piątek, 4 stycznia 2013

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - Time



It’s either real or it’s a dream
There’s nothing that is in between

Electric Light Orchestra
TIME
1981

genre: synth pop, pop rock, prog-pop
best songs: Here Is The News
best moment: yours truly, yours truly…

Prologue * Twilight *  Your Truly, 2095 * Ticket To the Moon * The Way Life’s Meant To Be * Another Heart Breaks * Rain Is Falling * From The End of the World * The Lights Go Down * Here Is The News * 21st Century Man * Hold On Tight * Epilogue

* * * i ¼

O tej płycie ELO słyszałem, że najlepsza jest! na długo zanim poznałem w miarę całą dyskografię. Ponieważ chodzi o zamierzchłe trzasy podstawówki, nie było mowy o żadnym zacięciu antimitomańskim, które Yours Truly 2013 prezentuje today. Już wtedy jednak wyćwiczonym przez szeździesionowe brzmienia uszom trudno było przełknąć te wszystkie syntezatory, a do tego całość jawiła mi się jako mocno nierówna. Do dzisiaj jestem w sumie zagubiony w tych rozdarciach i nie do końca potrafię wystawić płycie końcową ocenę – zależnie od dyspozycji dnia albo klawisze połykam, albo nie, a płyta Time wyznacza dla mnie dźwiękową granicę poza którą nosa nigdy dobrowolnie nie wyściubię. A wiadomo, na granicy muzyki słucha się tak se, chyba że masz dobre słuchawki.

Jeszcze gorzej jest gdy słucham nie sam. To oczywiste, że w dobrym towarzystwie można najeść się więcej dźwięków niż przyrządziłbyś sobie własnofonicznie… Tylko potem człowiek zachodzi w głowę jak to jest, że płyta która powaliła cię w Rivendell, w twoich czterech ścianach ledwie muska ucho środkowe. No i co za tym idzie - jeśli przychodzi kolega Maczek, Time niemal ląduje w śmietniku i to ze stekiem wyzwisk na klawiszowca, w których muczy bezładne rrr; tymczasem w obecności kolegi Krzysia, któremu syntezatorowe wypluwy wcale humoru nie psują,  album wznosi się bez trudu po nóże Tatr… A ja ze wstydem spuszczam wzrok i pozwalam się miotać przeciwstawnym podmuchom. A i tak wszystko się skończy na bezpiecznej trójczynie z lekkim plusikiem, gdy może trafniej byłoby napisać: **, to znaczy **** i ½.

Na pewno, w odróżnieniu od bezbarwnej i półgwizdnej Discovery a także ścieżki dźwiękowej do filmu „Xanadu” (raz leciał w telewizji i wyłączyłem w połowie), do muzyki ELO powróciły kolory i subtelności (ile tu na przykład różnych odcieni na bądź co bądź tylko dwóch, dasz wiarę, wokalach!), a opowieść z przyszłości ujęta została w prog-popową  formę suit(k)i, z po raz pierwszy w historii zespołu naprawdę przekonującymi tekstami o podróży w czasie, o tyle nieudanej, ze nie ma jak wrócić do starej dobrej (coooo?!!!!) osiemdziesiony. Concept okazał się na tyle nośny, że mierny tekściarz jakim do tej pory był Lynne zdobywa tu jedną lotną premię za drugą: and the tears I cry might turn into the rain/that gently falls upon your window/you’ll never know… Bez kontekstu oczywiście tandeta, ale z bezlitosnymi kosmicznymi czerniami w tle nagle nabiera to wilgotnych głębin. Nie mniej urzeka mnie nienarzucająca się dwuznaczność kupletu I sent a dream to you last night/from the end of the world w najbardziej chyba kontrowersyjnym pod względem brzmieniowym i przez to najbardziej charakterystycznym utworze na płycie. No tak, nienawidzę tej synthowej łuzganiny a zarazem nie mogę nie przyznać czerwonej czcionki, tyle tu drugich den i niespodziewanych apokalipsek.

A to przecież nie jest najlepsza piosenka na płycie. Na podium tłoczą się tu Here Is The News, Yours Truly 2095 oraz Twilight – każdy z nich nieznośny pod względem brzmieniowym a przecież sypiący jak z rękawa świeżymi pomysłami melodycznymi i aranżacyjnymi (ach ten każdy inny refren News, ach to solo pianina w Twilight, ach ten przytłumiony tytułowy zaśpiew w Truly). Niewiele niżej plasują się zaskakująco pojemny w znaczenia 21st Century Man z majestatyczną dygresją na trzy głosy oraz wyciskacz łez Ticket To The Moon z bardzo rozgałęzioną melodyką. Dodajmy do tego dość sycący Epilogue (tak naprawdę 21st Century Man Reprise w mollowych przyćmieniach) i czyżbyśmy mieli mimo wszystko jakieś tam arcydzieło? Przynajmniej na miarę wspomnianych good old 1980s?

Otóż jest jeszcze druga połowa płyty i tutaj jest już znacznie gorzej, mimo że o dziwo mówimy tu głównie o piosenkach bardziej zachowawczych pod względem stylistycznym. Paradoksalnie, rozbuchane powłoki syntezatorowe nie potrafiły przytłoczyć tak silnych kompozycji jak powyższe i nadały opowieści konkretne barwy, za to zarówno nieco groteskowy  Rain Is Falling z przesadzoną partią wokalną w zwrotkach, jak i coś co wygląda na pastisz królującej wtedy na listach przeróbki The Tide Is High w wykonaniu Blondie, czyli The Lights Go Down - pozbawione geniuszu songwriterskiego wypadają nieco staroświecko. Ale i tak są to jeszcze najlepsze rzeczy drugiego  sortu. Bywa także, że zdołam załapać się na najsłynniejszy na płycie superprzebój Hold On Tight, jedyny utwór na płycie i pierwszy od lat bez jakiejkolwiek syntetycznej ornamentyki. Momenty są (zwłaszcza w zwrotce po francusku), harmonie też… sam nie wiem dlaczego mi przy nim cokolwiek szarawo… Może brakuje jakiegoś błysku? O, z następnym w kolejce The Way Life’s Meant To Be’m problem jest podobny… Jak ci się może to nie podobać? – krzyczeli na Tolinie, ręce podnosząc ku niebu dwutysięcznemu dziewiędziesiąt pięć… Już w Twilight pewne fragmenty melodii brzmiały znajomo (vide and słyche On The Run), ale tam zostały przysypane kawalkadą pomysłów i rozwiązań inszych. Tutaj niestety podobieństwo do Across The Border nie chce wylecieć z tyłu głowy, jakkolwiek zaskakujące nie byłoby użycie kastanietów. A już nic w moim mniemaniu nie broni żylastego Another Heart Breaks, mdłego osiemdziesionowego dania bez mięsa (bo to zły  instrumental jest). Znając poprzednie albumy można było też przewidywać, że w końcu Lynne wpadnie na to, że można przeprowadzić melodeklamację na vocoderze, na nieszczęście przewidywania się spełniły. Dobrze, że ów Prologue nie trwa nawet półtorej minuty…

Przy całym moim rozdarciu wynikającym z przywiązania do mniej plastikowych podkładów nie mogę nie napisać na koniec, że mimo wszystko ta płyta robi wrażenie. Po pierwsze jest to chyba jedyny album ELO, który można analizować na wręcz śmiertelnie poważnie (no proszę, ile jednak znaczy dobry tekst!), po drugie – jest to jeden z niewielu, a być może w ogóle jedyny album na świecie, w którym syntezatorowe nawałnice można z powodzeniem traktować jako wyraz artystycznej myśli, a nie tylko próbę podłączenia się pod parszywie panujące trendy. Zważywszy na to, ze dotąd Jeffowi Lynne’owi zdecydowanie bliżej było do tej drugiej opcji, nawet skłonny byłbym Time’owi przyklasnąć. Ale jedna ręką, żeby było mnie mniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym