There’s
nothing that is in between
Electric
Light Orchestra
TIME
1981
genre: synth pop, pop rock, prog-pop
best songs:
Here Is The News
best moment:
yours truly, yours truly…
Prologue * Twilight
* Your Truly, 2095 * Ticket To the Moon *
The Way Life’s Meant To Be * Another Heart Breaks * Rain Is Falling * From The
End of the World * The Lights Go Down * Here Is The News * 21st
Century Man * Hold On Tight * Epilogue
* * * i ¼
O tej płycie ELO
słyszałem, że najlepsza jest! na długo zanim poznałem w miarę całą
dyskografię. Ponieważ chodzi o zamierzchłe trzasy podstawówki, nie było mowy o
żadnym zacięciu antimitomańskim, które Yours Truly 2013 prezentuje today. Już
wtedy jednak wyćwiczonym przez szeździesionowe brzmienia uszom trudno było
przełknąć te wszystkie syntezatory, a do tego całość jawiła mi się jako mocno
nierówna. Do dzisiaj jestem w sumie zagubiony w tych rozdarciach i nie do końca
potrafię wystawić płycie końcową ocenę – zależnie od dyspozycji dnia albo
klawisze połykam, albo nie, a płyta Time wyznacza dla mnie dźwiękową
granicę poza którą nosa nigdy dobrowolnie nie wyściubię. A wiadomo, na granicy
muzyki słucha się tak se, chyba że masz dobre słuchawki.
Jeszcze gorzej jest gdy
słucham nie sam. To oczywiste, że w dobrym towarzystwie można najeść się więcej
dźwięków niż przyrządziłbyś sobie własnofonicznie… Tylko potem człowiek zachodzi
w głowę jak to jest, że płyta która powaliła cię w Rivendell, w twoich czterech
ścianach ledwie muska ucho środkowe. No i co za tym idzie - jeśli przychodzi
kolega Maczek, Time niemal ląduje w śmietniku i to ze stekiem wyzwisk na
klawiszowca, w których muczy bezładne rrr; tymczasem w obecności kolegi
Krzysia, któremu syntezatorowe wypluwy wcale humoru nie psują, album wznosi się bez trudu po nóże Tatr… A ja
ze wstydem spuszczam wzrok i pozwalam się miotać przeciwstawnym podmuchom. A i
tak wszystko się skończy na bezpiecznej trójczynie z lekkim plusikiem, gdy może
trafniej byłoby napisać: **, to znaczy **** i ½.
Na pewno, w odróżnieniu
od bezbarwnej i półgwizdnej Discovery a także ścieżki dźwiękowej do
filmu „Xanadu” (raz leciał w telewizji i wyłączyłem w połowie), do
muzyki ELO powróciły kolory i subtelności (ile tu na przykład różnych odcieni
na bądź co bądź tylko dwóch, dasz wiarę, wokalach!), a opowieść z przyszłości
ujęta została w prog-popową formę
suit(k)i, z po raz pierwszy w historii zespołu naprawdę przekonującymi tekstami
o podróży w czasie, o tyle nieudanej, ze nie ma jak wrócić do starej dobrej
(coooo?!!!!) osiemdziesiony. Concept okazał się na tyle nośny,
że mierny tekściarz jakim do tej pory był Lynne zdobywa tu jedną lotną premię
za drugą: and the tears I cry might turn into the rain/that gently
falls upon your window/you’ll never know… Bez kontekstu oczywiście tandeta, ale z bezlitosnymi kosmicznymi czerniami
w tle nagle nabiera to wilgotnych głębin. Nie mniej urzeka mnie nienarzucająca
się dwuznaczność kupletu I sent a dream to you last night/from the end of
the world w najbardziej chyba kontrowersyjnym pod względem brzmieniowym i
przez to najbardziej charakterystycznym utworze na płycie. No tak, nienawidzę
tej synthowej łuzganiny a zarazem nie mogę nie przyznać czerwonej czcionki,
tyle tu drugich den i niespodziewanych apokalipsek.
A to przecież nie jest
najlepsza piosenka na płycie. Na podium tłoczą się tu Here Is The News, Yours
Truly 2095 oraz Twilight – każdy z nich nieznośny pod względem
brzmieniowym a przecież sypiący jak z rękawa świeżymi pomysłami melodycznymi i
aranżacyjnymi (ach ten każdy inny refren News, ach to solo pianina w Twilight,
ach ten przytłumiony tytułowy zaśpiew w Truly). Niewiele niżej plasują się
zaskakująco pojemny w znaczenia 21st Century Man z
majestatyczną dygresją na trzy głosy oraz wyciskacz łez Ticket To The Moon
z bardzo rozgałęzioną melodyką. Dodajmy do tego dość sycący Epilogue
(tak naprawdę 21st Century Man Reprise w mollowych przyćmieniach) i
czyżbyśmy mieli mimo wszystko jakieś tam arcydzieło? Przynajmniej na miarę
wspomnianych good old 1980s?
Otóż jest jeszcze druga
połowa płyty i tutaj jest już znacznie gorzej, mimo że o dziwo mówimy tu
głównie o piosenkach bardziej zachowawczych pod względem stylistycznym.
Paradoksalnie, rozbuchane powłoki syntezatorowe nie potrafiły przytłoczyć tak
silnych kompozycji jak powyższe i nadały opowieści konkretne barwy, za to
zarówno nieco groteskowy Rain Is
Falling z przesadzoną partią wokalną w zwrotkach, jak i coś co wygląda na
pastisz królującej wtedy na listach przeróbki The Tide Is High w wykonaniu
Blondie, czyli The Lights Go Down - pozbawione geniuszu songwriterskiego
wypadają nieco staroświecko. Ale i tak są to jeszcze najlepsze rzeczy
drugiego sortu. Bywa także, że zdołam
załapać się na najsłynniejszy na płycie superprzebój Hold On Tight,
jedyny utwór na płycie i pierwszy od lat bez jakiejkolwiek syntetycznej ornamentyki.
Momenty są (zwłaszcza w zwrotce po francusku), harmonie też… sam nie wiem
dlaczego mi przy nim cokolwiek szarawo… Może brakuje jakiegoś błysku? O, z następnym
w kolejce The Way Life’s Meant To Be’m problem jest podobny… Jak
ci się może to nie podobać? – krzyczeli na Tolinie, ręce podnosząc ku niebu
dwutysięcznemu dziewiędziesiąt pięć… Już w Twilight pewne fragmenty melodii
brzmiały znajomo (vide and słyche On The Run), ale tam zostały przysypane
kawalkadą pomysłów i rozwiązań inszych. Tutaj niestety podobieństwo do Across
The Border nie chce wylecieć z tyłu głowy, jakkolwiek zaskakujące nie
byłoby użycie kastanietów. A już nic w moim mniemaniu nie broni żylastego Another
Heart Breaks, mdłego osiemdziesionowego dania bez mięsa (bo to zły instrumental jest). Znając poprzednie albumy
można było też przewidywać, że w końcu Lynne wpadnie na to, że można
przeprowadzić melodeklamację na vocoderze, na nieszczęście przewidywania się
spełniły. Dobrze, że ów Prologue nie trwa nawet półtorej minuty…
Przy całym moim rozdarciu
wynikającym z przywiązania do mniej plastikowych podkładów nie mogę nie napisać
na koniec, że mimo wszystko ta płyta robi wrażenie. Po pierwsze jest to chyba
jedyny album ELO, który można analizować na wręcz śmiertelnie poważnie (no
proszę, ile jednak znaczy dobry tekst!), po drugie – jest to jeden z niewielu,
a być może w ogóle jedyny album na świecie, w którym syntezatorowe nawałnice można
z powodzeniem traktować jako wyraz artystycznej myśli, a nie tylko próbę podłączenia
się pod parszywie panujące trendy. Zważywszy na to, ze dotąd Jeffowi Lynne’owi
zdecydowanie bliżej było do tej drugiej opcji, nawet skłonny byłbym Time’owi
przyklasnąć. Ale jedna ręką, żeby było mnie mniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym