środa, 5 grudnia 2012

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - Eldorado





Robin Hood and William Tell and Ivanhoe and Lancelot
They
don’t envy me

Electric Light Orchestra
ELDORADO
1974

genre: progressive rock, art pop, pop, prog’n’roll
best song: Poor Boy (The Greenwood)
best moment: cytaty z Haendla w Mr Kingdom i refren Nobody’s Child

Eldorado Overture * Can’t Get It Out of My Head * Boy Blue * Laredo Tornado * Poor Boy (The Greenwood) * Mister Kingdom * Nobody’s Child * Illusions in G Major * Eldorado * Eldorado Finale

* * * *

To (troszkę) niebywałe, że przez pogłębienie przeciwstawnych trendów z płyty poprzedniej Lynne osiągnął na tej płycie spójność, której brak tak doskwierał na poprzedniczce. Nie wiem jak to wytłumaczyć – z jednej strony aranżacje orkiestrowe są tu jeszcze bardziej rozbuchane niż na Third Dayu (a do tego po raz pierwszy zespołowi towarzyszy prawdziwa orkiestra zamiast podwojonych i więcej ścieżek wiolonczelistów i skrzypka), symfoniczne łączniki między utworami jeszcze bardziej odważne, brzmienie i śpiew jeszcze bardziej popowe… i nic się tu nie (za bardzo) gryzie! Wręcz odwrotnie, mamy tu do czynienia z bardzo przyzwoitym, choć cokolwiek banalnym w warstwie tekstowej (no tak, powtórzmy to po raz setny: to tylko ELO, nie ma co tu szukać choćby cienia eee głębi – jeszcze ze ś.p. Magazynu Muzycznego zapamiętałem sobie stosowny cytacik „ja naprawdę nie mam nic do powiedzenia” ) concept albumem (choć z okropną okładką)  o krainie Eldorado ze snów. I wszystko się dobrze układa – nie o treść przecież chodzi w snach, tylko o aurę, a w tym przypadku album może stanowić modelowy przykład dobrze przyrządzonego eskapizmu? DLATRZEGO ZATEM TYKO CZTYRY GWAIZDKI – rzekniesz w uniesieniu, a ocean kingdom przywtóruje Ci tylko donośnym KLIK WRR…

No właśnie, dlaczego jest tylko dobrze, skoro jest tak dobrze? Jak dla mnie wszystko niestety traci impet w samych kompozycjach. Owszem, pierwsza strona potrafi (nawet miejscami) olśnić, choć tylko w Poor Boy (The Greenwood) mamy do czynienia z prawdziwie szybującą i rozwartą melodią godną (bądź co bądź) mistrza songwritingu jakim Jeff Lynne niewątpliwie był (choć jego złoty wiek miał przypaść za dwa trzy lata), piosenka aż drży od średniowiecznej energii rodem z lasów Sherwood, co za błogość i rozmarzenie... Boy Blue i singlowy hit (choć tylko w USA) Can’t Get It Out of My Head też urzekają, ale bardziej mistrzowskim ułożeniem nut niż ich ogromem (zwłaszcza pierwszy z tych numerów oparty jest w całości na tym samym opadzie melodycznym), a w międzyczasie trzeba znieść i melorecytację i dość duszny numer Laredo Tornado, który ma widoczne problemy z własną tożsamością stylistyczną. W sumie największym hitem są tu wspomniane śmiałe orkiestrowe pasaże.

To samo tyczy się Strony nie bez kozery zwanej Be, tylko że tutaj różnica między dekoracjami a podstawą kaloryczną zaczyna (przynajmniej mi) dość skwierać. Jeszcze Mister Kingdom (co za tytuł!) trzyma poziom, choć i tu refren może wydawać się zbyt lapidarny no i znów jest on jedynie przewrotem harmonicznym melodii ze zwrotki, choć lepiej zakamuflowanym niż z Boy Blu’u i zakończenie się nieco dłuży. Już jednak zdominowany przez upiorny zaśpiew pain’ed lady, pain’ed lady Nobody’s Child, w którym sen wkracza w rejony tylko dla dorosłych, broni się tylko ożywczym refrenem z użyciem tytułowej frazy, który wyskakuje nagle nie wiadomo skąd i saves the day. Kolejny utwór, mimo zachęcającego tytułu i fajnego początku ze sztubackim wejściem rockandrollowej gitary okazuje się najbardziej szarą pozycją w track-liście i najmniej trafionym elementem układanki - jak to często w ELO bywa, jest zbyt mało rockowy by zgnieść słuchacza i zbyt mało efektowny melodycznie by go porwać. Wszystko mógłby jeszcze uratować nadęty numer tytułowy, ale i on niestety zdaje się powielać największy mankament całości: po raz kolejny melodia nie nadąża za aranżacją i konceptem. Na pocieszenie pozostają potężne wysokie zaśpiewy Jeffa, które zwłaszcza w ostatnim refrenie mogą… wyrwać ze snu.

Szkoda, że w 1974 Jeff Lynne nie był w takiej formie songwriterskiej jak na zatrzyletnim Out of the Blue, bo na Eldorado brzmienie Electric Light Orchestra jest chyba najbardziej nasycone i satysfakcjonujące ze wszystkich płyt.

P.S. nie mogę się powtrzymać przed przytoczeniem w tym miejscu jednego z komentarzy na stronie Starostina :)


<VincentDeBoule@aol.com> (28.01.2003)
(...) 'Laredo Tornado' COULD have been great. It had that catchy guitar riff, that whole Gershwin vibe going for it... and then there's the "woooo." I can not possibly express in words how much I despise that God-awful "woooo"!


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym