Electric
Light Orchestra
ON THE
THIRD DAY
1973
genre: progressive rock, art rock, pop, prog’n’roll
best song: Ocean
Breakup/King of the Universe
best moments:
refren King of the Universe oraz Ocean Breakup Reprise
Ocean
Breakup/King of the Universe * Bluebird Is Dead * Oh No Not Susan * New World
Rising/Ocean Breakup Reprise * Showdown * Daybreaker * Ma-ma-ma Belle * Dreaming of 4000 *
In the Hall of the Mountain King
* * * i ¼
Trzeci album ELO zaczyna
się dość podobnie jak trzeci – od (w miarę) potężnego riffu smyczkowego. Tylko
w odróżnieniu od tamtych porażających wiolonczel, rockowych i brudnych, tutaj
smyczki brzmią wręcz popowo, bębny Bevana są wepchnięte dalej w tło, a
wszystkiemu towarzyszy w górze urywany dźwięk jakiegoś klawisza. I tak będzie
już do końca płyty – formy pozostaną (miejscami) ambitne i rozbuchane, ale
brzmienie zostało wyraźnie wygładzone w stronę szeroko pojętego popu. W tym
samym utworze otwierającym, dla mnie najlepszym na płycie, o tak naprawdę linearnej
(!) konstrukcji, obok jak zwykle charczącego (no, może nieco mniej) wokalu
Lynne’a w „zwrotce’, mamy w „refrenie” po raz pierwszy tę charakterystyczną
bliską barwę z lekkim tylko pogłosem i lekką „telefonią”, tak istotną dla
zdefiniowania najpierw stricte popowego, a później wręcz dyskotekowego oblicza
Electric Light Orchestra. Tak jest, wyraźnie trzeciego dnia zostały stworzone
warunki do gremialnego skoku na listy i to wszechczasów. Szło nowe, na
szczęście powoli.
Nie wygładzenie soundu
stanowi dla mnie o relatywnej słabości On the Third Day (która jednak
przy takim Discovery ciągle jawi się jako arcydzieło). Najważniejszy
jest dla mnie zawsze songwriting, a tu chyba się pogorszyło. I może też
Lynne nie nadążył z dostosowaniem środków aranżacyjnych do zmieniających się
okoliczności przygody. Niniejszy album jest dla mnie klasycznym przykładem takiej
płyty, której suma po dodaniu składników jest wyraźnie… niższa niż składniki by
na to wskazywały. Śmiałe skoki w dynamice i metrum nie zapierają mi dechu w
piersiach, najwyżej wywołują uśmiech politowania (choć zawsze połączonego z
szacunkiem dla odwagi eksperymentatora). Mam na przykład słabość do naiwnej
piosenki Oh No Not Susan, bo wykonywał ją jakimś cudem mój licealny band
(uu, co tam były za kwiatki w tekście… they just don’t mean a boogin’ pain”
hehe), ale zaciągając na twarz surowe oblicza Rec and Zenta, nie mogę nie
ostrzec, że te biegnące tematy na krańcach - choć same w sobie nawet porywające
lub tylko porywajance - nie trzymają się
nawet kupy. Jeszcze gorszy jest poprzedzający ją, podobno lennonowski, Bluebird
Is Dead – sory ale Lennon by takiej nudy w swoim songbooku nie zdzierżył. W
swoim komplejningu pozostaję jednak odosobnion – zaiste piosenka wydaje się podobać
wszystkim from sun to moon, from moon to sun. Zapraszam do sprawdzenia.
Jeśli o Johnu mowa, wygłosił
raz ów w radiu słynną pochwałę: son of Beatles. Chodziło o singlowy kawałek
Showdown, który doszedł do 12 miejsca na listach w Anglii i dał
początek i matrycę dla dalszych singlowych poczynań zespołu, polegających na
znacznym ograniczeniu roli smyczków kosztem wyeskponowania klawiszów Richarda Tandy’ego a także miłych dla ucha zaśpiewów, nierzadko w wielogłos(ach!).
Z Beatlesami łączy się to wszystko głównie przez fajne chórki, bo akurat tutaj melodia
mogła być chyba bardziej odkrywcza. Na pocieszenie mamy w środku niespodziewane
zatrzymanie z apokaliptycznym, nieco atonalnym wejściem (a jednak!) smyczków –
dobrze, że Lynne nie zapomniał nawet na singlach skąd przyszedł. I przy okazji
otworzył całkiem wartościową serię utworów obsesyjnie zmagających się z
deszczową pogodą, z kulminacją w zacnym Concerto for a Rainy Day już za
cztery lata.
Showdown może się podobać, oficjalnie pozwalam, niestety
tak samo o ile nie bardziej podoba się rocker Ma-Ma-Ma Belle,
kontynuujący serię zapoczątkowaną na poprzedniej płycie przez cover Roll Over
Beethoven. Niestety do tego kawałka nie żywię żadnych ciepłych uczuć, jako że
nie jest (sory Marc Bolan) ani zbyt melodyjny (to akurat zrozumiałe w takim
stylu, ale nie przeze mnie) ani zbyt porywający (o, tu już poważniejsza
sprawa). Sfuzzowane gitary raczej mnie śmieszą niż wgniatają w ziemię, ale
znowu – tak zwani „wszyscy” raczej lubią. Zresztą jeśli chodzi o ten album,
jestem tu w y b i t n i e na opak z całym
światem, wystarczy spojrzeć na kolory piosenek w recenzji Starostina.
Z drugiej, bardziej „przyziemnej”
strony płyty najbardziej podoba mi się - obok instrumentalnego pop-rockera Daybreaker z fajnymi klawiszami - numer Dreaming of 4000, który
najlepiej chyba łączy popowe i „symfoniczne” ambicje Lynne’a, jeśli coś mnie w
nim razi to tylko tradycyjnie bełkotliwy tekst. Na poziomie kompozycji i co ważniejsze
aranżacji wszystko mi się jednak bardziej niż zgadza. Proszę posłuchać jak
trafnie dopełniają się tu smyczki i „bzyczące” klawisze, i niespodziewanie też gitary Lynne'a i (znowu gościnnie) Bolana! No i ile prawdziwego
oddechu wprowadza zatrzymanie na refrenie tylko z pianinem w tle (te „zatrzymania”,
to jest dopiero pięta achillesowa aranżacyj, nie powią mi Państwo, że lubicie
na przykład to dogorywanie Jak’a SDM-u… i tym podobne)
I „nieziemską”, i „przyziemną”
stronę płyty kończą rzeczy pomyślane pewnie jako opera magna. Oba mnie
przekonują, ale prog-popowy New World Rising bardziej – o, tutaj nagłe
zwroty akcji potrafią porwać (przepyszne wejście repryzy Ocean Breakup). Klasyczny
temat Edwarda Griega jest chyba bardziej rozwodniony niż ozdobiony przez partie
solowe (chociaż skrzypcowa zaczyna się całkiem nieszpetnie), na szczęście w
miarę trwania orkiestra przyspiesza z przymrużeniem oka, i gdyby nie bonusy, moglibyśmy
wyjść z odtwarzacza całkiem rozradowani.
Fajne niepowodzenie.
Nawet nie… Tak...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym