty wiek miał przypaść za dwa trzy lata), piosenka aż drży od średniowiecznej energii rodem z lasów Sherwood, co za błogość i rozmarzenie... Boy
Blue i singlowy hit (choć tylko w USA) Can’t Get It Out of My Head też
urzekają, ale bardziej mistrzowskim ułożeniem nut niż ich ogromem (zwłaszcza
pierwszy z tych numerów oparty jest w całości na tym samym opadzie melodycznym),
a w międzyczasie trzeba znieść i melorecytację i dość duszny numer Laredo
Tornado, który ma widoczne problemy z własną tożsamością stylistyczną. W sumie
największym hitem są tu wspomniane śmiałe orkiestrowe pasaże.
To samo tyczy się Strony
nie bez kozery zwanej Be, tylko że tutaj różnica między dekoracjami a podstawą
kaloryczną zaczyna (przynajmniej mi) dość skwierać. Jeszcze Mister Kingdom
(co za tytuł!) trzyma poziom, choć i tu refren może wydawać się zbyt lapidarny
no i znów jest on jedynie przewrotem harmonicznym melodii ze zwrotki, choć lepiej
zakamuflowanym niż z Boy Blu’u i zakończenie się nieco dłuży. Już jednak
zdominowany przez upiorny zaśpiew pain’ed lady, pain’ed lady Nobody’s
Child, w którym sen wkracza w rejony tylko dla dorosłych, broni się tylko ożywczym
refrenem z użyciem tytułowej frazy, który wyskakuje nagle nie wiadomo skąd i saves
the day. Kolejny utwór, mimo zachęcającego tytułu i fajnego początku ze
sztubackim wejściem rockandrollowej gitary okazuje się najbardziej szarą
pozycją w track-liście i najmniej trafionym elementem układanki - jak to często
w ELO bywa, jest zbyt mało rockowy by zgnieść słuchacza i zbyt mało efektowny
melodycznie by go porwać. Wszystko mógłby jeszcze uratować nadęty numer
tytułowy, ale i on niestety zdaje się powielać największy mankament całości:
po raz kolejny melodia nie nadąża za aranżacją i konceptem. Na pocieszenie
pozostają potężne wysokie zaśpiewy Jeffa, które zwłaszcza w ostatnim refrenie
mogą… wyrwać ze snu.
Szkoda, że w 1974 Jeff Lynne
nie był w takiej formie songwriterskiej jak na zatrzyletnim Out of
the Blue, bo na Eldorado brzmienie Electric Light Orchestra jest
chyba najbardziej nasycone i satysfakcjonujące ze wszystkich płyt.
P.S. nie mogę się powtrzymać przed przytoczeniem w tym miejscu jednego z komentarzy na stronie Starostina :)
<VincentDeBoule@aol.com> (28.01.2003)
(...) 'Laredo Tornado' COULD have been great. It had that catchy guitar riff, that whole Gershwin vibe going for it... and then there's the "woooo." I can not possibly express in words how much I despise that God-awful "woooo"!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym