środa, 21 listopada 2012

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - On the Third Day



That's all she says, her money and her place
They just don't mean a fuckin' thing

Electric Light Orchestra
ON THE THIRD DAY
1973

genre: progressive rock, art rock, pop, prog’n’roll
best song: Ocean Breakup/King of the Universe
best moments: refren King of the Universe oraz Ocean Breakup Reprise

Ocean Breakup/King of the Universe * Bluebird Is Dead * Oh No Not Susan * New World Rising/Ocean Breakup Reprise * Showdown * Daybreaker * Ma-ma-ma Belle * Dreaming of 4000 * In the Hall of the Mountain King

* * * i ¼

Trzeci album ELO zaczyna się dość podobnie jak trzeci – od (w miarę) potężnego riffu smyczkowego. Tylko w odróżnieniu od tamtych porażających wiolonczel, rockowych i brudnych, tutaj smyczki brzmią wręcz popowo, bębny Bevana są wepchnięte dalej w tło, a wszystkiemu towarzyszy w górze urywany dźwięk jakiegoś klawisza. I tak będzie już do końca płyty – formy pozostaną (miejscami) ambitne i rozbuchane, ale brzmienie zostało wyraźnie wygładzone w stronę szeroko pojętego popu. W tym samym utworze otwierającym, dla mnie najlepszym na płycie, o tak naprawdę linearnej (!) konstrukcji, obok jak zwykle charczącego (no, może nieco mniej) wokalu Lynne’a w „zwrotce’, mamy w „refrenie” po raz pierwszy tę charakterystyczną bliską barwę z lekkim tylko pogłosem i lekką „telefonią”, tak istotną dla zdefiniowania najpierw stricte popowego, a później wręcz dyskotekowego oblicza Electric Light Orchestra. Tak jest, wyraźnie trzeciego dnia zostały stworzone warunki do gremialnego skoku na listy i to wszechczasów. Szło nowe, na szczęście powoli.

Nie wygładzenie soundu stanowi dla mnie o relatywnej słabości On the Third Day (która jednak przy takim Discovery ciągle jawi się jako arcydzieło). Najważniejszy jest dla mnie zawsze songwriting, a tu chyba się pogorszyło. I może też Lynne nie nadążył z dostosowaniem środków aranżacyjnych do zmieniających się okoliczności przygody. Niniejszy album jest dla mnie klasycznym przykładem takiej płyty, której suma po dodaniu składników jest wyraźnie… niższa niż składniki by na to wskazywały. Śmiałe skoki w dynamice i metrum nie zapierają mi dechu w piersiach, najwyżej wywołują uśmiech politowania (choć zawsze połączonego z szacunkiem dla odwagi eksperymentatora). Mam na przykład słabość do naiwnej piosenki Oh No Not Susan, bo wykonywał ją jakimś cudem mój licealny band (uu, co tam były za kwiatki w tekście… they just don’t mean a boogin’ pain” hehe), ale zaciągając na twarz surowe oblicza Rec and Zenta, nie mogę nie ostrzec, że te biegnące tematy na krańcach - choć same w sobie nawet porywające lub tylko porywajance -  nie trzymają się nawet kupy. Jeszcze gorszy jest poprzedzający ją, podobno lennonowski, Bluebird Is Dead – sory ale Lennon by takiej nudy w swoim songbooku nie zdzierżył. W swoim komplejningu pozostaję jednak odosobnion – zaiste piosenka wydaje się podobać wszystkim from sun to moon, from moon to sun. Zapraszam do sprawdzenia.

Jeśli o Johnu mowa, wygłosił raz ów w radiu słynną pochwałę: son of Beatles. Chodziło o singlowy kawałek Showdown, który doszedł do 12 miejsca na listach w Anglii i dał początek i matrycę dla dalszych singlowych poczynań zespołu, polegających na znacznym ograniczeniu roli smyczków kosztem wyeskponowania klawiszów Richarda Tandy’ego a także miłych dla ucha zaśpiewów, nierzadko w wielogłos(ach!). Z Beatlesami łączy się to wszystko głównie przez fajne chórki, bo akurat tutaj melodia  mogła być chyba bardziej odkrywcza. Na pocieszenie mamy w środku niespodziewane zatrzymanie z apokaliptycznym, nieco atonalnym wejściem (a jednak!) smyczków – dobrze, że Lynne nie zapomniał nawet na singlach skąd przyszedł. I przy okazji otworzył całkiem wartościową serię utworów obsesyjnie zmagających się z deszczową pogodą, z kulminacją w zacnym Concerto for a Rainy Day już za cztery lata.

Showdown może się podobać, oficjalnie pozwalam, niestety tak samo o ile nie bardziej podoba się rocker Ma-Ma-Ma Belle, kontynuujący serię zapoczątkowaną na poprzedniej płycie przez cover Roll Over Beethoven. Niestety do tego kawałka nie żywię żadnych ciepłych uczuć, jako że nie jest (sory Marc Bolan) ani zbyt melodyjny (to akurat zrozumiałe w takim stylu, ale nie przeze mnie) ani zbyt porywający (o, tu już poważniejsza sprawa). Sfuzzowane gitary raczej mnie śmieszą niż wgniatają w ziemię, ale znowu – tak zwani „wszyscy” raczej lubią. Zresztą jeśli chodzi o ten album, jestem tu  w y b i t n i e na opak z całym światem, wystarczy spojrzeć na kolory piosenek w recenzji Starostina.

Z drugiej, bardziej „przyziemnej” strony płyty najbardziej podoba mi się - obok instrumentalnego pop-rockera Daybreaker z fajnymi klawiszami -  numer Dreaming of 4000, który najlepiej chyba łączy popowe i „symfoniczne” ambicje Lynne’a, jeśli coś mnie w nim razi to tylko tradycyjnie bełkotliwy tekst. Na poziomie kompozycji i co ważniejsze aranżacji wszystko mi się jednak bardziej niż zgadza. Proszę posłuchać jak trafnie dopełniają się tu smyczki i „bzyczące” klawisze, i niespodziewanie też gitary Lynne'a i (znowu gościnnie) Bolana! No i ile prawdziwego oddechu wprowadza zatrzymanie na refrenie tylko z pianinem w tle (te „zatrzymania”, to jest dopiero pięta achillesowa aranżacyj, nie powią mi Państwo, że lubicie na przykład to dogorywanie Jak’a SDM-u… i tym podobne)

I „nieziemską”, i „przyziemną” stronę płyty kończą rzeczy pomyślane pewnie jako opera magna. Oba mnie przekonują, ale prog-popowy New World Rising bardziej – o, tutaj nagłe zwroty akcji potrafią porwać (przepyszne wejście repryzy Ocean Breakup). Klasyczny temat Edwarda Griega jest chyba bardziej rozwodniony niż ozdobiony przez partie solowe (chociaż skrzypcowa zaczyna się całkiem nieszpetnie), na szczęście w miarę trwania orkiestra przyspiesza z przymrużeniem oka, i gdyby nie bonusy, moglibyśmy wyjść z odtwarzacza całkiem rozradowani.

Fajne niepowodzenie.

Nawet nie… Tak...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym